Reklama

Piotr Domalewski: Nie wstydzę się robić kina gatunkowego

"Nie wierzę, że człowiek jest albo czarny, albo biały. Każdy ma w sobie odcienie szarości. Jeżeli bohater jest zły, ja chcę wiedzieć, dlaczego on jest zły. Dlatego zawsze staram się to zło zrozumieć. Nie wytłumaczyć. Nie usprawiedliwić. Zrozumieć" - mówi Piotr Domalewski, reżyser "Cichej nocy" i "Jak najdalej stąd". Jego najnowszy film - "Hiacynt" w środę, 13 października, wzbogaci ofertę Netfliksa.

"Nie wierzę, że człowiek jest albo czarny, albo biały. Każdy ma w sobie odcienie szarości. Jeżeli bohater jest zły, ja chcę wiedzieć, dlaczego on jest zły. Dlatego zawsze staram się to zło zrozumieć. Nie wytłumaczyć. Nie usprawiedliwić. Zrozumieć" - mówi Piotr Domalewski, reżyser "Cichej nocy" i "Jak najdalej stąd". Jego najnowszy film - "Hiacynt" w środę, 13 października, wzbogaci ofertę Netfliksa.
Piotr Domalewski /Wojciech Stróżyk /Reporter

Łukasz Adamski: Zanim dostałeś do rąk scenariusz Marcina Ciastonia, wiedziałeś, czym jest akcja Hiacynt?

Piotr Domalewski: - Wiedziałem, czym jest akcja Hiacynt, dzięki temu, że robiłem kilka lat temu research do serialu, który ostatecznie nie powstał. Był tam jednak wątek handlu kasetami video w PRL. Akcja Hiacynt przewijała się w tle. Była po prostu ważnym elementem świata, który badałem. Jak już przygotowywałem się do filmu "Hiacynt", to zdałem sobie sprawę w jak wielkim stopniu teczki inwigilowanych środowisk homoseksualnych po prostu zniknęły. Zostały wymazane. Nie wiadomo, co się z nimi stało. A było to 11 tysięcy teczek. Nie jest łatwo takie informacje "zgubić". To mnie naprawdę zmroziło, ale też uświadomiło mi, z jak fascynującym tematem się mierzymy.

Reklama

"Hiacynt" ma wypełnić lukę w naszym braku wiedzy o inwigilacji środowisk homoseksualnych przez komunistów? Taki jest cel waszego filmu? 

- Nie miałem historiograficznego zamysłu. Ten film nie miał być filmem stricte historycznym. Jednak, gdy obcujesz ze zjawiskiem, które jest w jakimś sensie tajemnicze, zagubione, jak w przypadku teczek z akcji Hiacynt, to siłą rzeczy do głowy przychodzą ci dywagacje o przyczynach braku wiedzy społeczeństwa. Zastanawiasz się, do czego służyły potem informacje o środowiskach homoseksualnych i jak zostały użyte. Szczególnie z "zaginionych" teczek. Jednak nie szliśmy w takie dywagacje na ekranie. Film ma inny wymiar.

To jest rasowe kino sensacyjne. Nakręciłeś film gatunkowy. A nawet wchodzący w podgatunek, jakim jest kino policyjne. Pierwszy raz zrobiłeś też film nie na podstawie własnego scenariusza.

- Scenariusz Marcina Ciastonia od początku miał znamiona kina gatunkowego i z takiej strony mnie zainteresował. Od strony formalnej to było coś zupełnie dla mnie nowego. Traktowałem "Hiacynta" także jako osobiste wyzwanie. Polskie kino gatunkowe nie ma najlepszej tradycji. W ostatnich 20-30 latach nie powstało wiele przykładów prawdziwego kina gatunkowego. Szkoda, bo tematów na takie kino jest u nas dużo. Ja jednak zrozumiałem podczas kręcenia "Hiacynta", jak trudne jest takie kino w realizacji. Jest to wyzwanie budżetowe i techniczne. Kino sensacyjne generuje duże koszty produkcji. Zdjęcia, oświetlenie, sceny akcji - to wszystko wymaga pieniędzy. Dlatego wiele polskich filmów zaledwie ociera się o kino gatunków. Miesza się jego elementy. A my postanowiliśmy zrobić kino czysto sensacyjne, z jego wszystkimi mocnymi elementami.

Budżet to jedno, ale ja mam wrażenie, że kino polskie potrzebowało takich ludzi jak ty. Jesteś filmowcem wychowanym przez popkulturę amerykańską, czyli właśnie kino gatunków. Bartek M. Kowalski zrobił pierwszy polski slasher, czyli podgatunek horroru zupełnie nie polski. Ty dałeś nam natomiast kino policyjne z prawdziwego zdarzenia. Milicyjne, ale ja je odbieram jak amerykański cop movie, z pościgami, strzelaninami, ale też mocno nakreślonymi postaciami. 

- Wychowaliśmy się wszyscy na takim kinie, więc je podskórnie czujemy. Ale jest też w tym coś ważniejszego. My się nie wstydzimy takiego kina robić. To nie jest dla nas żadna ujma, że sięgamy po lżejszą formę wyrazu. Zauważ, że Amerykanie trzymają się kina gatunkowego w szerokim spektrum opowieści, rozpychając jego ramy. Jednak jest to szukanie przestrzeni dla siebie w ramach istniejącego kanonu. Dobrym przykładem jest "Siedem" Davida Finchera. Z jednej strony jest to klasyczne kino policyjne, a z drugiej ten film przekracza granice i otwiera nowe ścieżki. Film Finchera szybko stał się klasykiem gatunku, który inspiruje do dziś innych filmowców.

Dlatego cieszę się, że na festiwalu w Gdyni nagrodzono scenariusz "Hiacynta". Dostrzeżono tym samym wartość kina sensacyjnego, choć pewnie część krytyków kręciło nosami, że film, w którym w finale mamy przysłowiowe mordobicie i strzelaniny, wygrywa nagrodę na festiwalu filmowym. Uważam, że to dobrze, bo szeroka widownia dostaje kino rozrywkowe, ale opowiadające o bardzo ważnym temacie z najnowszej historii polskiej.

- Bardzo dużo naszych historii można opowiedzieć za pomocą kina gatunkowego. Trzeba tylko sięgać po nie i nie bać się ryzykować. Masz rację, że łatwiej wtedy sprzedać ważne tematy szerszej widowni. Nie chodzi tylko o tematy historyczne, ale też o wartości, jakie chcemy przekazać. O wiele łatwiej to zrobić w kinie skierowanym do szerokiego widza.  

Władysław Pasikowski to już dawno zrozumiał. Przecież jego "Jack Strong" o płk. Kuklińskim to kino czerpiące garściami z thrillera, kina akcji ale też westernu.

- To był udany i intrygujący film. Tam było napięcie, kino szpiegowskie i sensacja. Pasikowski był pierwszym polskim filmowcem nie bojącym się gatunku. Już w latach 90. zatapiał w nim swoje kino. "Psami" wytyczył przecież na całe lata drogę innym filmowcom, rozciągając taki sposób opowiadania na różne historie.

To może być zaskakujące, że w takim temacie jak prześladowanie homoseksualistów przez komunistów, nie widzimy gabinetów, gdzie montowano akcje Hiacynt. Nie widzimy tego, co pokazał nam Jan. P Matuszyński w "Żeby nie było śladów". Nie ma w twoim filmie tego ładunku dokumentalnego, do którego polskie kino opowiadające o PRL nas przyzwyczaiło. Zamiast tego jest opowieść o gliniarzu. Gliniarzu rozdartym między lojalność do służby i rodziny, a lojalność do własnego ja.  Jak w "Serpico" Sidneya Lumeta.

- Nie tylko kino czysto policyjne mnie inspirowało. Jak przygotowywałem się do "Hiacynta", obejrzałem dwa razy "Stan gry" z Russelem Crowe i Benem Affleckiem. To film o bohaterze uwikłanym w sprawę, którą prowadzi. Nie wie początkowo, że jest jej częścią. Film opowiada o śledztwie dziennikarskim, ale można go przenieść na płaszczyznę policyjną. Bohater grany przez Tomka Ziętka w "Hiacyncie" doświadcza czegoś podobnego. Okoliczności są inne, ale mechanizm podobny. Widzowie w moim filmie podążają za percepcją głównego bohatera i z nim odkrywają kolejne elementy rzeczywistości. 

Widać, że reżyserowanie kina policyjnego sprawiło ci frajdę. Czy to oznacza, że szybko nie zobaczymy twojego społecznego kina? Czy "Hiacynt" to skok w bok? Odchodzisz tutaj mocno od loachowskiego kina społecznego, jakie eksploatowałeś w "Cichej nocy" i "Jak najdalej stąd".

