Trudno oderwać ocenę "Rust" od tragedii, jaka wydarzyła się na planie filmowym, gdy Alec Baldwin przypadkowo zastrzelił operatorkę Halyne Hutchins i postrzelił reżysera Joela Souzę. Ostateczna wersja filmu pokazanego premierowo na EnergaCamerimage zawiera dwie sceny, które pokazują, że wisiało nad nim od początku jakieś dziwne fatum.
Do samej tragedii odnosić się w recenzji nie będę. Odsyłam do mojej rozmowy z reżyserem Joelem Souzą, gdzie rozmawiamy o niej w szerszym kontekście. Niemniej jednak trudno nie zadać pytania o to, czy "Rust" byłby głośnym filmem, gdyby nie tragiczne wydarzenia sprzed trzech lat? Nie sądzę, by "Rust" był w przyszłości zapamiętany jak "Kruk" (1994) Alexa Proyasa, na planie którego zastrzelony został Brandon Lee. "Kruk" przez długi czas funkcjonował w percepcji widzów jako "ten feralny i mroczny film" z ostatnią rolą syna Bruce’a Lee, ale dziś broni się głównie jako zjawiskowe wizualnie dzieło z czasów rodzącego się filmowego postmodernizmu lat 90. XX wieku. Szczególnie na tle tegorocznego infantylnego remake'u widać, jak wyjątkowa jest wizja Proyasa. "Rust" jest natomiast solidnym i tradycyjnym w formie westernem, który jednak nie mówi nam nic więcej o Dzikim Zachodzie, niż to co eksploatują w ostatnich latach następcy Sama Peckinpaha i reszty kontestatorów mitologii westernu.
Viggo Mortensen, z którym niedawno również rozmawiałem o ewolucji westernu w swoim niskobudżetowym, niezależnym i mocno autorskim "The Dead Don't Hurt" zdecydował się na złamanie kilku schematów gatunku. Przede wszystkim spojrzał na Dziki Zachód oczami kobiet. U Souzy zdjęcia nakręciła ś.p Halyna Hutchins i potem dokończyła je Bianca Cline, ale nie miało to wpływu na sam scenariusz "Rust". To wciąż klasyczne męskie kino o świecie opartym na przemocy. Widać fascynację reżysera "Bez przebaczenia" Clinta Eastwooda (przyznaje to zresztą w wywiadzie), który w swoim oscarowym arcydziele ostatecznie zburzył mitologię westernu z szeryfem w białym i złoczyńcą w czarnym kapeluszu. W "Rust" kapelusze są szare. Tak jak dusze bohaterów szukających odkupienia.
13-letni Lucas Hollister (Patrick Scott McDermott) po śmierci rodziców opiekuje się sam swoim młodszym bratem. Przepędzając z posesji wilka, Lucas przez przypadek zabija strzałem ze strzelby lokalnego ranczera. Już otwarcie filmu w upiorny sposób nawiązuje do tego, co zdarzyło się na planie "Rust". Chłopak zostaje skazany na karę śmierci przez powieszenie. Z aresztu porywa go jego nieobecny przez całe życie dziadek o imieniu Rust (Alec Baldwin). Obaj uciekają w stronę Meksyku. Goni ich szeryf Wood Helm (Josh Hopkins) i psychopatyczny łowca głów Fenton "kaznodzieja" Lang (Travis Fimmel). Souza przepisał sporo scen w filmie (wyciął też feralną scenę, podczas której zginęła Hutchins), ale nie zrezygnował z tych, które można teraz dwuznacznie odczytać. Gdy Lukas dowiaduje się, że Rust jest jego dziadkiem, mierzy do niego ze strzelby. "Jesteś mordercą!"- krzyczy. Rust wyrywa mu strzelbę i mówi: "Następnym razem, jak będziesz chciał kogoś zabić, to upewnij się, że w lufie jest kula". Złowieszczo to brzmi w ustach aktora, który na planie zastrzelił swoją koleżankę, nie wiedząc, jaką kulę ma w bębenku rewolweru.
Souza traktuje zresztą tę konkretną strzelbę jako symbol amerykańskiej przemocy przekazywanej sobie z pokolenia na pokolenie. Rust jest rewolwerowcem mającym na sumieniu sporo ofiar. Jest przetrąconym duchowo starym człowiekiem, który próbuje odkupić swoje życiowe winy, ratując syna córki, którą niegdyś porzucił. Podobne rozdarcie widać w szeryfie Helmie. Los zaprowadzi ich rzecz jasna do pojedynku. Jednak będzie to pojedynek bez mitologii "W samo południe". Souza nakręcił solidną opowieść o śmierci "dawno temu w Wyoming", która wpisuje się w unikający lukru obraz Dzikiego Zachodu z serialu "Deadwood" czy też epopei o narodzinach amerykańskiego kapitalizmu, którą zbudował w uniwersum Yellowstone ("1883") Taylor Sheridan oraz Kevin Costner w "Horizon". "Rust" jest jednym z tych westernów, który niczym specjalnie nie zaskakuje, ale też nie rozczarowuje jako kino gatunkowe. W złotej erze westernu kręciło się każdego roku sporo takich filmów.
Jest natomiast "Rust" naprawdę pięknie sfotografowany przez obie operatorki. To właśnie malownicze zdjęcia wznoszą go na poziom kina, które nie wygląda na swój niski budżet. Ile w tym zasług Hutchins? To już pozostanie dla nas tajemnicą.
Trudno też nie zauważyć, że Alec Baldwin ma pecha. Jego nieobecność na premierze w Toruniu pokazuje, że będzie on pewnie odcięty od promocji filmu. Rodzina Hutchins zgodziła się na kontynuacje zdjęć (jej mąż występuje teraz jako producent wykonawczy), ale ma ona wciąż pretensję do gwiazdora. Możliwe, że skończy się to w sądzie. Baldwin jednak tworzy ciekawą postać złamanego kowboja, która jest czymś nowym w jego aktorskim emploi. Co jednak z tego, skoro nikt nie spojrzy na nią bez kontekstu tego, co wydarzyło się feralnego październikowego dnia 2021 roku w małym kościółku w Bonanza City w Meksyku.
6,5/10
"Rust", reż. Joel Souza, USA 2024.