Jak nakręcić film o tym, co niewyobrażalne? Jak pokazać coś, co zostało pokazane tyle razy, że przestało wstrząsać? Odpowiedź na te pytania znalazł Jonathan Glazer. Jego "Strefa interesów" to luźna adaptacja powieści Martina Amisa, zmarłego kilka dni temu wybitnego angielskiego pisarza, i jeden z najważniejszych tytułów tegorocznego canneńskiego konkursu, wyróżniony ostatecznie Grand Prix i Nagrodą FIPRESCI.
O nowym języku pokazywania obozowego doświadczenia mówiono, kiedy w 2015 roku w konkursie głównym w Cannes Grand Prix zdobył - później nagrodzony Oscarem - "Syn Szawła" László Nemesa. Wtedy Węgier ustawił kamerę tak, by podążała krok w krok za należącym do sonderkommando bohaterem, który pośród ofiar gazowania znajduje chłopca podobnego do swojego syna i postanawia godnie go pochować. "Syn..." był świadectwem z samych trzewi obozu. W "Strefie interesów" o Auschwitz odpowiada się, nie pokazując miejsca kaźni prawie wcale. Centrum akcji jest stojący tuż za jego murami dom, zamieszkiwany przez komendanta Rudolfa Hössa (Christian Friedel) wraz z rodziną. Widz obserwuje codzienność wysoko postawionego funkcjonariusza SS, jego żony Hedwig (Sandra Hüller, niekwestionowana gwiazda tegorocznego festiwalu) i pielęgnowanej przez sztab niań i gospoś gromadki dzieci.
To jasny, wypełniony starannie posadzonymi przez Hedwig kwiatami, ogród, w którym bawią się brzdące, basen, wokół którego organizowane są bankiety dla znajomych, przytulnie urządzone dziecięce pokoiki z pastelowymi meblami. I tylko łuna ognia, nieznośnie jasna nawet w środku nocy, widoczna zza szczelnie zaciągniętych w domu zasłon przypomina, co jest tuż za murem. To rzeczywistość, od której Hedwig bardzo chce się odgrodzić. "Za murem są Żydzi" - mówi Hedwig matce podczas wizyty, tak jakby narzekała na zbyt imprezowych sąsiadów - niewygoda, trochę problem, ale da się z tym żyć. "Posadziliśmy bluszcz z nadzieją, że wyrośnie i ich zasłoni" - tłumaczy. Potem panie dyskutują o zasłonach, wystawionych na licytację po tym, jak ich sąsiadka, Żydówka, została zesłana do obozu. Może wciąż jeszcze jest za murem? A może już dawno spłonęła w piecu, stając się jedną z tysięcy iskier krwawej łuny? Matce Hedwig nie udało się licytacji wygrać. Szkoda, zasłony były takie piękne.
"Strefa interesów" to pierwszy od dekady film Jonathana Glazera, Brytyjczyka o żydowskich korzeniach, znanego z między innymi takich tytułów, jak "Sexy Beast" (2000), "Narodziny" (2004), a przede wszystkim wizjonerskiego "Under the Skin" ze Scarlett Johansson (2013). Twórca sięga po charakterystyczne dla siebie rozwiązania. Czyste, starannie zakomponowane, ascetyczne kadry, długie ujęcia to dzieło Łukasza Żala, doskonałego polskiego operatora, twórca zdjęć między innymi do "Idy". Film to polska koprodukcja - rolę producentki pełniła doskonale znana w Cannes z m.in "Zimnej wojny" utytułowana Ewa Puszczyńska, a Polaków wśród ekipy było więcej - m.in. scenografki Joanna Kuś i Katarzyna Sikora czy kostiumografka Małgorzata Karpiuk.
Podobnie jak we wcześniejszych obrazach Glazera niezwykle sugestywny jest też dźwięk. Starannie utrwalono brzmienie przestrzeni, w której poruszają się bohaterowie, mikrofonowi nie umknie żadna mucha, pszczoła czy szum traw. Jednocześnie ogromne wrażenie robi muzyka Micy Levi, niebinarnej osoby kompozytorskiej, nominowanej do Oscara między innymi za muzykę do filmu Pablo Larraína "Jackie". Podobnie jak w "Under the Skin" obok niepokojących dźwięków o charakterze akompaniamentu, w audiosferze pojawią się pulsujące, głuche uderzenia, jakby nie z tego świata. W filmie z Johansson było to uzasadnione pochodzeniem bohaterki-kosmitki. Tutaj być może sygnalizują one mrok rozciągającego się zaraz za płotem świata duchów, pod który Höss codziennie ze służbistym entuzjazmem podkłada ogień.
Z zaskoczeniem przeczytałam recenzję jednego z kolegów z branży, sugerującego, że "Strefa interesów" to film, który romantyzuje i estetyzuje Holocaust. Nic bardziej mylnego! Wydaje mi się, że w dzisiejszym świecie, tak zmęczonym bezpośrednimi przedstawieniami przemocy, bardzo trudno jest znaleźć język, który poruszy widza. Szczególnie, jeśli chodzi o temat wielokrotnie przez kulturę przetwarzany i reinterpretowany, tak, jak obozowa śmierć. Jako widzowie rozumiemy wagę tego dramatu, wiemy, że był to koszmar, ale jednocześnie widzieliśmy na ten temat tyle filmów i seriali, że bardzo trudno jest za każdym razem reagować równie silnie.
Tu mamy całkowite usunięcie wizerunków obozowego dramatu, zamknięcie tego, co niewyobrażalne i ostateczne w symbolicznych obrazach gęstego dymu z komina, krwawej łuny, w niepowstrzymaną i wszechobecną falę jęków i krzyków przedzierających się przez pielęgnowane przez panią Höss w przydomowym ogródku rośliny. Zestawienie tego z uporządkowaną, wręcz sielankową egzystencją Hössow, przecież w pełni świadomych tego, w jakiej machinie są trybami, a jednak skupionych przede wszystkim na swoim dobrostanie, traktujących rozgrywający się przy ich pomocy tuż za ogrodzeniem dramat jako pracę, która może zapewnić jedzenie na stole, dobry dom czy awans. Oto sposób, by o Holokauście opowiedzieć, jeżąc włos na głowie. Bo jeśli da się zracjonalizować ten koszmar, to chyba da się zracjonalizować wszystko, każde zło.
Glazerowi udało się zrobić film, który wyrywa z odrętwienia i przypomina, że zło nigdy nie jest banalne. Że zło ma twarz, że może wyrosnąć na każdym gruncie. To wysublimowany artystycznie, świadomy w każdym calu i świetnie skonstruowany, ale przede wszystkim przeszywający film, który stopniowo coraz mocniej wciska widza w fotel. I choć ten uścisk obrazu jest niewygodny, choć boli, chce się go wytrzymać - do końca.
9/10