Reklama

Jako dziecko pokochał kino. Dziś nie schodzi z ekranów

Aktor Sebastian Stankiewicz, znany między innymi z "Pana T." i "Akademii pana Kleksa", zdaje się ostatnio nie schodzić z ekranów kinowych. W rozmowie z Interią podsumowuje swój ostatni, wyjątkowo pracowity czas i zapowiada nadchodzące premiery. Wspomina także początki swojej pasji do kina oraz zmarłego w 2023 roku Macieja Damięckiego, z którym wystąpił w "Ciszy nocnej". Zdradza również, jak przyjął ogromną popularność, z którą spotkał się po premierze "Akademii pana Kleksa".

Sebastiana Stankiewicza mogliśmy oglądać w ostatnim czasie między innymi w "Ciszy nocnej", "Kuleju. Drugiej stronie medalu", "Misiach" oraz "Kleksie i wynalazku Filipa Golarza", w którym ponownie wcielił się w ptaka Mateusza. Aktor jest laureatem nagrody 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za drugoplanową rolę w "Panu T." (2019) Marcina Krzyształowicza. Występ ten przyniósł mu także nominację do Polskiej Nagrody Filmowej Orzeł.

Jakub Izdebski, Interia.pl: Zwykle przygotowując się do wywiadu, zbieram informacje o zbliżającej się premierze. W twoim przypadku szybko okazało się, że będziemy mówili o kilku produkcjach. Gdy jeden film z twoim udziałem znikał z kin, zaraz zastępował go drugi. Aż trzy były niedawno nominowane do Orłów. A jest jeszcze serial "Edukacja XD", który niedługo będzie miał swą premierę.

Reklama

Sebastian Stankiewicz: - Ostatnio mam taki moment, kiedy zwolniłem tempo. Zdałem sobie sprawę, że od wielu lat ciężko i dużo pracuję. Jestem w trakcie dwumiesięcznej przerwy, z której bardzo się cieszę. Skończyłem 47 lat i miałem wrażenie, że doszedłem do ściany. Zauważyłem, że potrzebuję jakiejś weryfikacji samego siebie. Poszukania roli, która pokazałaby mnie w nieco innym świetle. Teraz mam czas, by skupić się na propozycjach i scenariuszach. Chciałbym znaleźć rolę, która dałaby mi takie możliwości, jak "Pan T." Marcina Krzyształowicza lub "Martwe małżeństwo" i "Być kimś", krótkie metraże Michała Toczka. Fabuły idące bardziej w tragikomedię. 

Sebastian Stankiewicz. Filmem pasjonuje się od dziecka

Patrząc na polskie kino, wydaje się, że to dobry czas na spróbowanie czegoś nowego. Twórcy naszej kinematografii idą dziś coraz chętniej w kierunkach, które jeszcze kilka lat temu byłyby nie do pomyślenia. Sam wystąpiłeś niedawno temu w horrorze oraz akcyjniaku. 

- Jesteśmy w momencie, gdy polscy filmowcy poważnie wzięli się za kino gatunkowe. Pojawił się wspomniany horror, ale też mroczne kino kryminalne, w którym się jeszcze nie sprawdziłem. Ta różnorodność pozwala mi eksplorować mój zawód i wychodzić ze swojej strefy komfortu. Być może pojawi się propozycja zagrania w kryminale, w którym mógłbym wcielić się w postać złą do cna. Inna sprawa, że szukam przede wszystkim ról wielowymiarowych, bohaterów stających przed trudnymi wyborami moralnymi. W końcu ludzie nie są jednoznaczni.

Takie postaci grałeś właśnie u Michała Toczka. W jego "Być kimś" wcieliłeś się w mężczyznę, który wprowadza się do dawnego mieszkania Lecha Wałęsy. To bardzo zabawny, ale też przejmujący film. Planujecie kolejny projekt?

- Michał dba, by jego scenariusze były dobre. Jesteśmy właśnie po rozmowach o moim udziale w jego kolejnej produkcji, która powstaje w ramach "trzydziestki" Studia Munka. Nie chcę za dużo zdradzać, ale to znów fabuła, w której tle jest wielka historia i postać bardzo znana w Polsce. Ten film powstaje z pasji. Marzę, by takiego kina, traktującego także o rzeczywistości, w której żyjemy, było u nas więcej. Ostatnio nadrabiam zaległości filmowe. Widziałem "Anorę" i "Perfect Days", a także "Strefę interesów" i "The Brutalist". To wielkie, niesamowite rzeczy, ale też kino, którego mi brakuje. Chciałbym dostać takie propozycje i scenariusze.

Takich filmów w Polsce życzę ci, sobie i wszystkim. Wymieniłeś same arcydzieła ostatnich lat.

Zawsze oglądałem mnóstwo filmów. Byłem wręcz wychowany na kinie. Wiem, że teraz mamy zwyczaj oglądać streamingi, bo mają bogatą ofertę i są bardzo różnorodne. Sam wróciłem jednak do chodzenia do kina. Podczas projekcji znikam w innym świecie i nic mi nie przeszkadza. To znak czasów, że oglądam "The Brutalist" i jest przerwa, wynikająca po części z tego, że mamy czasy streamingowe. Każdy może sobie zatrzymać film, żeby wyjść do toalety, coś zjeść, a potem wrócić do seansu. Trzeba z tym jakoś żyć. Niemniej, uważam, że najlepszym, najodpowiedniejszym i najbardziej magicznym miejscem do oglądania filmów jest kino.

Ciekawi mnie zatem, jak zaczęła się twoja przygoda z filmami?

- W Głogowie, w którym się wychowałem, chodziłem do nieistniejącego już kina Jubilat. Miałem darmowe bilety od babci, która pracowała w kinie objazdowym. Zawsze zabierałem na seans swoich rówieśników z podwórka. Oglądaliśmy głównie na kino amerykańskie, a po seansie odgrywaliśmy razem wybrane sceny w ramach zabawy. Gdy wchodziłem w wykreowany świat, to zaraz chciałem być jego częścią. Widzieliśmy "Gwiezdne wojny", "Poszukiwaczy zaginionej Arki", ale też "Gamerę", spin-off "Godzilli". I "Gremliny", które podobały mi się najbardziej. Wszyscy chcieliśmy mieć później takiego stworka Gizmo. Niestety, nie udało mi się zobaczyć "RoboCopa". W każdym razie tak odkryłem kino gatunkowe. Nieco później zacząłem chodzić do DKF-ów. Wtedy widziałem "The Doors" Oliviera Stone'a i "Kikę" Pedra Almodóvara. O tym drugim seansie przypomniałem sobie, gdy przyjechałem do Warszawy. Powtórzyłem wtedy całą filmografię Almodóvara. I w końcu zacząłem coś tam z niej rozumieć.

Sebastian Stankiewicz zagrał w "Ciszy nocnej" z Maciejem Damięckim. Jak wspomina zmarłego aktora?

Jeśli chodzi o kino gatunkowe, ostatnio mogliśmy cię zobaczyć w "Ciszy nocnej" Bartosza M. Kowalskiego. Film był w kinach pod koniec zeszłego roku, a od jakiegoś czasu można go zobaczyć na streamingu. 

- U Bartka Kowalskiego wystąpiłem wcześniej trzy razy. Spodobał mi się scenariusz, więc i tym razem nie zastanawiałem się długo nad swoim udziałem. Wydaje mi się, że "Cisza nocna" to połączenie kina gatunkowego z artystycznym. Traktuje o odchodzeniu, o przechodzeniu na drugą stronę. Moja rola może nie jest duża, ale za to wyjątkowa w mojej karierze. 

- Mojego filmowego tatę zagrał Maciej Damięcki. Przepiękny występ, niesamowite spotkanie, wspaniały człowiek i aktor. Bardzo cieszę się, że otrzymał za pracę nad tym filmem nominację do Orłów.

Dla Macieja Damięckiego była to pierwsza główna rola w jego długiej karierze. Niestety, zmarł niemal rok przed premierą filmu. 

- Wspominam go bardzo miło. Pamiętam, jak się poznaliśmy. Przywitał się ze mną słowami: "cześć, synek". Od razu skrócił dystans. Mamy jedną scenę, która nie weszła do filmu w całości. Mój bohater ma żonę w ciąży, nowe mieszkanie i oddaje ojca do domu opieki. To dla niego trudna decyzja. Pamiętam, że właśnie w tej scenie poczułem połączenie — ze swoją postacią i z Maćkiem. Z jego strony pojawiły się takie ojcowskie uczucia. Wychowałem się bez ojca i powiedzenie do mnie "synu" robiło ogromne wrażenie. Nie tylko na mojej postaci, ale także na mnie, Sebastianie.

Sebastian Stankiewicz. "Nie ma małych ról"

Wspomniałeś o Orłach. Inny z twoich niedawnych filmów, "Kulej. Dwie strony medalu" Xawerego Żuławskiego, także był do nich nominowany w aż dziewięciu kategoriach. Ostatecznie otrzymał Nagrodę Publiczności. Przypadła ci rola masażysty, w sumie niewielka. 

- Lubię boks, cały czas się nim interesuje, a swego czasu coś nawet trenowałem. Jerzy Kulej to wielka postać, legenda tego sportu. W ramach przygotowań przeczytałem też książkę mojego bohatera, który był nie tylko masażystą kadry, ale też powiernikiem tych chłopaków. Wiedziałem, że moja rola w "Kuleju" nie będzie duża i nie będę miał scen wymagających ode mnie więcej do zagrania. Chciałem jednak pojawić się w tym filmie. Uważam, że nie ma małych ról. Jeśli film jest dobry, warto wziąć w nim udział. Lepiej zagrać niedużą rolę w takiej produkcji niż większą w czymś, co nie wyszło. A scenariusz powiedział mi, że w tym wypadku warto to zrobić.

- Nie bez znaczenia był fakt, że mogłem stworzyć duet trenerski z Andrzejem Chyrą. Z Tomkiem Włosokiem, który wcielił się w Kuleja, grałem wcześniej, a przy tym filmie mieliśmy kolejne fajne spotkanie. Później zrobiliśmy jeszcze "Edukację XD". Zawsze chciałem też pracować z producentem Krzysztofem Tarejem. Poznałem go lata temu razem z Piotrem Woźniakiem-Starakiem, który szykował swój debiut reżyserski i zaprosił mnie do niego. Niestety, nie doszło do realizacji z powodu jego tragicznej śmierci. W końcu, Xawery Żuławski. Dawno temu wystąpiłem u niego w dwóch odcinkach serialu "Diagnoza". Od tamtego czasu chciałem pracować z nim ponownie. Cieszę się, że "Kulej" został doceniony podczas rozdania Orłów. To naprawdę dobre kino.

Sebastian Stankiewicz. Charakteryzacja do roli ptaka Mateusza trwała cztery godziny

Oba wspomniane wcześniej filmy pojawiły się w kinach w ostatnich miesiącach 2024 roku. Natomiast początek tego roku należał do "Kleksa i wynalazku Filipa Golarza" Macieja Kawulskiego

- Z "Kleksem" było o tyle trudno, że kręciliśmy dwie części równolegle. Mieliśmy na nie około 60 dni zdjęciowych. To ogrom pracy, który wymagał od nas świetnego przygotowania. Tym bardziej że nie kręciliśmy chronologicznie, tylko ze względu na przykład na lokacje, i zdarzało się, że jednego dnia nagrywaliśmy sceny z dwóch filmów. Wymagało to ode mnie dużego skupienia, by pamiętać, w jakim miejscu jest moja postać w danym momencie w scenariuszu. 

Brzmi jak duże wyzwanie, tym bardziej że ptak Mateusz, w którego się wcieliłeś, jest kluczową postacią w obu częściach. 

