Tragedia na planie "Rust" wstrząsnęła światem. "Co możemy zrobić lepiej?"

Joel Souza /Jim Spellman /Getty Images

"Rok po strasznych wydarzeniach na planie (...) jeden z operatorów kamery przysłał mi tak brzmiącą wiadomość: "Co możemy zrobić lepiej?". Zdaliśmy sobie sprawę, że Halyna ciągle powtarzała to zdanie. Rozstawiając sprzęt i światła, ustawiając kamerę - za każdym razem pytała, co możemy zrobić lepiej. To zdanie odnosi się jednak do całego życia" - mówi Interii Joel Souza, reżyser filmu "Rust", na planie którego doszło do dramatycznych wydarzeń. W rozmowie z Łukaszem Adamskim Souza opowiada o filmie, westernie i życiu po tragedii.

Na festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu światową premierę ma film "Rust" w reżyserii Joela Souzy. W 2021 roku produkcja niezależnego westernu została wstrzymana przez tragiczny wypadek na planie. Operatorka filmu Halyna Hutchins i reżyser Joel Souza zostali postrzeleni z rewolweru, używanego przez grającego tytułową rolę i produkującego film Aleca Baldwina. W magazynku rewolweru z do dziś niewyjaśnionych przyczyn znalazł się ostry nabój. Souza został ranny w ramię, natomiast Hutchins zmarła w wyniku obrażeń klatki piersiowej. Tragiczne wydarzenia skończyły się na sali sądowej, gdzie za nieumyślne spowodowanie śmierci skazano na 18 miesięcy więzienia zbrojmistrzynię Hannah Gutierrez-Reed. Sprawa przeciwko Alecowi Baldwinowi została umorzona

Reklama

W specjalnym wywiadzie dla Interii o tragicznych wydarzeniach oraz filmie opowiada jego reżyser Joel Souza.

Łukasz Adamski, Interia: "Co możemy zrobić lepiej?" - taki cytat Halyny Hutchins widnieje na napisach końcowych "Rust". Jak mamy go rozumieć?

Joel Souza: Rok po strasznych wydarzeniach na planie, które doprowadziły do śmierci Halyny jeden z operatorów kamery przysłał mi tak brzmiącą wiadomość: "Co możemy zrobić lepiej?". Zdaliśmy sobie sprawę, że Halyna ciągle powtarzała to zdanie. Rozstawiając sprzęt i światła, ustawiając kamerę - za każdym razem pytała, co możemy zrobić lepiej. To zdanie odnosi się jednak do całego życia. Co możemy zrobić w nim lepiej? Jak uczynić nas i nasz świat lepszymi? Co możemy zrobić lepiej i więcej dla kogoś w potrzebie? Każdy kto znał Halynę wiedział, że to motto ją napędzało do działania. O tym też jest "Rust".

Śmierć Halyny Hutchins wstrząsnęła światem filmu. Alec Baldwin, który wystrzelił z rewolweru naładowanego prawdziwą kulą, pewnie do końca życia będzie się zmagał z wyrzutami sumienia. Co jednak z twoimi zmaganiami? Zostałeś ranny w ramię. Jak ty sobie poradziłeś z ranami? Również tymi wewnętrznymi?

- Poradziłem sobie dzięki rodzinie. Nie będę udawał, że było inaczej. Nie będę też udawał, że sobie z tym całkowicie poradziłem, bo tak nie jest. Wciąż zmagam się z tym, co się stało. Wciąż zmagam się z postrzałem i świadomością, że Halyna nie przeżyła, a ja zostałem tylko ranny. Jasne, że z czasem wszystko blaknie, ale tylko trochę. Istnieje aspekt fizyczny całego zdarzenia, ale jest też aspekt psychiczny. Chodzę na terapię i próbuję poradzić sobie z lękiem, który zresztą zawsze mi towarzyszył. Stany lękowe miałem już przed postrzałem, ale przez długi czas w życiu nie umiałem ich nazwać. Dziś mówimy o tym problemie głośno, co nie było normą w przeszłości. Każdy z nas ma jednak codzienne obowiązki, które trzymają w ryzach i pomagają przetrwać. Dzieci, sprawy rodzinne, praca. To mnie trzyma w pionie.

Czy w którymś momencie w ciągu ostatnich trzech lat miałeś myśli, aby jednak "Rust" nie kończyć? Pojawiały się głosy w branży, że film nie powinien zostać dokończony przez śmierć Halyny.

- Nikt z ekipy nie zastanawiał się nawet o porzuceniu projektu. Dopiero po pierwszych głosach, które padały z różnych stron, że może nie powinniśmy kończyć filmu, ja powiedziałem stanowcze "nie". Chciałem to zrobić właśnie dla Halyny. Chciałem, by jej ostatni projekt ujrzał światło dzienne, co wsparła zresztą jej rodzina. Pojawiło się też inne pytanie. Kto miał ten film skończyć? Miałem oddać projekt komuś innemu? Miałem ryzykować, że wizja Halyny i moja będzie zaprzepaszczona? Musiałem dokończyć "Rust", choć decyzja, by to zrobić, była najtrudniejszą w moim życiu.

