"Firebrand": Do sześciu razy sztuka [recenzja]

Kadr z filmu "Firebrand" /materiały prasowe

Kino kostiumowe, dość solidnie reprezentowane, nie ma w tym roku na canneńskim festiwalu dobrej passy. Po rozczarowującej projekcji „Kochanicy króla” Maïwenn na inaugurację imprezy na Lazurowym Wybrzeżu, kolejny film - tym razem z konkursu głównego - osadzony w realiach historycznych mocno rozczarował. Szkoda, bo na papierze „Firebrand” miał wszystko, by stać się jednym z festiwalowych przebojów.

Temat, jakim była XVI-wieczna Anglia pod rządami autorytarnego Henryka VIII, wyrazistą (a przynajmniej na kartach historii) bohaterkę w osobie jego szóstej żony Katarzyny Parr, głośną obsadę z Alicią Vikander i Judem Lawem na czele oraz interesującego reżysera. Nie ukrywam, że ten ostatni czynnik była dla mnie chyba najbardziej obiecujący. Brazylijczyk Karim Aïnouz udowodnił już nie raz, że świetnie radzi sobie w różnych stylistykach, ale również to, że posiada duże wyczucie w portretowaniu kobiecych bohaterek. Mam tu na myśli przede wszystkim jego ostatni pokazywany w Cannes film (dystrybuowany także w Polsce) "Niewidoczne życie sióstr Gusmao" (2019).

Reklama

Teraz postanowił pójść o krok dalej, bo w takich kategoriach trzeba postrzegać anglojęzyczny debiut, w dodatku z pierwszoligowymi aktorskimi gwiazdami w obsadzie. Historia kina pokazuje, że wielu utalentowanych reżyserów, chcąc zaistnieć na międzynarodowym rynku, a tym samym kręcąc film nie w swoim ojczystym języku, połamało sobie na tym zęby. Canneńskim przykładem może być Japończyk Hirokazu Koreeda, którego francuską próbę sprzed czterech lat, czyli film "Prawda" oceniono raczej jako nieudaną. Aïnouz utrudnił sobie dodatkowo sprawę, biorąc na warsztat głośny temat z brytyjskich (i nie tylko) podręczników historii. Choć paradoksalnie mogło to się powieść, właśnie za sprawą perspektywy kogoś z innego kręgu kulturowego, nie uwikłanego aż tak bardzo w tę historię.

Brazylijski reżyser koncentruje się w swoim filmie na postaci Katarzyny. Kobiety światłej, świadomej jaki los spotkał poprzednie żony króla i tego, że niebawem może go podzielić, ale mimo to próbującej zachować możliwie dużą niezależność. Służą temu nie tylko jej dworskie zachowania czy lektury jakie studiuje, ale i utrzymywana w dyskrecji znajomość z radykalnie nastawioną do rządów jej męża Anne (Erin Doherty). Do tego, by pałacowe intrygi zagęściły się nie trzeba nawet iskry, bo Henryk VIII przedstawiony jest jako niezrównoważony furiat, przy każdej możliwej okazji wietrzący spisek. Bohater, w którego roli na początku wcale nie tak łatwo rozpoznać ucharakteryzowanego Jude’a Lawa, wzbudza przynajmniej jakieś emocje, nawet jeśli nie są one z gatunku tych wzbudzających sympatię. Czego niestety nie można powiedzieć o ekranowej Katarzynie Parr, czyli Vikander. W interpretacji szwedzkiej aktorki główna bohaterka "Firebrand" jest dla mnie przezroczysta, wystudiowana, obca. A jeżeli los, ewidentnie pokrzywdzonej postaci, jest mi stosunkowo obojętny i specjalnie jej nie kibicują, nie świadczy to najlepiej o całej produkcji.

"Firebrand" pomyślany był jako gęsty, klaustrofobiczny thriller. Coś co mogłoby być jego zaletą, staje się w tym wypadku wadą. Zamknięci w pałacu bohaterowie, ale i najwyraźniej Aïnouz nie potrafią tego wynieść ponad dość płaską i jednowymiarową, opowieść o sterroryzowanym otoczeniu króla. Bez wchodzenia głębiej, w któryś z tematów, mimo że aż by się o to prosiło, a ślizgając się jedynie po powierzchni. Szkoda, bo ta historia, choć z oczywistych względów, nie kryje przed nami żadnej tajemnicy miała w sobie spory potencjał. Brazylijskiemu reżyserowi tym razem się nie udało, ale dobrą wiadomością dla niego niech będzie to, że Koreeda po słabszym filmie szybko wrócił do formy.

4/10    

"Firebrand", reż. Karim Aïnouz, Wielka Brytania 2023.

Zobacz również:

"Życie Adeli": Ten film wywołał skandal na festiwalu w Cannes

Cannes 2023. "Strefa interesów": Niewidzialny Holocaust przeraża jeszcze bardziej [recenzja] 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy