Tomasz Ziętek: Niczego nie żałuję "Jestem dumny" (WYWIAD)
Tomasz Ziętek z rozwagą wybiera produkcje filmowe, w których bierze udział. W 2021 roku na ekrany polskich kin trafiły dwa filmy, w których 30-latek zagrał główne role - polski kandydat do Oscara "Żeby nie było śladów" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego oraz "Hiacynt" Piotra Domalewskiego. Oba świetnie przyjęte. "Zawsze miło jest być docenionym, ale nie interesują mnie nagrody" - wyznał aktor.
Filmy na podstawie prawdziwych wydarzeń, osadzone w konkretnych czasach, stanowią dużą część twojej filmografii, ale ty chyba nie masz nic przeciwko graniu w takich produkcjach?
Tomasz Ziętek: - Akurat takie propozycje dostaję i na takie propozycje się zgadzam. Zawsze mnie bawi, gdy mojej fizjonomii przypisuje się cechy, które świadczą o przynależności do jakiegoś okresu. Gdy zagrałem w "Kamieniach na szaniec", wszyscy mówili, że urodą wpisuję się w kanon dwudziestolecia międzywojennego. Teraz brałem udział w dwóch filmach, których akcja dzieje się w latach 80. i też słyszę, że idealnie pasuję do tego okresu. Moim zdaniem, wynika to trochę z faktu, że uwiarygodniłem te postaci do tego stopnia, że ludzie są w stanie przyjąć, że stworzona przeze mnie postać rzeczywiście istniała. Wszystkie tego typu komentarze traktuję jako komplement. W Polsce zawsze powstawały filmy historyczne. Lubimy, gdy coś jest oparte na faktach albo na podstawie prawdziwej historii.
Widzisz siebie też w musicalu lub komedii?
- Nie jestem faszystą gatunkowym, z chęcią spróbowałbym czegoś innego. W ubiegłym roku zagrałem w filmie familijnym "Tarapaty 2". To, że zazwyczaj biorę udział w dramatach lub filmach historycznych wynika z tego, że były to ciekawe propozycje, a nie było to związane z reprezentowanym przez nie gatunkiem. Jeśli widzę, że projekt komedii romantycznej jest napisany na kolanie i ma być zrealizowany w miesiąc, to taka współpraca nie wzbudza mojego zainteresowania. Z chęcią zrobię coś komediowego, jeśli pojawi się interesujący scenariusz.
Na jakim etapie znajduje się produkcja filmu "Orzeł. Ostatni patrol", w którym grasz kapitana Jana Grudzińskiego?
- Film jest na etapie post produkcji. To dosyć trudny proces, ponieważ jest tam sporo efektów specjalnych. Ostatecznej wersji jeszcze nie widziałem, ale ten film na pewno okaże się dla widzów sporym zaskoczeniem, bo nie jest to klasyczny film, jakiego można by się spodziewać.
Twoja filmografia jest pełna ciekawych pozycji - "Cicha noc", "Boże Ciało", czy ostatnio "Żeby nie było śladów" oraz "Hiacynt". Z czego jesteś najbardziej dumny?
- Jestem dumny ze wszystkich produkcji, w których brałem udział. Moja decyzja o udziale we wszystkich tych filmach była świadoma, chciałem je zrobić. Niczego nie żałuję. Ta duma zawiera się też w poczuciu spełnienia, że zrobiliśmy wszystko tak, jak chcieliśmy, ale czasem bywa też i tak, że pewne rzeczy, które dzieją się przez przypadek, są o wiele bardziej wartościowe niż te zaplanowane. Jestem szczególnie zadowolony z tych ostatnich produkcji, ponieważ z racji granych ról miałem na nie dużo większy wpływ i większe pole do popisu.
"Hiacynt" jakiś czas temu zadebiutował na Netflixie, "Boże Ciało" było nominowane do Oscara, z kolei "Żeby nie było śladów" było polskim kandydatem do nagród Akademii. Czym dla ciebie jest sukces?
- Zawsze miło jest być docenionym, ale nie interesują mnie nagrody w wymiarze fizycznym tylko to, że może za tym iść kolejna propozycja współpracy. Taką nagrodą był dla mnie moment, w którym Jan P. Matuszyński zaproponował mi główną rolę w swoim filmie.
Na plan zdjęciowy "Hiacynta" wszedłeś dość szybko, bo zaraz po skończeniu "Żeby nie było śladów".
- Tak się niestety zdarzyło... Miało to wyglądać zupełnie inaczej, bo na przygotowanie się do tej roli powinienem mieć prawie pół roku. Staram się hołdować zasadzie, że w danym momencie skupiam się tylko na jednym projekcie i go realizuję. Jeśli rola wymaga ode mnie posiadania długich włosów, to je zapuszczam. Wolę, by to nie kolidowało z realizacją innego filmu, w którym muszę wyglądać zupełnie inaczej i przez to nosić czepek lub iść na jakieś kompromisy. Praca nad "Żeby nie było śladów" połączyła się z czasem wprowadzenia pierwszego lockdownu w Polsce. Byliśmy już w stanie gotowości do zdjęć, wszystko było zaplanowane i nagle dostaliśmy informację, że nie wchodzimy na plan. Było to bardzo duże logistycznie przedsięwzięcie, dlatego nie wiedzieliśmy, czy w ogóle wrócimy do tego projektu. Udało się. Wróciliśmy w niemal niezmienionym składzie.
W "Hiacyncie" poruszany jest ważny obecnie w Polsce temat - praw osób o innej orientacji seksualnej. Czytając scenariusz, myślałeś o tym, jak ten film zostanie odebrany i co ze sobą niesie?
- Zawsze myślę o odbiorze filmu, w którym biorę udział. Jest to myśl, która towarzyszy mi w moich wyborach aktorskich. Zastanawiam się, w jaki sposób widz coś odbierze oraz jak zinterpretuje moją postać. W wymiarze społecznym wydawało mi się, że "Hiacynt" jest dosyć istotnym głosem w sprawie i cieszył mnie fakt, że ten głos będzie słyszany w domach, a nie w kinach. Dla wielu osób jest o wiele łatwiej skonfrontować się z tym filmem, oglądając go w zaciszu domowym.
W tym filmie pojawiło się kilka odważnych scen. Po raz pierwszy miałeś też okazję pracować z konsultantem scen erotycznych. Sądziłam, że w Polsce jest to już normą.
- To się zmienia, ale jeszcze wiele wody musi upłynąć, by stało się to normą. Nie chcę zrzucać wszystkiego tylko na błahy powód, jakim są budżety polskich filmów, które są kilkukrotnie niższe niż budżety filmów zagranicznych. Jesteśmy po prostu przyzwyczajeni do pracy w pewnych warunkach i to ma swoje plusy i minusy. Olbrzymim plusem jest pewnego rodzaju kolektywność, która funkcjonuje w Polsce w takim wymiarze, w jakim nie mogłaby funkcjonować na Zachodzie. Duże budżety powodują, że zagraniczne produkcje są o wiele bardziej szczegółowe, a sama próba zmiany czegokolwiek w scenariuszu trwa długo i przypomina ścieżkę korporacyjną. U nas bardzo dużo rozgrywa się na linii reżyser-aktor.
- Obecność na planie konsultanta scen intymnych pozwala uniknąć sytuacji, w których może dojść do jakichś nieprzyjemnych sytuacji lub naruszenia czyichś granic. Często opisy sceny zbliżeń są bardzo lakoniczne, bo jest to materia, którą bardzo trudno opisać w słowach. Zazwyczaj kończy się to tym, że aktor stawiany jest w sytuacji typu: "Słuchaj, musimy zrobić tę scenę", i nagle jesteś zaskakiwany tym, jaki to zyskuje wymiar. Trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z ludzką sferą intymną. Ludzie mają różne doświadczenia seksualne, jest mnóstwo ofiar przemocy seksualnej, także wśród aktorów, dlatego trzeba to uszanować.
Do roli Roberta zapuściłeś wąsy. Łatwo przyszło ci się z nimi rozstać?
- Wąsy były związane z rolą, stanowiły rzeczywisty przejaw granej postaci. Cieszyłem się, gdy mogłem je w końcu zgolić, bo były one dla mnie pewnego rodzaju kostiumem. Dlatego zgoliłem je dwa dni po tym, kiedy miałem pewność, że nie będę musiał już nic dogrywać.
Za sprawą The Fruitcakes jesteś też mocno związany z muzyką. W 2020 roku wydaliście płytę "Into The Sun". Nad czym teraz pracujecie?
- Jesteśmy w trakcie nagrań do naszej kolejnej, czwartej płyty. Ambitna wersja planu zakłada, że jeszcze w tym roku pojawi się nowy singiel. Chcielibyśmy też wrócić do koncertowania, ponieważ nasza poprzednia trasa koncertowa została przerwana z powodu pandemii i zbiegła się z wprowadzeniem lockdownu w Polsce. Zdążyliśmy zagrać jedynie dwa koncerty - w Łodzi i Krakowie. Pamiętam, jaka atmosfera panowała podczas tych występów. Już w Łodzi zaczęły pojawiać się plotki o tym, że zamykają Warszawę. Gdy po odwołanych koncertach wracaliśmy do stolicy, na każdej stacji benzynowej widzieliśmy wojsko. Bardzo żałuję, że ta trasa się nie odbyła, bo przez lockdown i odwołane koncerty nasza płyta nawet nie miała szansy wybrzmieć. Wszyscy byli zajęci czymś innym. Niestety, nie było już możliwości przełożenia jej premiery, co później odbiło się nam czkawką, bo zgłaszając się na festiwale w Polsce i za granicą bookerzy oczekiwali od nas nowego materiału. A my nawet nie mieliśmy szansy zaprezentować tego co nagraliśmy...
Rozmawiała Barbara Skrodzka/AKPA
Zobacz również:
David Lynch wystąpi w nowym filmie Stevena Spielberga
Film Agnieszki Holland wywołał skandal w Niemczech
Charlotte Rampling: Mistrzyni kontrowersyjnych ról
"Oszust z Tindera" hitem Netflixa. Antybohater dokumentu pozwie portal?
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.