Paul Feig o "Ghostbusters": Nie mogliśmy wylać dziecka z kąpielą
Nowa, kobieca wersja jednego z hollywoodzkich klasyków lat 80. XX wieku - "Ghostbusters. Pogromcy duchów", 15 lipca debiutuje na ekranach polskich kin. Na premierze w Londynie dziennikarz RMF FM Bogdan Frymorgen spotkał się z reżyserem filmu, Paulem Feigiem.
Nowa, kobieca wersja jednego z hollywoodzkich klasyków lat 80. XX wieku - "Ghostbusters. Pogromcy duchów" 15 lipca wchodzi do kin. Bohaterki filmu - Erin Gilbert (Kristen Wiig) i Abby Yates (Melissa McCarthy) są autorkami książki o duchach. Jednak ich praca zostaje wyśmiana przez naukowców. Ale nadchodzi czas rewanżu - kiedy duchy opanowują Manhattan, Abby i Erin oraz ich przyjaciółki - Jillian (Kate McKinnon) i Patty (Leslie Jones) wkraczają do akcji. Towarzyszy im przystojniak Kevin (Chris Hemsworth).
Na premierze w Londynie dziennikarz RMF FM Bogdan Frymorgen spotkał się z reżyserem filmu.
Bogdan Frymorgen: Miłośnicy oryginalnych "Ghostbusters" ufają ci. Wiedzą, że uwielbiasz pierwowzór i wierzą, że ten najnowszy film będzie świetny. Mimo wszystko, to duża odpowiedzialność...
Paul Feig: - Odpowiedzialność jest olbrzymia. To dziwne uczucie przejmować w swoje ręce tak uwielbianą przez widzów fabułę. Z drugiej strony jest to bardzo ekscytujące i powód do świetnej, kreatywnej zabawy. Idea "Ghostbusters" nie powinna się ograniczać tylko do tych dwóch filmów sprzed 30 lat.
Kiedy zaczęliście pracować nad scenariuszem - wiedzieliście czego w tym filmie na pewno nie będzie?
- To dobre pytanie... Na pewno nie chcieliśmy rezygnować z elementów, które widzowie w tej historii na pewno kochają. Napisałem scenariusz z Katie Dippold i od razu czuliśmy, że szkoda byłoby nie zobaczyć na ekranie tego albo tamtego. To dotyczyło również aktorów. Jak mogliśmy zrezygnować z protonowych plecaków, na przykład? Tego by nam widzowie nie wybaczyli. Trzeba było wymyślać nowe zaskakujące historie, ale nie mogliśmy wylać dziecka z kąpielą.
Że nie wspomnę o Billu Murrayu i Danie Akroy’dzie, którzy gościnnie pojawiają się na ekranie...
- To, że zaszczycili nas obecnością na ekranie było błogosławieństwem. Bill i Dan nam go po prostu udzielili. Wszyscy okazywali nam podczas realizacji tego filmu olbrzymie wsparcie.
Wróćmy do wyzwań przed jakimi stanąłeś przy realizacji twoich "Ghostbusters". Czy od samego początku jasne było, kto zagra cztery główne kobiece role?
- Właśnie, że nie! Kiedy pisaliśmy z Katie scenariusz, zależało nam na stworzeniu czterech różnych postaci, które wpisałyby się w fabułę, i które sama fabuła by polubiła. Tak już bywa, że w trakcie pisania zaczynają ci się przed oczyma pojawić konkretne osoby. Akurat pracowałem wtedy z Melissą przy realizacji innego filmu i pomyślałem sobie, że świetnie by się nadawała. Chociaż na początku miała grać postać, w którą wcieliła się ostatecznie Leslie. Były zatem pewne przetasowania. Dopiero po jakimś czasie zaczęło się to wszystko układać w pewną całość.
Panie świetnie się bawią polując na duchy, gorzej z panami, którzy pojawiają się w "Ghostbusters". Wątpią, knują, mają problemy z dysleksją...
- Główne bohaterki to postaci, które są na przegranej pozycji, nikt im nie ufa. To typowy filmowy koncept. Jeśli masz takie cztery damy w rolach głównych, silą rzeczy znajdą się wokół faceci, którzy popełniają błędy.
Jak wyglądała praca z Chrisem Hemsworthem?
- Rewelacyjnie! Jest niezwykle czarujący, ale kto by przypuszczał, że potrafi być na ekranie tak śmieszny?! Jak go obsadzałem, myślałem sobie - to będzie niezwykłe jak Chris Hemsworth, którego wszyscy znają z Thora, będzie recepcjonistą w laboratorium "Ghostbusters". Jak już było pewne, że zagra, wiedziałem, że będziemy musieli jakoś jego gagi napisać i ograć. Ale okazało się, że on potrafi po mistrzowsku improwizować! To był na planie niezwykły widok.
Muszę zapytać o hołd jaki składasz w filmie... Godzilli. Czy jesteś fanem tego starego japońskiego potwora?
- Jeszcze jakim! To ciekawe, że zauważyłeś. Gdy byłem małym chłopcem, miałem obsesję na punkcie Godzilli. Szczególnie, gdy się dowiedziałem, że środku tego gumowego kostiumu poruszał się człowiek. Człapał śmiesznie po planie i rozbijał na makiety wielkich miast. Wiec jak nasz największy duch szaleje na ekranie, to przypomina starego japońskiego potwora. Zależało mi na tym, żeby tak właśnie to wyglądało.
Czy sceny z duchami były trudne do zrealizowania?
- Zależało mi na tym, żeby bohaterki miały do czynienia z ludźmi, żeby grały. Nie chciałem wszystkiego robić w postprodukcji na zasadzie efektów CGI. Wiec zaangażowałem najsłynniejszych aktorów i aktorki, jakich znałem. Zrobiliśmy im odpowiednią charakteryzację. Na plecy włożyłem im takie świecące kostiumy, żeby interakcja na planie była jeszcze lepsza. Dopiero na samym końcu okrasiliśmy to efektami specjalnymi.
Czy twoim aktorom wolno było improwizować, czy raczej musieli trzymać się scenariusza?
- Scenariusz jest bardzo ważny, jest takim kręgosłupem, mapą drogową filmu. Ale jak zaczynam kręcić zdjęcia improwizujemy na potęgę. Wiadomo, że w scenariuszu jest szereg scen. Ale jak z jednej przechodzić w drugą? To pytanie zupełnie otwarte. Odpowiedzi szukamy już przed kamerą.