- Jest to trochę skok w bok, ale bardziej jest to dla mnie próba poszerzenia reżyserskiego emploi. To było ciekawe wyzwanie czysto technologiczne. Każdy mój film krótkometrażowy jest nakręcony w innym gatunku. "Hiacyntowi" jest blisko do mojego pierwszego krótkiego metrażu, czyli "Obcego". Kino w swojej esencji mnie intryguje. Praca dla Netflilsa jest też znakomitym doświadczeniem przez wymogi, jakie się tam stawia. Technicznie wszystko musi być na wysokim poziomie. Do tego dochodzi coś, co jest nie do przecenienia w pracy dla takiego giganta streamingowego. "Hiacynt", czy wcześniejszy "Sexify", którego jestem współautorem, to produkcje, które mogą być oglądane na Netfliksie na całym globie. Mogą je obejrzeć również znaczący filmowcy. To naprawdę otwiera wiele furtek i możliwości rozwoju.

Dla reżysera kina autorskiego nie jest chyba łatwo pracować nad scenariuszem innego autora. Czy jednak się w tym odnalazłeś?

Szczerze mówiąc, to jednak wolę pracę nad własnym scenariuszem. To jest zupełnie inny rodzaj pracy. W momencie pisania scenariusza już projektuję cały film. Wymyślam go całościowo. W momencie, gdy dostajesz czyjś scenariusz, musisz pracę zacząć od początku, mimo tego, że robisz to nie na swojej bazie. Pisząc samemu scenariusz, konfrontujesz swoje wyobrażenia z narzędziami reżyserskimi, wizualnymi, finansowymi, technologicznymi. Realizując cudzą historię, tego nie konfrontujesz. "Hiacynt" to bardzo dobre doświadczenie, ale wracam do filmów napisanych przez siebie. Serial "Sexify" też jest w dużej części pisany przeze mnie, ale jest też formatowany przez Netfliksa. Teraz pracuję nad kolejnym serialem, ale nie mogę jeszcze zdradzać szczegółów. Powiem tylko tyle, że wracam na prowincję.

Tradycyjnie na Warmię i Mazury?

- Oczywiście. 

Pewnie zabierzesz swoją trupę aktorską m.in. z "Cichej nocy". W "Hiacyncie" widzimy twarze z twojego fenomenalnego debiutu. Obsada "Hiacynta" jest twoim pomysłem?

- W dużej mierze. Ja mam swój sposób na konstrukcję obsady. I nie chodzi o poszczególne osoby, ale raczej o to, jak one funkcjonują ze sobą już w filmie. Jaka jest chemia między aktorami. Ważna jest dla mnie taka układanka aktorska. W "Hiacyncie" wszyscy grają w jednym klimacie i do jednej bramki.  Nie jest tak, że jeden aktor zaczyna grać z inną energią i ekspresją, która jest wyjęta z innego uniwersum. Ta chemia jest kluczem.

Sam jesteś aktorem i wiesz, jak świetnie prowadzić również epizodyczne postacie. Dlatego nagrodę w Gdyni za drugi plan powinien dostać Tomasz Schuchardt, który tworzy niezwykle wyrazistą rolę milicjanta-brutala. To rola na miarę "Francuskiego łącznika".

- To jest hollywoodzka rola! On stworzył postać, w którą wierzysz. Gra milicjanta z krwi i kości. On jest koherentny z tym komunistycznym światem, który widzimy na ekranie. W geście, w mówieniu, we wszystkim, co robi. To jest ekscytujące, jak Tomasz wszedł w tą postać. Nie jest dla mnie tajemnicą, że "Szuszu" jest świetnym aktorem, ale nawet dla mnie było fascynujące przypatrywanie się jego przeobrażeniu na ekranie.

Jego postać to gbur, brutal, cham, który jednak pod koniec filmu jednym gestem naznacza postać ludzkimi cechami. Bardzo "twoja" postać.

- Trafnie rozpoznałeś, że to mój fragment. Dopisałem go w scenariuszu. Ja nie chciałem budować jednowymiarowych postaci. Poza milczącym esbekiem, mordercą rodem z archetypicznych łotrów kina gatunkowego, chciałem by wszystkie postacie były złożone. Tak jak choćby ojciec głównego bohatera, grany przez Marka Kalitę. Z jednej strony to twardy, oddany systemowi milicjant. Jest to jednak też ojciec, mający w sercu dobro syna. Ja nie wierzę, że człowiek jest albo czarny, albo biały. Każdy ma w sobie odcienie szarości. Jeżeli bohater jest zły, ja chcę wiedzieć, dlaczego on jest zły. Dlatego zawsze staram się to zło zrozumieć. Nie wytłumaczyć. Nie usprawiedliwić. Zrozumieć.

Rozmawiał Łukasz Adamski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Piotr Domalewski | Hiacynt (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama