Co w tym roku wzbudziło największe kontrowersje i spory w kinie? Jakie filmy najbardziej oburzyły i podzieliły widownie w 2024 roku? Wybrałem TOP 5 głośnych filmów, które moim zdaniem zasługują na miano najbardziej kontrowersyjnych w mijającym roku.
Dystopijna opowieść o wojnie domowej w USA przez jednych jest nazwana błyskotliwym i proroczym filmem, natomiast inni wytykają Garlandowi wtórność i efekciarstwo. Ja akurat należę do tej drugiej grupy krytyków filmowych, choć rozumiem zachwyt nad wizją twórcy "Ex Machiny". "Civil War" może rzeczywiście przerażać widzów amerykańskich, którzy dostali obraz pękniętej na pół Ameryki, toczącej ze sobą domową wojnę. Pierwszą od czasu wojny secesyjnej. Zrujnowany kraj, czołgi na ulicach, bombardowany Waszyngton, Amerykanie zabijający innych Amerykanów i kluczowe pytanie o to, jakie demony ze zwykłego człowieka wyciąga wojna. Widzieliśmy to w wojennym kinie niejednokrotnie. Ba, wszystko to Alex Garland pokazuje w sposób, w jaki pokazał... w scenariuszu "28 dni później", opowiadającym o apokalipsie zombie.
"Civil War" trafił na podatny grunt, gdy wydawało się, że Ameryka jest podzielona równo pół na pół. Mocne zwycięstwo Donalda Trumpa kilka miesięcy po premierze filmu dowiodło jednak, że zwykli Amerykanie aż tak spolaryzowani nie są. Nie widać też na amerykańskich ulicach aktów przemocy po listopadowych wynikach wyborów. Nie oznacza to, że nie można odbierać filmu Garlanda jako proroczego, choć ja nie kupuję zupełnie jego wydumanego punktu wyjścia. Nie rozumiem, jak dwa tak różne społecznie i ideologicznie stany jak Teksas i Kalifornia mogę się zbuntować wspólnie przeciwko Waszyngtonowi. Jest też "Civil War" peanem na cześć fotoreporterów wojennych zbudowanym na szkielecie "Salvadoru" Olivera Stone'a (1986). W erze transmitowanych na żywo na social mediach wojnach w Gazie i w Ukrainie ten wątek również wydał mi się anachroniczny. "Civil War" pojawia się jednak w wielu zestawieniach najlepszych filmów roku w najróżniejszych krajach, co pokazuje realne społeczne niepokoje i obawę o kondycję demokracji.
Skoro już wspomniałem Donalda Trumpa, to nie można ominąć filmu, który w marzeniach wielu miał utopić jego kandydaturę w wyborach prezydenckich. Urodzony w Iranie Abbasi, na podstawie scenariusza Gabriela Shermana, nakręcił zjadliwą opowieść o początkach kariery Trumpa (Sebastian Stan), wciąganego w orbitę diabolicznego demiurga Roya Cohna (wybitna rola Jeremego Stronga). Amerykańska prawica i wyborcy Trumpa jeszcze przed premierą film "Wybraniec" odrzucili. Oponenci byłego i przyszłego (w takich czasach żyjemy) prezydenta USA wzięli go na swój polityczny sztandar. Jedni i drudzy spłycili niestety jego wymiar.
Abbasi i Sherman, który wcześniej lustrował inną ikonę amerykańskiej prawicy i twórcę potęgi Fox News Rogera Ailesa (serial "Na cały głos"), opowiedzieli uniwersalną historię zaprzedania duszy w imię pieniędzy i władzy. Szczególnie kreacja Stronga jest istotna dla każdego, kto interesuje się amerykańską polityką, której Roy Cohn był przez dekady częścią. Był też symbolem hipokryzji, która przecież jest dziś polityczną cnotą. Żarliwy antykomunista i obrońca tradycyjnych wartości moralnych oraz zmarły na AIDS rozwiązły homoseksualista i prawnik mafii w jednym. Grali go wcześniej James Woods i Al Pacino w wybitnych "Aniołach w Ameryce" Mike'a Nicholsa na podstawie sztuki Tony Kushnera. Strong nadał tej diabolicznej postaci nowego wymiaru, na który nie można spojrzeć bez kontekstu spektakularnego sukcesu jego najpilniejszego ucznia i wybrańca, do dziś z powodzeniem realizującego trzy przykazania: atakuj, zaprzeczaj wszystkiemu i nigdy nie przyznawaj się do porażki. Chcecie zrozumieć część percepcji najpotężniejszego polityka na globie? Zajrzyjcie, co kryje się za maską wybrańca.
Rzadko się dziś zdarza, by zrobiony za grosze film, eksploatujący niszowy podgatunek horroru, zarobił prawie 100 mln dolarów. Pisałem w swojej recenzji dla Interii, że klaun z niskobudżetowego horroru gore, nakręconego za 2 mln dolarów, zdeklasował w dniu premiery klauna tańczącego z Lady Gagą ("Joker: Folie à Deux") z budżetem 200 mln dolarów. Trzecia część absurdalnie taniej serii Leone (pierwszy film kosztował zaledwie 40 tys. dolarów) otrzymała wiele pozytywnych recenzji, ale wzbudziła też niemałe kontrowersje. Leone wprowadził na szczyt box office film, który eksploatuje elementy bardzo specyficznego horroru, jakim jest ultrabrutalny gore. Takie tytuły były raczej domeną nocnych pokazów dla maniaków gatunku, ale choćby przez najwyższą kategorię wiekową nie zarabiały specjalnie dużych pieniędzy w kinach. Klaun Art stosuje w "Terrifier 3" najbardziej obrzydliwe formy tortur, co Leone z lubością pokazuje.