- Z tego powodu przed wejściem na plan rozpisałem sobie dokładnie wszystko, co mam do zrobienia. Byłem obecny przy kreacji tej postaci i od początku wiedziałem, że z pomocą magicznych jagódek będzie przechodziła z ptaka w człowieka. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego bohatera, więc nie mogłem inspirować się innymi filmami. Musieliśmy znaleźć z Maciejem Kawulskim, reżyserem i scenarzystą nowych "Kleksów", równowagę — ile jest w Mateuszu człowieka, a ile ptaka. Później opracować jeszcze jego ruch i dźwięki, które wydaje. Potem przyszła jeszcze charakteryzacja, którą nakładano cztery godziny. Wiele osób wykreowałoby wygląd mojej postaci w CGI, ale my na szczęście nie poszliśmy tą drogą. Ta decyzja wiązała się z tym, że w moje dni zdjęciowe wstawałem o drugiej w nocy. Na planie zjawiałem się już jako ptak Mateusz. Kiedyś przyszedłem bez charakteryzacji i nikt mnie nie poznał. Maciek powiedział mi wtedy, że po prostu jestem Mateuszem. 

- Występ w tej roli był dla mnie wielką przygodą i spełnieniem marzeń z dzieciństwa. W młodości uwielbiałem "Akademię pana Kleksa" i "Podróże pana Kleksa" Krzysztofa Gradowskiego. I nagle mam scenę z Piotrem Fronczewskim w zamku w Głuchowie, gdzie powstawały też wcześniejsze adaptacje. On zaczął mówić do mnie swoim magicznym głosem, a w mojej głowie pojawiło się: "wow, to jest niesamowite, to się dzieje". 

Sebastian Stankiewicz. "Pierwszy raz w życiu mam fanbazę"

Wspominasz o swoich odczuciach wobec "Kleksa" Gradowskiego. Wielu młodych widzów zareagowało z podobnym entuzjazmem na wersję Kawulskiego. 

- Tak, sam spotykam dzieci, które są fanami "naszych" adaptacji. Pytają mnie, czy dźwięki wydawane przez Mateusza był wygenerowany w komputerze. A ja zaczynam wtedy krakać i od razu widzę uśmiechy na ich twarzach. Uważam to za nasz sukces. Po raz pierwszy w życiu mam coś w rodzaju fanbazy. Mam kontakt z naszymi widzami, którzy piszą do mnie na Instagramie. Gdy się z nimi spotykam, dostaję mnóstwo malunków i obrazków. Mam taki ulubiony, podzielony na dwie części. Na jednej jest pan Sebastian, a na drugiej ptak Mateusz.

Pamiętam filmy dla młodzieży ze swoich lat dziecięcych i nastoletnich. Często zupełnie nie trafiały one do mnie i moich rówieśników. A wam udała się ta trudna sztuka. 

- Gdy Maciek zabierał się za ten film, przyjrzał się dzieciakom. Zainteresował się, co lubią, w co grają. Ich świat to teraz media społecznościowe. Wiedzieliśmy, że one potrzebują swoich bohaterów, z którymi mogą się utożsamiać. Cieszę się, że w Polsce coraz więcej filmów powstaje dla nich. Tylko nie można robić kina dla dzieci i młodzieży z perspektywy dorosłego. Niestety, wielu twórców tak do tego podchodzi. A Maciek zjawiał się na planie i po prostu był dzieciakiem, bo wiedział, że musi odnieść się do tych emocji. Oczywiście swoją pracę traktował przy tym bardzo profesjonalnie. 

Sebastian Stankiewicz. "Otworzyliśmy worek z remake'ami. I bardzo dobrze"

Teraz może się to wydawać zabawne, ale przed premierą pierwszej części "Kleksa" Kawulskiego wiele osób pytało, po co jeszcze raz przenosić tę historię na duży ekran. 

