Normalne życie Kate Beckinsale
Kate Beckinsale, w ostatnich latach gwiazda przede wszystkim cyklu "Underworld'', zrzuca lateks. W "Twarzy anioła" brytyjska aktorka wciela się w dziennikarkę śledczą, która relacjonuje sensacyjny proces domniemanej zabójczyni. Film Michaela Winterbottoma oparty jest na książce Barbie Latza Nadeau (pierwowzór postaci Beckinsale), która przez lata dla "Newsweeka" relacjonowała toczącą się we włoskiej Perugii sprawę Amandy Knox, Amerykanki oskarżonej o zabójstwo koleżanki. W wywiadzie dla Interii Beckinsale opowiada nie tylko o dylematach moralnych aktora, którego rola niebezpiecznie przylega do rzeczywistości, ale także o relacjach z kolegami z planu filmowego i prywatnych, niekiedy pikantnych, doświadczeniach z prasą.
W "Twarzy anioła" gra pani dziennikarkę. Mam wrażenie, że aktorów łączy z przedstawicielami mojego fachu specyficzna relacja.
Kate Beckinsale: - Myślę, że większość aktorów odczuwa przed dziennikarzami pewien lęk. Chyba wszyscy mamy na koncie wywiad, w trakcie którego mieliśmy wrażenie, że dziennikarz nas nienawidzi i przyszedł nas zniszczyć. Jednak podczas przygotowań do roli odkryłam, że aktorstwo i dziennikarstwo łączą pewne podobieństwa. Jeden i drugi zawód wybieramy, czując jakiś rodzaj potrzeby, powołania. Te prace wymagają ciągłych przygotowań. Często ich wartość zależy od tego, czy przyjdzie moment oświecenia, taka "eureka!". No i jeździ się za nimi po świecie, często spędza czas z dala od rodziny i bliskich.
"Twarz anioła" inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. To dla aktora większa odpowiedzialność?
- Bardzo dużo rozmawialiśmy przed rozpoczęciem zdjęć. Spotykaliśmy dziennikarzy, którzy rzeczywiście pracowali przy tamtej sprawie. Byli wśród nich ludzie prymitywni i intelektualiści, rozpatrujący proces na płaszczyźnie wręcz metaforycznej. Temat Amandy w ogóle się jednak w tych dyskusjach nie pojawiał, bo film nie jest o niej czy o tamtych wydarzeniach. Interesuje nas raczej, jak media budują narrację wokół takich sytuacji. Dlatego nie zastanawiamy się, czy odzwierciedlamy fakty, czy nie.
Wciela się pani w postać opartą na prawdziwej, żyjącej profesjonalistce - Barbie Latza Nadeau, byłej korespondentce "Newsweeka", na której książce oparty jest scenariusz.
- Grałam dziennikarkę już dwukrotnie. Moja postać w filmie "Cena prawdy" była luźno oparta na korespondentce "New York Timesa" Judith Miller. Judith podeszła to przerabiania jej życiorysu na film nieco mniej entuzjastycznie niż Barbie, pierwowzór Simone, którą gram w "Twarzy anioła". Zanim pojechaliśmy na plan zdjęciowy do Włoch spędziłam z nią sporo czasu. Odpowiadała na wszystkie pytania, chętnie opowiadała mi o swoich doświadczeniach z czasów, gdy dla "Newsweeka" relacjonowała proces Amandy Knox. Pojawiła się w epizodzie. Pozwoliła nam nawet kręcić u siebie w domu... Ja nigdy bym się na to nie zgodziła! Na pewno nie pozwoliłabym kręcić u siebie Michaelowi... On potrafi wypatrzeć wszystko.
Ludzie piszący dla pism plotkarskich, paparazzi... Oni również chcą "wypatrzeć wszystko", choć w innych celach niż reżyser. Jak sobie pani z tym radzi?