Miałeś poczucie misji?

- Byłem ten film winny Halynie. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie dociągnął tego do końca. Mam poczucie, że to powinno się zdarzyć mnie, a nie jej. Wiem, że ona by dla mnie też dokończyła film. 

Jej rodzina poparła twoją decyzję. Mama Halyny mieszka na Ukrainie. Wojnę ma wokół siebie, a jej córka umarła na planie filmowym. Umarła w miejscu, które powinno być bezpieczne. Mimo to chciała, aby film został dokończony.

- Zarówno jej mama, jak i jej siostra bardzo nas wsparły. Ważne dla nich było, aby praca Halyny została doceniona przez widownię. Chciały, by ich córka i siostra została zapamiętana również z tego filmu. Trudno mi sobie wyobrazić, co przez ostanie lata jej mama przeżywała. Stracić córkę, a potem mierzyć się z wojną? To przerażające.

Oglądając dzisiaj "Rust" nie można pozbyć się wrażenia, że wisi nad filmem jakieś upiorne fatum. Punktem wyjścia całej historii jest wątek 13-letniego Lukasa, który przypadkowo zastrzelił farmera.

- To prawda. Te paralele są przerażające. Gdy ludzie przed seansem słyszą, że taki wątek się pojawia w filmie, milkną.

Cenię, że nie wyciąłeś scen, które nabrały teraz drugiego dna. Rust grany przez Aleca Baldwina mówi w pewnym momencie swojemu wnukowi Lukasowi, że jak chce użyć karabinu to musi sprawdzić, czy ma w lufie nabój. Mocne.

- Przepisałem kilka scen w filmie, łącznie z tą feralną w kościele, gdzie doszło do strzelaniny. Nie chciałem, by widzowie czekali na "tę scenę", w której zginęła Halyna. Scena zupełnie wypadła z filmu. Nie chciałem jednak wycinać innych kluczowych ujęć, które budowały główne postacie filmu. Wpisywały się one od początku w obraz Dzikiego Zachodu, gdzie rządziły brutalne reguły. Nie przeżyłeś bez nauczenia się twardych zasad tamtego świata. Przemoc budowała Amerykę i była jej immanentna częścią. Nie chcieliśmy pozbywać się scen, które podkreślały to jak wówczas wychowywane były nawet dzieci po to, by przetrwać. Halyna by tego nie chciała. Jestem tego pewien.

W "Kruku" (1994) też nie pojawia się scena, w której od kuli zginął aktor Brandon Lee.

- Pamiętam tamtą wstrząsającą sytuację. To były zupełnie inne czasy przed internetem i mediami społecznościowymi. Tamta tragiczna śmierć nie była aż tak szeroko komentowana choćby przez inną dynamikę mediów.

Dlaczego zdecydowałeś się, by zdjęcia do westernu zrobiła kobieta? Najpierw Halyna, a potem dokończyła je Bianca Cline. Chodziło o kobiecą perspektywę w spojrzeniu na Dziki Zachód?

- Nie chodziło mi o to. Jakiś czas temu po prostu zapisałem nazwisko Halyny na liście operatorów, których praca mi się podobała. Zrobiłem to też trochę z przekory, bo przez lata słyszałem, że kobiety nie powinny kręcić westernów. Wkurzyło mnie bardzo mocno takie podejście. Dlaczego nie? Jaki jest powód, że kobieta nie powinna kręcić brutalnego kina o Dzikim Zachodzie? Zdecydowałem się zatrudnić kobietę, by pokazać jak bzdurne są takie teorie. Kobiety naprawdę mają utrudniony dostęp do zawodu operatorki. 6% albo 7% kobiet pracuje jako operatorki. To żenujące. Powinniśmy wyjść z tej epoki kamienia łupanego i zrozumieć, że płeć nie ma żadnego związku z tym, czy jesteś dobry w robieniu zdjęć. Dlatego będę nadal pracował z operatorkami.

Western jest częścią amerykańskiej kultury. Przez ewolucję westernu można nawet spojrzeć na przemiany obyczajowe i społeczne w USA. Ty już na etapie produkcji poszedłeś pod prąd gatunkowi.

- Prawda? Ukrainka kręcąca amerykański western to coś bez wątpienia nowego! Halyna była obeznana znakomicie w tym gatunku. Znała jego prawidła, ale też miała wiele świetnych pomysłów, jak złamać klasyczne elementy amerykańskiego westernu. Miałem czasami nawet kompleksy, że nie mam tak encyklopedycznej wiedzy filmowej jak ona. Wychowałem się na kalifornijskich przedmieściach, oglądając spielbergowskie kino lat 80. Kochałem Indianę Jonesa, ale ona potrafiła z rękawa mówić o rosyjskim kinie lat 70. i wykorzystywać wiedzę w budowaniu kadrów w kinie amerykańskim. To było niesamowite. Oglądaliśmy dziesiątki godzin westernów razem i Halyna wyciągała z tych filmów najróżniejsze smaczki.

Westerny, podobnie jak horrory, służyły zawsze amerykańskim filmowcom do przemycania politycznych treści. Miałeś ambicję, by w "Rust" powiedzieć coś o współczesnej Ameryce?

- Nie miałem ambicji, by robić to wprost, ale żyjąc w niepewnych czasach przesiąkasz ich klimatem i siłą rzeczy przelewasz swoje odczucia na filmy. Karabin, który wspomniałeś wcześniej, symbolizuje przekazywana z pokolenia na pokolenie przemoc. Okazuje się, że strzelba, która miała chronić rodzinę, rujnuje jej kolejne generacje. Kolejne pokolenia płacą za przemoc swoich przodków i ta spirala przemocy jest bez przerwy nakręcana. Napisałem też sporo scenariuszy filmów kryminalnych z ich specyficznym klimatem i właśnie ten klimat też chciałem do "Rust" wrzucić. Jest przecież w "Rust" pościg za przestępcami. Są stróże prawa i wyjęci spod prawa.

Nie ma jednak szeryfa w białym kapeluszu i bandziora w czarnym. "Rust" to western ery Sama Peckinpaha, Sergio Leone i "Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda, a nie Cary Granta i Gary Coopera. To western bez mitologii. Zarówno szeryf jak i złoczyńcą są złożonymi postaciami. Obaj są złamani i muszą odkupić swoje grzechy z przeszłości.  

- Lubię klasyczne westerny z jasnym podziałem moralnym symbolizowanym przez biały i czarny kapelusz, ale zależało mi na bohaterach ze skazą. Takie jest życie. Nikt nie jest idealny i nikt nie jest do końca zły. Ten "dobry" w "Rust" na pierwszy rzut oka może być uznany za tchórza, ale jak wejdziesz głębiej w jego motywację, to okaże się, że jest ku temu powód. Głównym bohaterem jest 13-letni chłopiec, który przez fatalny strzał traci wszystko. Traci rodzinę i grozi mu powieszenie. Ściga go szeryf, mający wyrzuty sumienia. Jest psychopatyczny kaznodzieja i starzec o imieniu Rust, który jako rewolwerowiec ma całą masę ofiar na sumieniu. Każda z tych postaci ma swoją przeszłość i swoje powody, które pchają ją do dramatycznych decyzji. Każda z tych postaci dostaje też finalnie to, na co zasłużyła.

Dobry, zły, ale nie brzydki. Brzydoty w kadrach "Rust" nie ma, a przecież jest to niskobudżetowy film nakręcony za zaledwie 7,5 miliona dolarów. 

- Mały budżet, ale udało nam się zrobić western, który wygląda jak duża produkcja. To zasługa właśnie zdjęć Halyny i potem Bianci, ale też całej ekipy prawdziwych profesjonalistów, którzy zdecydowali się dokończyć ze mną tę wyboistą podróż. 

Kolejnym ważnym aspektem jest realizm świata, który pokazujecie. Niedawno robiłem na tym portalu wywiad z Viggo Mortensenem, który w swoim westernie "Dead Don’t Hurt" również pokazał Dziki Zachód bez żadnego pudru. 

- Ja jeszcze dodałbym tegoroczny "Horizon" Kevina Costnera, który też pokazał trudy życia w tamtej brutalnej Ameryce. Ameryce bezprawia, braku reguł i zasad. Ameryce, gdzie wygrywał silniejszy. Z tym światem rozliczał się Clint Eastwood w moim ukochanym westernie "Bez przebaczenia". Polecam ci lekturę scenariusza. To jest czysta poezja! Eastwood obsadził film doskonale i nakręcił go w prosty sposób, nie unikając dogłębnej symboliki. Perfekcyjny western, ale też burzący mitologię.

Nie boisz się, że "Rust" zaszkodzi ci w karierze przez to, co już zawsze będzie od niego nieodłączne? Przez śmierć na planie? 

- Nie obchodzi mnie to. Moja kariera nie jest w tym wypadku najistotniejsza. Nie mam kontroli nad tym, co się stanie. Mogę liczyć tylko na to, że widzom nasz western się spodoba. Myślę, że Halyna chciałaby tego samego.

Zobacz też: Hiroyuki Sanada: Gwiazdor Hollywood odebrał nagrodę w Polsce. "To dla mnie wielka rzecz"

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy