Piotr Stramowski: Trzeba chcieć i... mieć talent
Ma 30 lat i wiele wcieleń aktorskich. Uwielbia zmieniać się dla roli, ale zębów by jednak sobie nie wybił. Konsekwentnie realizuje plan na życie.
Grywał pan role amantów, po czym zaskoczył pan wszystkich słynną metamorfozą w "Pitbullu". Na premierę czeka "Botoks" - też mocna rzecz. A teraz kręci pan komedię romantyczną...
Piotr Stramowski: - Tak, powrót do amanta (śmiech).
Czy to zaplanowane działanie, żeby nie dać się zaszufladkować?
- I tak, i nie. Przede wszystkim kieruję się tym, żeby grać role, które są ciekawe. Ale na pewno nie chcę być zaszufladkowany, staram się wizerunek w miarę możliwości zmieniać. Tak jak "Pitbull" zmienił mój wcześniejszy wizerunek. Chociaż nie powiedziałbym, że wcześniej byłem amantem, raczej byłem niesklasyfikowany. Dostawałem role, ale reżyserzy do końca nie wiedzieli, "z czym mnie jeść", gdzie mnie obsadzić. Byłem na rozdrożu, nie wiedziałem, w którą stronę pójść. Wiedziałem tylko, że chcę grać różnorodne role.
- I dopiero propozycja Patryka Vegi spowodowała, że mogłem się wykazać w zupełnie odmiennej roli. No i takich ról szukam. Poza tym od dziecka bardzo lubię parodiować, udawać inne postaci, które się różnią od siebie. Interesuje mnie to, co je motywuje, jaka jest ich psychologia. To się wiąże z aktorstwem, to jest powód, dla którego wykonuję ten zawód - mogę przeżyć kilka żyć w jednym życiu, bo zagrane postaci zostają w aktorze...
Kim jest pana bohater w "Botoksie"?
- To bardzo dziwna postać. Metroseksualny, ale paradoksalnie męski, pociągający, świr... (śmiech) Chłopak jest spoza świata lekarzy, ma swoją firmę - wozi sery, to mogę powiedzieć. Jest osobą, która szuka swojej osobowości, tego, kim jest. Czerpie wiedzę z bardzo różnych źródeł, począwszy od różnych religii poprzez seanse spirytystyczne po wizyty u terapeutów. To człowiek, który poszukuje siebie. Jest niezdecydowany, czerpie wodę z kilku studni naraz. Wydaje mu się, że jest z nim dobrze, a tak naprawdę jest niepoukładany.
- Mogę też zdradzić, że tworzymy parę z Marietą Żukowską, która gra moją partnerkę filmową. Poza tym... szykuje się mocny film! Moja postać jest gdzieś tam obok głównych bohaterek i wątków, trochę takim dodatkiem, humorystycznym akcentem.
A w "Narzeczonym na niby" kogo pan gra?
- Nie wiem, czy mogę już mówić... Gram chłopaka, który jest sam, ma syna, jeździ na taksówce i poznał kobietę. Jest ciepły, normalny, na pewno nie jest taką postacią, jakie gram u Patryka Vegi.
Mówił pan kiedyś, że ceni zagranicznych aktorów za to, jak potrafią zmieniać swoją fizyczność dla roli. Do czego pan by się posunął - utył, schudł, wybił sobie zęby?
- Zębów bym sobie nie wybijał... Marcin Dorociński zrobił to do "Pitbulla", ukruszył sobie jedynkę. Ja zrobiłbym wszystko, ale oczywiście w granicach rozsądku. To jest super, że możemy się zmieniać, tak jak dla mojej roli Majamiego w "Pitbullu".
Jednak tam pan się zmienił na korzyść. A gdyby miał pan przytyć 30 kilogramów?
- A to bardzo chętnie! (śmiech) Bardzo ciekawi mnie motoryka postaci otyłej, nigdy tego nie próbowałem... Oczywiście żartuję, ale tak naprawdę wszystko zależy od projektu. W Ameryce trochę to inaczej wygląda, bo tam są wysokobudżetowe filmy, za setki milionów dolarów i też przygotowania są zupełnie inne. My jeszcze raczkujemy, jeżeli chodzi o kino, jeśli byśmy się mieli porównywać z Ameryką. Na przykład Christian Bale musiał ostatnio przytyć do kolejnej swojej roli - widziałem go, waży chyba 110 kilo (śmiech) - podejrzewam, że za tym wyglądem jest coś więcej niż tylko przytycie. A u nas nie miałbym takiego zaufania do scenariuszy i też do sposobu realizacji projektu...
- Jak pracuję z Patrykiem Vegą, to mu ufam, bo już się trochę znamy, i wiem, jak on podchodzi do pracy, czego mogę się po nim spodziewać. Ale jeśli ktoś inny powiedziałby mi, że mam przytyć 30 kilo, bo robimy jakiś film, bez przygotowań, tylko po wstępnych omówieniach - nie zgodziłbym się na coś takiego. Bo chociaż nigdy nie ma pewności, że film wypali, to jednak cokolwiek chciałbym wiedzieć wcześniej. To jest bardzo skomplikowane... Myślałem kiedyś, że to jest łatwiejsze, ale tak naprawdę na film składa się bardzo wiele rzeczy - kto jest operatorem, kto reżyserem, jaki jest budżet, kto robi dźwięk i montaż, jaka jest dystrybucja i tak dalej. To są wszystko składowe, które decydują później, jaki będzie film. A wracając do pytania - przemiany aktorów to też jest coś, co dopiero u nas raczkuje. Mnie to oczywiście interesuje, ale musiałbym mocno się zastanowić.
Czy zazdrości pan zagranicznym aktorom większych możliwości robienia kariery, że o zarobkach nie wspomnę? A może wierzy pan, że można się przebić za granicą - jeśli nawet nie w Hollywood, to chociaż w Europie?
- Ja myślę tylko o Hollywood, bo tylko to mnie interesuje! Nie zazdroszczę, bo staram się w ogóle w życiu nikomu niczego nie zazdrościć. Lubię wyzwania i nawet bawi mnie to, że mam więcej do zrobienia niż osoba, która urodziła się w USA, więc zna język. Ale uważam, że wszystko można zaplanować, i takie rzeczy są jak najbardziej możliwe. Zagrałem już z Jimem Carreyem, niedługo będzie premiera międzynarodowego projektu, który będzie miał dystrybucję w całej Europie, a gram tam obok Alexa Pettyfera (brytyjski aktor, który wystąpił m.in. w filmach "Jestem numerem cztery", "Bestia", "Magic Mike" - przyp. red.). Niedawno w Niemczech graliśmy z Agnieszką Grochowską w "Telefonie 110". Koledzy aktorzy też wyjeżdżają, grają za granicą, teraz to nie jest nic nadzwyczajnego, żeby się tam dostać. Trzeba tylko chcieć, wiedzieć, jak i być konsekwentnym w swoich marzeniach i działaniach. Nie poddawać się, mieć plan i odpowiednich ludzi wokół. No i oczywiście mieć talent! (śmiech).
U jakiego reżysera chciałby pan zagrać?
- U Christophera Nolana!
A wśród aktorów ma pan idoli?
- Bardzo polubiłem Roberta Więckiewicza (śmiech). Niedawno razem na Wyspach kręciliśmy film "The Last Witness", który czeka na premierę.
A idole hollywoodzcy?
- Na pewno młody Robert De Niro, poza tym Christian Bale, Tom Hardy, Brad Pitt, no i nieżyjący już, moim zdaniem geniusz - Heath Ledger. A z aktorek Charlize Theron, Meryl Streep, Scarlett Johansson.
W tym roku kończy pan 30 lat. Jest pan zadowolony z przebiegu swojej kariery?
- Nie mógłbym sobie tego lepiej wymyślić! Mam nadzieję, że taka dobra passa będzie trwała jeszcze długo. Cieszę się, że dostałem taką szansę, jaką dał mi Patryk Vega - bez niego tego wszystkiego by nie było. Dzięki temu mnie odblokowało, mam świadomość, że można robić rzeczy, które chce się robić. I że można być później za to docenionym.
Pojawiły się już następne propozycje?
- Harmonogram mam już na rok zapełniony, więc nie mogę narzekać! (śmiech)
Rozmawiała Maria Wielechowska.