Zawsze gram agresywne kobiety
Czas zmienił jej spojrzenie na świat. Nadal jest silną kobietą, ale przestała już tak pędzić. Jej działania są bardziej stonowane i przemyślane.
Zawsze otwarta, serdeczna i pomocna - to potwierdzi każdy, kto ją poznał. Okazuje się jednak, że potrafi być też ostra. Oto cała ona - Beata Ścibakówna (45 l.).
W spektaklu "Kotka na gorącym blaszanym dachu" gra pani kobietę silną, zdecydowaną, która wie czego chce od życia. Taka też jest Beata Ścibakówna prywatnie?
Beata Ścibakówna: - Jeśli chodzi o pracę, to zazwyczaj byłam obsadzana w rolach silnych kobiet - i to zarówno w teatrze, jak i telewizji. Nigdy nie zagrałam księżniczki, która w kimś się kocha, ma romans, nie wie co ma zrobić ze sobą i swoim życiem. Szkoda, bo czasami chciałabym być takim Kopciuszkiem, o którego wszyscy by dbali. Zawsze gram zdecydowane, nawet złe i agresywne kobiety. Sama także jestem silna.
Zawsze pani taka była, czy to przyszło z czasem. Bo ten - jak wiadomo - zmienia nas, hartuje. Jak panią zmienia czas?
- Czas i wydarzenia... Kiedyś byłam bardzo niecierpliwa, wszystko chciałam mieć już teraz, natychmiast, żeby już się nadziało. Dzisiaj, coraz częściej zadaję sobie pytanie: po co? Jak poczekam minutę czy pięć to nic się nie stanie. Czas zmienił mój punkt widzenia. Już tak nie pędzę, chociaż oczywiście jest parcie do przodu, bo taki mam temperament. Ale mniej impulsywnie i mniej naiwnie. Jest to stonowane, dojrzałe i przemyślane.
Stała się pani bardziej sentymentalna?
- Oj tak, a do tego bardziej skora do otwartej i ciepłej rozmowy. Jestem spokojniejsza i bardziej cierpliwa.
Ma pani więcej czasu na rozmowy z młodszym bratem?
- Po śmierci taty jesteśmy dla siebie wielkim wsparciem. Nie musimy wiele mówić... Wystarczy na siebie spojrzeć. Tym bardziej, że to stało się tak nagle... Kiedy człowiek choruje, najbliższe mu osoby zaczynają myśleć o ostateczności. Przygotowują się na ten najtrudniejszy moment. A tutaj - szok. Serce stanęło, nic nie dało się zrobić. A dwa dni wcześniej rodzice wrócili z sanatorium. Tata czuł się cudownie, był w bardzo dobrej formie. Tańczył, bawił się z mamą...
Co sobie uświadamiamy w takiej chwili, kiedy odchodzi ktoś bliski?
- "Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Szkoda tylko, że najczęściej uświadamiamy to sobie dopiero w takich trudnych chwilach. O wiele za późno.
Pani ma takie poczucie, że czegoś nie zrobiła, nie powiedziała w porę?
- Nie, nie mam. Myślę tylko, że to ważne. Rodzice tuż przed odejściem taty spędzili ze sobą wspaniały czas. Taki miesiąc miodowy. Robili mnóstwo planów. Dla mnie ich miłość to bardzo duża lekcja - jak żyć, być ze sobą. Jak rozmawiać, zachowywać się wobec siebie i wybaczać sobie.
Potrafi pani wybaczać, kiedy trzeba?
- Tak... raczej tak. Może dlatego, że mam wybiórczą pamięć. Nie faszeruję siebie negatywnymi wspomnieniami. Mam wrażenie, że jak się powie niedobre słowo, ono zostaje w przestrzeni i później do nas wraca. Wolę używać słów i myśli pozytywnych, a o tych nie najlepszych zapominać.
I pani tak właśnie żyje, a do tego ma całkiem sporo na głowie. Rodzina, praca i jeszcze do tego sama produkuje pani spektakle teatralne.
- Faktycznie jako producent szukam sponsorów i sama wszystko ustalam. Moja najnowsza sztuka wystawiana będzie w Teatrze Kamienica.
Kiedy premiera?
- W czerwcu przyszłego roku. A będzie to kryminał. Cieszę się, bo udało mi się zaprosić do współpracy fantastycznych kolegów. Ale nie chcę za dużo zdradzać, na to jeszcze przyjdzie czas.
Pyta pani męża o radę?
- Tak, przede wszystkim w sprawie literatury. Tak też było z tekstem, który przygotowuję na czerwiec. Przeczytał i zaakceptował.
A kiedy zagra pani u męża?
- Mój mąż nie jest z tych mężów, którzy w pierwszej kolejności obsadzają swoje żony. Reżyserował kiedyś dla Teatru TVP sztukę pt. "Adwokat i róże". Bardzo chciałam zagrać jedną z postaci. W końcu się zgodził, ale musiał mieć pewność, że ta rola jest dla mnie. Nic na siłę.
Proszę szczerze powiedzieć, dobrze wam się razem pracuje?
- Świetnie. Bardzo dobrze się pracuje z reżyserami, którzy są także aktorami. Dają inne uwagi. Nie opowiadają filozofii aktorstwa, tylko konkrety! A to jest dobre i inspirujące. Lubię z nim pracować, choć jest to naprawdę rzadkie.
Przenosicie problemy z pracy do domu? Analizujecie je?
- Jeśli jakiś aktor mówi, że nie przenosi, to kłamie. Proszę w to nie wierzyć. O przygotowaniach do premiery, zdjęciach próbnych, nowych tekstach, emocjach... nie da się zapomnieć ot, tak sobie. Nie da się tego przemilczeć. Czasami sobie coś podpowiemy, przemyślimy, te rozmowy są inspirujące. Jestem pewna, że prawnicy, lekarze czy kolejarze także rozmawiają o pracy w swoich domach. Nie ma w tym nic dziwnego.
Pewnie koledzy z teatru lubią z panią pracować, mając nadzieję, że u dyrektora ma pani szczególne względy...
- Czy ja wiem? Wszyscy szanują mojego męża i wiedzą, że wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi. Dwanaście lat był rektorem szkoły teatralnej, więc ma doświadczenie w kierowaniu ludźmi i placówką artystyczną. Teatr działa, widzowie przychodzą i chcą oglądać to, co proponuje. Tak jak przystało na Teatr Narodowy, repertuar jest różnorodny. Każdy znajdzie coś dla siebie. Jan Englert nie jest postrachem. Zawsze stara się każdego zrozumieć.
Pani także jest raczej wyrozumiała?
- Staram się. "Jaki pan, taki kram".
Pani ostatni film to "Układ zamknięty", w którym zagrała pani razem z córką. Jak pani ją ocenia? Która z was bardziej się stresowała?
- Oczywiście, że ja. Wtrącałam się w rolę Helenki straszliwie, bezsensownie, aż w końcu delikatnie mnie wyproszono. I słusznie, bo wtedy dopiero córka wiedziała co ma robić. Poradziła sobie. Trochę się denerwowała, ale ja - nieporównywalnie bardziej. Kiedy dostała propozycję od Ryszarda Bugajskiego, od razu powiedziała: tak! Posmakowała aktorstwa i planu filmowego, a tym samym spełniła swoje marzenie. Cieszę się, bo w życiu ważne jest, by marzyć i realizować marzenia.
Kinga Majczyk