Byłem na seansie, na którym 90% widowni stanowili licealiści, głośno śmiejący się przy każdej kolejnej krwawej transgresji twórców. Czy powinno nas to niepokoić? Jestem fanem horroru i cieszy mnie, że nurt, który reprezentowali tacy twórcy jak Mario i Lamberto Bava, Sam Raimi, Peter Jackson w czasach "Martwicy mózgu" nadal fascynują i jest rodzajem katharsis dla kinomanów. Tyle, że dziś przemoc gore na tyle spowszedniała, że pojawia się w takich mainstreamowych serialach, jak "Walking Dead", więc pytanie o znieczulice na nią może też być zasadne.
Francis Ford Coppola miał niejeden projekt życia, z którym latami się zmagał. Wieczny rewolucjonista i nienawidzący Hollywood outsider, który nakręcił dla hollywoodzkich wytwórni ponadczasowe arcydzieła. Człowiek, który zawsze pragnął kręcić skromne i niezależne kino jak "Rozmowa", a ostatecznie dla pieniędzy kręcił sequele "Ojca chrzestnego". Apokaliptyczna praca nad "Czasem apokalipsy" to oddzielny rozdział w historii Hollywood. Jego filmowa familia na czele z córką Sofią to kawałek ducha Italii w plastiku Los Angeles.
"Megalopolis" jest natomiast najbardziej szaloną i wolną autobiografią twórcy, jaka powstała w fabryce snów. Coppola włożył w "Megalopolis" wszystkie swoje namiętności i oszczędności. Zastawił swoją winnicę i stracił na filmie 120 mln dolarów. W szatach opowieści próbującej zatrzymać czas ideowca i odkrywcy Catalinie, który walczy z burmistrzem Nowego Rzymu Cyceronem, kryje się opowieść o wizjonerze Coppoli walczącym z demiurgami z Hollywood. Upadające imperium zwane Nowym Rzymem to upadające Stany Zjednoczone, ale też jego upadające studio American Zoetrope. Jest tu wszystko co napędzało całe życie Coppole. Jest Szekspir, Fritz Lang i jest beznadziejna rewolucja. Nie ma to ładu i składu? Jest to wizja poszarpana i raczej strumień świadomości niż logiczna parabola? Owszem, ale jest to też jednocześnie wizja płynąca z serca, która na dodatek cieszy oko widzów. Bez względu na koszty. Jeżeli to nie jest romantyzm i prawdziwy duch wolności artystycznej, to co nim jest? Zmasakrowana przez większość krytyków szalona jazda Coppoli jeszcze nabierze swojego wymiaru. Na to potrzeba jednak, nomen omen, czasu.
Zgadzam się z Quentinem Tarantino, który rzekł, że ten film jest dziełem samego Jokera. Todd Phillips dostał 200 mln dolarów od Warner Bros i usłyszał, że może zrobić, co mu się rzewnie podoba. No i zrobił, pokazując środkowy palec wszystkim. Fanom komiksów, fanom pierwszego "Jokera", wytwórni i krytykom. Nie byłem fanem "Jokera" z 2019 roku, choć oczywiście cenię oscarową rolę Joaquina Phoenixa, ale sam film jest w mojej percepcji bezczelną "zrzynką" z "Króla komedii" i "Taksówkarza" Martina Scorsesego z domieszką nieznośnego psychologizowania jokerowskiego zła. Dopiero "Folie à Deux" przywraca archetyp Jokera na właściwe miejsce. Zło, jakie rodzi się za plecami Artura w finałowej scenie jest tym złem, z jakim Mroczny Rycerz może walczyć na ulicach Gotham City.
Krytycy filmu zarzucają mu marną choreografię w scenach musicalowych i brak pomysłu na rozwinięcie relacji Jokera i Harley Quinn (Lady Gaga). Ja jednak w tym szaleństwie i dezynwolturze widzę właśnie anarchię świata, jaki odrzucił szukający miłości Artur, ale jaki chcą jego wyznawcy. Wyznawcy chaosu i nieracjonalnego zła. Wyznawcy zniszczenia i nihilizmu, jakie rodzą się na szczątkach smutku Artura. Podobnie jak w przypadku "Megalopolis", "Joker: Folie à Deux" zostanie w przyszłości pewnie mocniej doceniony. Nie zapominajmy, jak bardzo krytycy krytykowali w dniu premiery takie dzisiejsze kultowe klasyki, jak "Człowiek z blizną" Briana de Palmy czy "Podziemny krąg" Davida Finchera. One również były wówczas filmami polaryzującymi widzów i przeszły na zawsze do historii. Czy tak będzie z powyższą listą?