- Wszyscy robimy na co dzień te "wstydliwe" rzeczy. A to podłubiemy w nosie, a to włożymy rękę w majtki. Ale kiedy ktoś to upublicznia, nagle okazuje się, że to obrzydliwe! Czytałam ostatnio książkę [mowa o "Perv: The sexual deviant in all of us" Jesse Beringa - przyp. red.]. Zgadzam się z jej przesłaniem: każdy z nas ma swoje seksualne fantazje, smaczki i to jest w porządku! Tylko może niekoniecznie chcemy wiedzieć, że pan z osiedlowej piekarni masturbuje się, myśląc o krowie... Dopóki nikogo nie krzywdzi i sprawia mu to przyjemność - to nie nasza sprawa. Prywatność to ważna rzecz, która ma sens i cel. Jeśli mogę, to najchętniej nie wychodzę z domu (śmiech). Lubię normalne życie. Często zdarza mi się nie zorientować, że ktoś mnie śledzi na ulicy. A potem w tabloidzie ukazują się zdjęcia i jest już za późno.
Można się przyzwyczaić do tej ciągłej inwigilacji, zobojętnieć? Czy wciąż chce się przeciw niej buntować?
- Kiedy młody człowiek decyduje się na wybór ścieżki zawodowej, nie myśli o tym aspekcie. Medialna ekspozycja to coś, z czym jakoś tam wciąż się zmagam. Jakiś czas temu do mediów wyciekły prywatne, często intymne zdjęcia gwiazd - pamiętasz? Dla mnie cala ta afera miała seksistowski posmak. Jakby ktoś chciał przypomnieć kobietom - w większości kobietom sukcesu - gdzie jest ich miejsce. Mają się czuć słabe, niepełne, dysfunkcyjne. To obrzydliwe naruszenie prywatności. A motywacją jak zwykle jest kasa...
- Muszę przyznać, że wkurzyła mnie i zaskoczyła reakcja części tytułów. Pojawiały się komentarze w duchu: "Skoro nie chcesz, żeby świat cię tak oglądał, trzeba było nie robić takich zdjęć!". To jakby mówić: "Nie kupuj porządnego samochodu, bo ktoś może go ukraść". Pieprzona bzdura! Gdzie jest granica?
To pytanie można też sobie zadać patrząc na proces zabójców Meredith Kirchner. Media często bardziej niż prawdy szukały sensacji, smaczków.
- Śmierć, krwawe newsy - to coś fascynującego. Przyznaję się, że i mnie coś w tym pociąga, choć nie powinno. Wydaje mi się, że za każdym razem, kiedy media pokazują nam człowieka, który przekroczył jakąś barierę, patrzymy zafascynowani. Jesteśmy przecież przedstawicielami tego samego gatunku. Pojawia się pytanie: "Czy i ja mógłbym?"; "Co musiałoby się stać?". Ale są granice. Nie wyobrażam sobie, jak ludzie mogą oglądać wideo, na których terroryści obcinają głowy jeńcom.
Michael Winterbottom nie jest reżyserem, który ułatwia aktorom zadanie. Lubi zmiany, niepewność. Dlaczego chciała pani z nim pracować?
- Jak można nie chcieć pracować z kimś, kto jest gotów podjąć każde artystyczne ryzyko? Michael to outsider o niezliczonych talentach, ktoś niewyobrażalnie kreatywny. Wydaje mi się, że on nie chce, żeby aktor czuł się na planie bezpieczny. Oczekuje od nas czujności. Nie chciałabym oczywiście, żeby tak wyglądał każdy mój plan, ale raz na jakiś czas - czemu nie?
To jakie dokładnie "kłody" rzucał wam pod nogi Winterbottom?
- Angielski nie jest rodzimym językiem Daniela Bruhla, mojego ekranowego partnera. Ja z kolei grałam z obcym akcentem i zdarzało się nam tracić rezon, kiedy w trakcie scen zmieniały się nagle dialogi. Przychodziłam na plan, a tam czekały cztery minimalnie rożne wersje dialogu. To najgorsze, bo przy drobnych różnicach najłatwiej się potknąć, a ja jestem perfekcjonistką i takie pomyłki sprawiają, że czuję się jak fatalna aktorka. Praca w niepewności zachęca do zakwestionowania przyjętego procesu twórczego, zburzenia rutyny. Michael nie daje komend typu "akcja" czy "cięcie". Nie ma poklepywania po plecach i pochwał, poczucia, że za dobry występ dostajemy nagrodę. Stawia na spontaniczność. Praca na jego planie to przeżycie. Myślę, że jest sprytnym dupkiem i tak obsadza role, żeby aktorzy się wzajemnie wspierali w tym chaosie. Od początku wiedział, że będziemy się z Danielem świetnie dogadywać. Przebiegła szelma...
Rzeczywiście musieliście się wspierać?
- O tak! Na początku spotykaliśmy się po zdjęciach jak dwójka szpiegów, gdzieś na uboczu. Schowani za parasolem sprawdzaliśmy, jak się czuje to drugie. Michael zostawia u aktorów miedzy scenami działające mikrofony, żeby ewentualnie wyłapać jakąś inspirację. Cały czas byliśmy zatem na podsłuchu! Na szczęście mogliśmy sobie pogadać po niemiecku. I nikt nas nie rozumiał.
Mówi pani po niemiecku, w filmie gra po angielsku i po włosku. Jest jedną z nielicznych w Hollywood aktorek-poliglotek.
- Studiowałam francuski, niemiecki i rosyjski. Dzięki francuskiemu jako tako szlo mi mówienie po włosku, ale to nie jest mój najlepszy język obcy. Ale moi rodzice mają dom w Umbrii, wiec muszę troszkę ćwiczyć... Daniel dotąd utrzymuje, że mój niemiecki jest bardzo dobry, ale czasami nie łapię językowych niuansów.
Przydarzyła się wam z tego powodu jakaś zabawna wpadka?
- Niejedna. Pamiętam, jak jechaliśmy razem samochodem i Daniel nagle skomplementował moja... "bródkę"! Chodziło mu o to, że mam na twarzy meszek jak brzoskwinia, że to coś uroczego - tak się przynajmniej potem tłumaczył. Najpierw się przeraziłam - mam brodę? A potem dostałam ataku śmiechu i musieliśmy zjechać na pobocze. W ogóle dużo sobie żartowaliśmy na planie. Cały czas mówiłam do Daniela "Bruno". Moja mama była przekonana, że to jego imię i nawet, kiedy ją oświeciłam, że nazywa się Daniel, została przy Brunie. Uważała, że lepiej do niego pasuje.
Jak pracowało się Carą Delevingne, popularną modelką - tu debiutującą w zadaniu aktorskim?
- Cara tryska życiem, energią. A jednocześnie jest bardzo rozsądna. Widać, że traktuje aktorstwo poważnie, bardzo się do tego przykłada. Mam dla niej ogromny szacunek. Ja też do każdej pracy podchodzę równie poważnie, nawet jeśli jest to skakanie w lateksowych spodniach.
Cara to medialne "enfant terrible", symbol szaleństw młodości. Rozpoznaje w niej pani coś z siebie?
- Młodość? To nie było 80 lat temu, coś tam jeszcze pamiętam! (śmiech). Wiesz, mam szesnastoletnia córkę, i aktualnie jestem na etapie uświadamiania sobie, jak koszmarnie bawią się dzisiejsze nastolatki. Jeden klik i możesz oglądać w sieci dowolny film porno... Za moich czasów bawiło się drewnianą obręczą i kijkiem! (śmiech). A już serio: z czasów nastoletnich mam chyba ze trzy zdjęcia i nie znajdziesz ich w sieci. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy. Lubię oldschool, płyty gramofonowe, mam stara Nokię. Dziś dorastanie jest o wiele trudniejsze właśnie przez media społecznościowe.
Czy miałyście z ich powodu jakieś poważniejsze problemy?
- Moja córka jako ostatnia wśród swoich znajomych założyła Facebooka. Do tej pory miała już siedem rożnych kont, bo ktoś ją prześladuje. Nie ma dla tej osoby znaczenia, że ona nie jest osobą publiczną, wystarczy, że jest moja córką. Moja mama namiętnie "gugluje" wszystko na nasz temat. Czasami donosi, że "Lily nie powinna wrzucać takich rzeczy na Twittera". Jedno spojrzenie i wiem, że to nie może być jej konto. Skąd? Bo w moje urodziny pojawił się tam post z życzeniami. "Kochana mamo, sto lat, mam nadzieję, że gdy dorosnę będę taka jak ty". Moja córka nigdy by tego nie napisała! (śmiech).
Anna Tatarska