- Odnosząc się do naszego podejścia do adaptacji, my mieliśmy swojego Kleksa i nie chcieliśmy tego powtarzać. Wydaje mi się, że razem ze "Znachorem" i "Samymi swoimi" otworzyliśmy worek z remake'ami. I bardzo dobrze, bo trochę lat minęło od premier poprzednich wersji. Każde dzieło, także filmowe, można interpretować w nowy sposób. Skoro w teatrze ciągle wystawiają "Hamleta" oraz inne klasyczne dramaty, to dlaczego nie można wracać do filmów? Maciek wymyślił swojego "Kleksa" od nowa. Gdyby chciał powtarzać po Gradowskim, nie miałoby to sensu. I bardzo cieszę się, że wymyślił sobie w nim takiego ptaka Mateusza. Oczywiście, zawsze będą konserwatyści, według których jest tylko jedna Akademia i tylko jeden Kleks sprzed ponad 40 lat. Jednak czasy się zmieniają. To nasza Akademia i zaprosiliśmy do niej wszystkich z całego świata. Także dziewczynki oraz chłopców, których imiona nie zaczynają się na literę "A". Gdy byłem dzieckiem, żałowałem, że nie jestem Antkiem lub Adamem, tylko Sebastianem, bo nie trafiłbym do Akademii. A przecież każdy chał tam być.

Oglądając obie części "Kleksa" zastanawiałem się, ile scenografii naprawdę znajdowało się na planie filmowym, a ile czasu musieliście występować na green screenie. 

- Green screen był wykorzystywany do niektórych scen. Mogłem wtedy liczyć na pomoc od fachowców od CGI, którzy razem z Maćkiem tłumaczyli mi, co będzie się działo i gdzie. Musiałem sobie to tylko wyobrazić. Później widziałem efekt w gotowym filmie i robiłem: "wow". Jednak spora część scenografii była "na miejscu". Mieliśmy nawet mechanicznego ptaka, który był animowany. Maciek stwierdził później, że na jego podstawie zbudujemy Mateusza w CGI. To niesamowite, że jako reżyser przez cały czas rozwijał i wymyślał ten projekt.

Końcówka "Wynalazku Filipa Golarza" zapowiada, że wasz Kleks powróci. Zaczęliście już prace nad trzecią częścią serii?

- Na razie są plany. Czekamy na scenariusz. Wiem, że Maciek ma pomysł na kolejną część. Stąd końcowa plansza pod koniec "Wynalazku Filipa Golarza". A kiedy coś się z tego ulepi — zobaczymy.

Sebastian Stankiewicz. "Hollywood przyjechało do mnie"

Green screen na planie dwóch części Kleksa przygotował cię do pracy nad "In the Lost Lands" Paula W.S. Andersona? Większość filmowego środowiska została w nim wygenerowana za pomocą efektów komputerowych. 

- Traktuję to jako niezwykłą przygodę. To epicki film fantasy oparty na opowiadaniu George’a R.R. Martina, twórcy "Gry o tron". Całość została nakręcona w Alvernia Studios pod Krakowem, a ja spędziłem na planie kilka dni. To było wspaniałe doświadczenie. Niemal wszystkie elementy scenografii zostały później wygenerowane komputerowo. Paul W.S. Anderson pracuje głównie na green screenach i wykorzystuje ogromną ilość efektów CGI.

Przy "In the Lost Lands" nie byłeś jedynym Polakiem na planie. Nasi rodacy stanowili dużą część pionu technicznego. 

- Przy filmie pracowało mnóstwo Polaków. Uważam, że mamy świetną ekipę polskich twórców i nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów. Paul powiedział wprost, że to nie jest ostatni raz, gdy będzie pracował w Alvernii. Także szef pionu efektów specjalnych stwierdził, że to świetne studio. Budowa tych kopuł daje twórcom niesamowite możliwości. Zresztą poza aktorami i ekipą z Polski na planie byli też ludzie z Niemiec i Danii. 

Wcześniej mówiliśmy o filmach dzieciństwa i młodości. Przy "In the Lost Lands" miałeś okazję pracować z twórcami kultowych dzieł lat 90. XX wieku. Paul W.S. Anderson nakręcił "Mortal Kombat", a Milla Jovovich wystąpiła w "Piątym elemencie". 

- Oprócz filmów, o których wspomniałeś, jest jeszcze seria "Resident Evil". Postać Milli Jovovich, z którą miałem wspólną scenę, bardzo przypomina jej bohaterkę z tamtego cyklu. Obejrzałem także filmy, w których wcześniej występował Dave Bautista. Wyszedł z wrestlingu, miał swój przełom w "Strażnikach Galaktyki" i regularnie gra od ponad dekady. Z nim także miałem wspólną scenę. Byłem wtedy nieco oszołomiony skalą produkcji. W pewnym momencie Dave położył mi rękę na ramieniu, bo czuł, że pojawił się u mnie stres. Dał mi jasny komunikat: "spokojnie, jesteśmy w tym razem". To było bardzo miłe. Na planie był też Arly Jover, aktorka, która grała kiedyś w "Bladzie: Wiecznym łowcy" i "Dziewczynie z tatuażem". W każdym razie potraktowałem tę rolę jako kolejną życiową przygodę. Nie pojechałem do Hollywood, to Hollywood przyjechało do mnie.

Sebastian Stankiewicz i komediowy duet z Janem Fryczem w "Edukacją XD"

To jeden z twoich nadchodzących filmów, ale niedługo zobaczymy cię też na małym ekranie. Chodzi mi o "Edukację XD", kontynuację "Emigracji XD". Mówiłeś, że to najlepszy scenariusz, który w ostatnim czasie trafił w twoje ręce.

- Czekam na ten serial z prawdziwą ekscytacją. Malcolm XD pisze świetnie i portretuje w krzywym zwierciadle polską rzeczywistość. Ma oko i ucho do wychwytywania różnych sytuacji i prezentowania ich w absurdalnym świetle. Byłem fanem "Emigracji XD".  Na planie spędziłem ponad 30 dni z Janem Fryczem. On grał prezesa, a ja byłem notariuszem Korytko, który nazywa się mecenasem, bo tak lepiej brzmi. Razem prowadzimy lekko szemraną działalność i jako biznesmeni z lat 90. robimy różnego rodzaju wałki. A przy okazji edukujemy Malcolma i Stomila, jak żyć. Zresztą w "Edukacji XD" jest masa świetnych aktorów. Michał Balicki jest stworzony do roli Stomila.

Brzmi, jakbyście razem z Janem Fryczem wykreowali parę "Januszy biznesu". To nie będą jednak jednoznacznie negatywne postaci?

- Gramy takich, jak powiedziałeś, "Januszy biznesu", którzy nie odpuszczają, gdy na ich drodze pojawiają się łakome kąski. Niemniej, staramy się ich gdzieś tam bronić. Tym bardziej że ich pomysły na szybki i łatwy zarobek nie zawsze wypalają. Nie poddają się jednak i zawsze szukają dla siebie nowych wyzwań. To kolesie, którzy ciągle kombinują.

Sebastian Stankiewicz o "Misiach". "Bliskie życie, komediowe, bez patosu"

W kinach możemy cię teraz zobaczyć w komedii "Misie" Mariusza Malca. W zwiastunie od razu zwraca się na ciebie uwagę. Jako jedyny z męskiej części obsady nie jesteś tam przebrany za wielkiego pluszaka.

- To prawda. Tym razem bronię honoru facetów. Zagrałem postać bardzo bliską moich wcześniejszych ról. To dobry chłop. Kobiety mówią o takich: "miły, poczciwy, pomocny". A "Misie" to komedia, która bierze na warsztat niezbyt poważnych chłopów, żyjących bez zobowiązań. Trafiają do takiego miejsca między niebem a piekłem, czegoś w rodzaju czyśćca. Tam nasze filmowe Misie weryfikują siebie na nowo. Z partnerkami w prawdziwym świecie kontaktują się za pomocą maskotek. Trafia tam i główny bohater, a pytanie brzmi: czy stanie się dojrzalszy i czy w ogóle będzie chciał wrócić?

- Myślę, że to ciekawa historia. Wymaga się od nas dojrzałości i dorosłości. A mężczyźni… Nie mówię o wszystkich, ale w tym zawodzie czasem wciąż jesteśmy jak mali chłopcy bawiący się w piaskownicy.

Nie tylko w tym. Jako dziecko interesowały mnie filmy, teraz kręci się wokół nich moja praca.

- No widzisz, u mnie podobnie. I o tym także robimy filmy. Bliskie życiu, ale też, jak ta historia, lekkie, komediowe, bez patosu. O dorosłych chłopcach, którzy jeszcze nie stali się facetami.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy