Polscy widzowie mieli już okazuję zobaczyć reżyserski debiut Kasi Smutniak. "Mur" to poruszający dokument o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, o której Smutniak opowiada także w kontekście swoich osobistych, rodzinnych doświadczeń. "Chciałam opowiedzieć historię ludzi normalnych, którzy robią rzeczy niezwykłe" - mówiła reżyserka w rozmowie z Interią.
Niedawno premierę miał film "Mur" w reżyserii Smutniak. To poruszający dokument o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, o której aktorka opowiada także w kontekście swoich osobistych, rodzinnych doświadczeń. Kasia Smutniak tematem kryzysu na granicy polsko-białoruskiej zainteresowała się już na samym jego początku, w sierpniu 2021 roku. W listopadzie tego samego roku wspólnie z aktywistami z Polski i Włoch nakręciła reportaż dla włoskiego programu Propaganda Live, który odbił się dużym echem we Włoszech.
Film "Mur" znalazł się w oficjalnej selekcji tegorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto, w sekcji TIFF DOCS. W listopadzie Kasia Smutniak otrzymała nagrodę za reżyserię na międzynarodowym festiwalu w Terni, dedykowanym dialogowi między narodami i religiami. Na początku grudnia "Mur" otworzył 23. edycję festiwalu WATCH DOCS. Z reżyserką dokumentu mieliśmy okazję porozmawiać przed polską premierą.
Aleksandra Kalita, Interia: Najpierw był materiał dla włoskiej telewizji. Teraz pełnometrażowy dokument. Co sprawiło, że postanowiłaś stworzyć "Mur"?
Kasia Smutniak: To się wywodzi z dwóch aspektów. Pierwszy jest taki, że chciałam głębiej przeanalizować pewną swoją obsesję na ten temat. Od dwudziestu lat pracuję jako aktorka i zajmuję się emocjami. Ten zawód zmusza do naprawdę głębokiej analizy samego siebie, swoich emocji, ale również często rzeczy, których się boimy np. rozliczania przeszłości itd. W pewnym momencie moje życie stało się czymś innym, nowym. Po dwudziestu latach opowiadania historii innych, moje codzienne życie wydawało mi się o bardziej ciekawe od tych innych historii, które mogłam zagrać. Rzeczywistość przekroczyła fantazję. Drugi element jest taki, że tak naprawdę mogłam zrobić tylko to. Nie jestem lekarką, adwokatką czy polityczką. Użyłam narzędzi, które miałam pod ręką, miałam możliwość to zrobić i to zrobiłam.
Pokazujesz historie osób, które są na "pierwszej linii frontu", ale sama również tam idziesz. Co czułaś wchodząc w "czerwoną strefę"?
- Szczerze mówiąc to nawet się nad tym nie zastanawiałam. To nie było dla mnie ważne. Dało się jednak odczuć pewien poziom paranoi, która była powszechna wtedy na granicy i w wioskach przygranicznych. To też się wydarzyło po covidzie i wynikających z niego ograniczeń. Więc połączyło się to z czymś, co już trochę zostało przez społeczeństwo zaakceptowane. Po wydarzeniach na granicy ich wolność kolejny raz została ograniczona. Ja się urodziłam jeszcze w czasach komuny. W systemie, w którym pewna "czerwona strefa" już istniała. To było dla mnie naturalne. Wydaje mi się, że poczułam coś, co gdzieś tam w głębi duszy dobrze już znałam.
Większość z nas kojarzy wydarzenia z granicy z doniesień medialnych, informacji znalezionych w sieci. Na ich podstawie stworzyliśmy sobie pewien obraz tego, co się tam dzieje i jak to wygląda. Co cię najbardziej zaskoczyło, gdy już się tam znalazłaś? Jak wyglądało twoje zderzenie rzeczywistości z wyobrażeniami?
- Zaskoczyło mnie coś, co chciałam przeanalizować. Po raz pierwszy pojechałam na granicę zrobić reportaż dla programu "Propaganda live" razem z reporterem Diego Bianchi. Diego od dwudziestu lat zajmuje się tematyką emigracyjną. Nie w jednym miejscu już był. Moje zainteresowanie tym tematem zaczęło się już od pierwszych doniesień. Był koniec sierpnia 2021 roku. Będąc we Włoszech przeczytałam artykuł, potem kolejny i kolejny. Na początku było trochę zamieszania medialnego, a potem nic. I to nic chciałam wypełnić, chciałam wiedzieć, jaka jest sytuacja.
- Z czasem coraz więcej osób zaczęło przybywać na granicę. Podczas kryzysu w Usnarzu zaczęłam śledzić na social mediach prywatne profile reporterów, aktywistów, osób mieszkających przy granicy, które mogły mi dostarczyć wiadomości. Pisałam do wszystkich: "cześć, jestem Kasia Smutniak, polsko-włoska aktorka. Interesuję się tym tematem, a nie mogę znaleźć żadnych konkretnych informacji, co się tam teraz dzieje". Stworzyłam sobie sieć osób, dzięki którym mogłam śledzić to, co się tam dzieje.
Po wydarzeniach z Kuźnicy zapytałam Diego, czy nie chciałby tam ze mną pojechać. To był środek listopada, gdy medialnie byli tam naprawdę wszyscy. Gdy przyjechaliśmy do Kuźnicy, był check point i nie mogliśmy dalej wjechać. Staliśmy na drodze. Wokół nas reporterzy z CNN, BBC, Al-Dżazira siedzieli w samochodach i stukali w klawiaturę. I panowała totalna cisza. Nic nie mogli zobaczyć, bo zostali zatrzymani daleko od granicy. Więc siedzieli i pisali albo nagrywali ciemność, w której nic nie było widać.
- Sytuacja w Kuźnicy odbiła się dużym echem, było o niej bardzo głośno. Myślałam, że pojadę tam i to wszystko zobaczę na własne oczy. Zobaczę aktywistów przyczepionych do samochodów, do drzew, pikiety. Myślałam, że zobaczę tłum ludzi, którzy się sprzeciwiają temu, co się tam dzieje. Przyjechaliśmy i nie było tam nikogo. Była taka smętna cisza, zastój... takie nic. To nie była cisza przed burzą. Nie, tam nic nie było. W tym samym czasie byłam w kontakcie z chłopakiem, który był po stronie białoruskiej i pisał, dopytywał co się u nas dzieje, czy ktoś tam na nich czeka. Ja myśląc, że on będzie musiał przespać kolejną noc na zewnątrz, gdy mnie było zimno, a byłam porządnie ubrana, czułam się okropnie nie mogąc nic zrobić. Brutalna bezsilność.
Bohaterowie "Muru" niemal codziennie narażają się na różne poważne konsekwencje. Czy miałyście problem ze znalezieniem chętnych do rozmowy?
- Po powrocie opublikowaliśmy 50-minutowy reportaż. Po jego emisji dużo osób do mnie napisało. Włoska opinia publiczna dowiedziała się o tej sprawie właśnie przez nasz reportaż. W sumie odbił się dużym echem, również przez fakt, że ja w nim byłam. Zrozumiałam wtedy, że to działa na ludzi. Że mogę o tym opowiedzieć wykorzystując swoją osobę. Potem przyszło pytanie, jak to zrobić. W końcu de facto do czerwonej strefy nie można było wejść. Nie mogłam tego zrobić z Diego, bo jako reportera mogliby go nie wpuścić.
- Od samego początku było ewidentne, że nie dałoby się tego nagrać w klasyczny sposób, wejść gdzieś z ekipą. Nie można było chodzić z kamerą po okolicznych miasteczkach. Jak przekonać do tego osoby, które narażają swoje życie... To był moment, w którym aktywiści i mieszkańcy byli już bardzo zmęczeni, znużeni i bezsilni. Podczas piku kryzysu w Kuźnicy rozmawiali z mediami, nagłaśniali sprawę, ale to do niczego nie doprowadziło. Więc trudno mi było ich przekonać, żeby podzieli się ze mną swoim czasem. Każda chwila była oderwaniem albo od rodziny, albo od pomagania. Zdawałam sobie z tego sprawę.
- W międzyczasie robiłam swoje. Byłam w grupie z aktywistami. Większość z nich nie wiedziała nawet kim jestem. Po prostu nazywałam się Kasia. Tam nie traci się czasu na pytanie kim jesteś, czy masz dzieci itp. Staraliśmy się razem pomóc m.in. wspomnianemu wcześniej chłopakowi, który ostatecznie został zmuszony do powrotu do Iraku. Na grupie najważniejsze były konkretne informacje - podaj mi pinezkę, potrzebny jest adwokat itp. Udało mi się dotrzeć do organizacji oraz konkretnych aktywistów, bo byłam wiarygodna w tym, co już robiłam. Wiedziałam, że mam w ręku narzędzie, które może pomóc w nagłośnieniu sprawy. Jak już mówiłam, ja nie jestem lekarką, adwokatką, reporterką. Ja nie potrafię złożyć komuś ręki w lesie. Niech każdy robi swoje, to co potrafi - dziennikarz, lekarz, reporter czy aktywista. Ja miałam z kolei możliwość opowiedzenia historii i być usłyszaną.
Osobiście obawiałam się tego, co zobaczę na ekranie. Jednak twój film mnie zaskoczył. To bardzo osobista opowieść, niemal intymna. Dlaczego zdecydowałaś się na taką formę wyrazu?
- Zaczęłam się zastanawiać, jak to wszystko przekazać, jak opowiedzieć tragedię, na którą nie da się patrzeć. Od początku chciałam się skupić na punkcie widzenia osoby, która jest świadkiem, ale nawet nie naocznym. Chciałam dotrzeć do widza, który nie jest na pierwszej linii wydarzeń. Nie do aktywisty, nie do osoby, która już coś robi i nie do osoby, która ma już wyrobioną jakąś opinię. Tylko do tej, która przeżywa głęboko to co widzi, ale nie jest w stanie jako jednostka zbyt wiele zrobić. Co nie oznacza jednak, że również nie cierpi. W swoim filmie chciałam być przede wszystkim szczera. Zaczęłam działać kierowana pewnym impulsem. Chciałam przeanalizować traumę i emocje aktywistów, którzy stali się nimi w trakcie działania. Bo tak naprawdę jedyną aktywistką z wyboru jest w "Murach" Sylvia.
- Udało mi się zgrać osoby, które są na granicy, zajmują się pomaganiem i robią to z wielu różnych powodów. Sylvia jest aktywistką, to jest sens jej życia. Później była w Ukrainie. Ona studiuje, żeby być aktywistką. Chce się tym zajmować w życiu. Z kolei Mariusz jest budowlańcem z trójką dzieci. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że jego "narzędzie", to jego siła fizyczna i wytrzymałość. Stał się postacią heroiczną. Mariusz w sposób absolutnie nieretoryczny wie, że to trzeba opowiedzieć, że trzeba zaryzykować. Jakub też nie był wcześniej aktywistą. Jest tłumaczem. Stał się aktywistą w trakcie, tak jak wiele innych osób, które spotkałam. Nie są w stanie siedzieć i czekać aż te osoby do nich przyjdą. Oni zostali w to wciągnięci, zmuszeni do wyboru. Robią coś, co nie oni powinni robić. Ale jeśli nie oni, to nikt inny tego nie zrobi.
- Ja miałam możliwość opowiedzenia i naprawdę długo się nad tym zastanawiałam. Miałam materiał, żeby pokazać to w inny sposób. Ale chciałam też przez ten film pokazać, jak emocje działają na mnie. Nie chciałam zrobić z siebie bohaterki. Chciałam pokazać, że to jest normalne, że człowiek się boi. Boi się wejść do tego lasu. Boi się, bo gdyby się znalazł w sytuacji, w której musiałby komuś medycznie pomóc, to nie ma ku temu umiejętności. To nic dziwnego, że się w lesie gubię. Ani że nie mam wytrzymałości, że nie jestem nawet w stanie wysłuchać pewnych historii. Takie podejście wydaje mi się bardziej szczere. Chciałam opowiedzieć historię ludzi normalnych, którzy robią rzeczy niezwykłe. Ale to, co robią niesie za sobą duże konsekwencje w ich życiu. Poprzez taki mały niuans mojej osoby, chciałam pokazać jak to działa. Wiem, jak opowiedzieć emocje.
- Natomiast poprzez analizę mojej osobistej obsesji, chciałam też pokazać skąd się ona w ogóle wywodzi. Te inne mury, m.in. mur cmentarza żydowskiego w getcie Litzmannstadt, który widziałam przez okno w bloku mojej babci. Wydawało mi się to bardzo ciekawe, żeby zderzyć obecne wydarzenia z historią łódzkiego getta. W pewnym momencie pani historyk z getta opowiada mi o dybuku [w folklorze żydowskim jest to dusza, która po śmierci nie może zaznać spokoju i opanowuje ciała żywych - red.]. "Masz dybuka". To jest głosik wewnętrzy, który sprawia, że nie możesz się do niego odwrócić.
Marella Bombini, która pracowała razem z tobą na filmem, w pewnym momencie mówi: "Moja zabawna przyjaciółka nie jest już zabawna. Zmienia się w aktywistkę". Czy rzeczywiście się nią stałaś?
- Nie czuję się aktywistką, ale ten dokument jest pewną formą aktywizmu. Dlatego wzięłam ze sobą taką osobę, jak Marella, która jest autorką własnych dokumentów. Od ponad dwudziestu lat jestem jedną nogą we Włoszech, drugą w Polsce i zawsze czułam, że jestem wszędzie, ale nigdzie. Przynależałam do wielu miejsc, a tak naprawdę do żadnego z nich. Chciałam ukazać punkt widzenia oraz emocje Marelli, której nie widać w dokumencie, czyli osoby potrafiącej zadać w tym wszystkim proste, celne pytanie, ale bez tego ciężaru emocjonalnego.
- Chciałam wyciągnąć z kontekstu tragedię, właśnie przez perspektywę osoby z zewnątrz. Bo ja zdecydowanie jestem w kontekście. Moje poczucie niemocy, niemożliwości zrobienia de facto niczego, popadło w jakąś obsesję. Wydawało mi się, że pokazanie tych moich początków jest ciekawym punktem zaczepienia. Mamy możliwość zaobserwowania genezy traumy. Tam nie powstał tylko mur fizyczny. Tam nie ma tylko problemu traumy konkretnych osób, ale jest to trauma kolektywna - mieszkańców, aktywistów, dzieci w szkole, żołnierzy.
- Żołnierze, czyli osoby które poniekąd noszą ten mur. Pochodzę z rodziny wojskowej. Ja wychowałam się w garnizonach. Mam niesamowity respekt do munduru. Tam nie ma wojny, tam nikt nikogo nie atakuje, nikomu nie zagraża. Nie możemy powiedzieć, że ktoś komuś zagraża rzucając kamieniem. Ta sytuacja została stworzona. Pewna klasa polityczna miała w ręku narzędzia, które postanowiła wykorzystać. A te narzędzia to są osoby, które też muszą być ze sobą moralnie w porządku. Ja mogę za siebie zdecydować czy chcę tam być, czy nie. Żołnierz nie może tego zrobić. Podejmowanie decyzji, z którymi się nie zgadzamy moralnie i robimy je wbrew sobie, bo nie mamy innego wyjścia, pociąga za sobą konsekwencje emocjonalne.
- To, co się wydarzyło z pierwszą grupą uchodźców, "czerwona strefa", budowanie muru - ta pierwsza faza, to była geneza zła. Zawsze się zastanawiam nad początkami czegoś. W mojej pracy analizując jakiekolwiek zachowanie, zawsze się wraca do początku. Jest to coś, co mnie ciekawi i właśnie o tym chciałam też opowiedzieć w dokumencie. Tysiące uchodźców z Ukrainy przechodziło przez granicę na południu, a na północy byli inni uchodźcy, którzy uciekali przed innymi wojnami. Często i tu, i tu byli ci sami mundurowi. Tylko na północy sytuacja była całkowicie odmienna. Tam pomoc była i jest nielegalna. Stosowane były pushbacki. Tam ludzie umierali w lasach, a kilkadziesiąt kilometrów na południe sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
- Nam wszystkim było bardzo łatwo powiązać się emocjonalnie z uchodźcami z Ukrainy. Bo ta wojna jest bliżej nas i możemy ją wprost nazwać "wojną". Do tego są biali, fizycznie i kulturowo bliżej do nas podobni. Cały świat bardzo szybko, w zgodzie z samym sobą potrafił pomóc. Tu nie było dylematu czy na pewno powinno się im pomagać. Wszystko było jasne. A to co się działo na granicy białoruskiej nie było oczywiste. Do tego wielu osobom trudno było się z tamtymi uchodźcami utożsamić. To też się wywodzi z konkretnej narracji, która była obecna. Zresztą działa ona nie tylko w Polsce. We Włoszech sytuacja w kwestii uchodźców jest o wiele poważniejsza. Ta różnica między dwoma światami, tak ewidentnie różnymi, a jednak bliskimi, stała się niewidocznym murem, o którym chciałam opowiedzieć. I mam nadzieję, że mi się to udało.
Podczas oglądania twojego dokumentu ciągle wracała do mnie myśl, jak bardzo absurdalne jest to, że pomoc innym może być uznana za "nielegalną".
- To stawia człowieka w bardzo trudnej sytuacji. Ta niemożliwość zrobienia czegoś, co jest dla niego moralnie prawidłowe. I właśnie ten absurd, który wywiódł się z tego wszystkiego, był niezwykle bolesny dla wszystkich osób, które stwierdziły, że nie są w stanie siedzieć i nic nie robić. To jest największy ból w tym wszystkim.
Od kilku tygodni jeździsz z filmem po Włoszech. Kilka dni temu otrzymałaś nagrodę na festiwalu w Tereni. Jaki jest jego odbiór wśród zagranicznej publiczności?
- Od początku jest to nietypowy projekt. Postanowiliśmy zrobić coś zupełnie innego. Film nie wszedł do kin w tradycyjny sposób, bo życie dokumentów w kinach jest bardzo krótkie. Chcąc dotrzeć do szerszego grona oraz spotkać się z widzami od trzech tygodni jeżdżę po Włoszech. Robimy projekcje w kinach, debaty. Przychodzi bardzo dużo Polaków. Większość osób, które widziały już ten film, nie wiedziały nic o pokazanych w nim wydarzeniach, o murze. "Dlaczego nic o tym wcześniej nie słyszałem" - to pierwsze pytanie, które zadają Włosi po seansie. Odpowiedź jest prosta - bo była wojna w Ukrainie i nikt się tym tematem już nie przejmował.
- Cieszę się bardzo z odbioru, bo sale są pełne. Ten sposób pokazywania filmu w kinie oraz możliwość spotkania i dyskusji z widzami, jest dla mnie czymś niesamowitym. Wczoraj wróciłam z pokazu po pierwszej w nocy. W pierwszym tygodniu nie było to tak oczywiste, ale od drugiego tygodnia pokazy są wyprzedane. To jest malutki dokument o sytuacji na polskiej granicy, ale starałam się zrobić coś bardzo uniwersalnego. Myślę, że zadziałał też wspomniany punkt widzenia Marelli, nieemocjonalnie połączony z naszym krajem. Do tego problem migracyjny jest we Włoszech bardzo mocny.
- Wydaje mi się, że dlatego bardzo łatwo jest się widzom utożsamić z pewnymi sytuacjami, tym co widzą na ekranach telefonów, ale również w kontekście innych murów i konfliktów. Od ponad miesiąca w Strefie Gazy trwa wojna, To jest najgorsza konsekwencja, która była absolutnie do przewidzenia, i to nie mogło się skończyć inaczej. Jesteśmy świadkami tamtych wydarzeń, ale nie naocznymi. Tym teraz żyje świat i dlatego "Mur" jest bardziej zrozumiały dla międzynarodowej widowni.
- Film nazywa się "Mur". M. U. R. Trzy litery. Wielkie jak byk, żeby było wiadomo, jak nazywa się ta sytuacja. Z tego względu, że oficjalnie używane słownictwo nie odzwierciadlało tego, czym to tak naprawę jest. Mówiono "zapora", "ogrodzenie" czy "bariera". 186 kilometrów metalowego, wysokiego na sześć metrów muru, to nie jest ogrodzenie. To jest mur. Specjalnie nie używa się tego słowa, bo w Europie mur był jeden i był czymś absolutnie negatywnym. Właśnie dlatego słownictwo jest ważne. Wszystko wywodzi się od rodzaju narracji sytuacji. Po włosku film nadal się nazywa "Mur". Po polsku są to niby tylko trzy litery, ale odpowiednie nazwanie sytuacji jest bardzo ważne.
Polska premiera "Muru" odbędzie się na festiwalu Watch Docs. Co chciałabyś, żeby zostało w widzach po tym jak wyjdą z seansu?
- Nie starałam się podawać w tym filmie odpowiedzi. Chciałam, żeby widzowie zadali sobie najprostsze pytania. Żeby emocjonalnie połączyli się ze sobą, ale również Marellą, z osobą która jest w stanie zadać właśnie te proste pytania, których my sobie już nie zadajemy. A odpowiedzi na nie są bardzo proste. Nie zadajemy ich sobie, bo tak jest po prostu łatwiej. Nie wgłębiać się, powiedzieć sobie, że sytuacja nie jest jednoznaczna. Ta sytuacja jest jednoznaczna. Chciałabym, żeby widzowie zadali sobie pytanie, które zadała sobie Ewa - po jakiej stronie historii chcemy stać? Moralnie my jako jednostka i jako wspólnota.
Film będzie pokazywany na Watch Docs Festiwal, co mnie bardzo cieszy. Będę jeździć z nim po całej Polsce. Mamy dwie projekcje na granicy. Jedna w Białowieży 3 grudnia i dzień później w Białymstoku. Przyjadą na nie aktywiści, bohaterowie filmu, Marella. Nie mogę się doczekać, żeby spotkać się z mieszkańcami oraz publicznością i ich wysłuchać.
Pod koniec września premierę miała "Zielona granica" Agnieszki Holland, która porusza ten sam temat. I chociaż wasze filmy mają zupełnie inny sposób wyrazu, to pewne porównania nasuwają się same.
- Niech będą porównywane. Na festiwalu we Florencji będą pokazywane razem. Jedna tematyka, dwa punkty widzenia. Po południu będzie film Agnieszki, a później mój. Wydaje mi się, że te dwa filmy idealnie ze sobą współżyją. Agnieszka nakręciła go rok po mnie. Jest to film fabularny, z aktorami, ze scenariuszem i jest to zupełnie inna praca, dłuższa. Moja była dłuższa już po nakręceniu. Montaż zajął nam dziewięć miesięcy. Im więcej powstanie projektów, które opowiedzą o tej sytuacji, a jest przecież tak wiele do opowiedzenia, tym lepiej.
- My pokazałyśmy tylko same początki. Minęły już dwa lata, mur powstał. Będzie ciekawie opowiedzieć to za kilka. Nie obawiam się porównań z filmem, który jest tak mocny i szczery. Mam niesamowity respekt do Agnieszki Holland oraz do tego co, jak i w jakim momencie zrobiła. My się razem trzymamy w tym wszystkim. Spotkałyśmy się, Agnieszka widziała już mój film. Dobrze jest mieć dwa punkty widzenia. Filmowi Agnieszki zarzucano, że to może być nieprawda, bo to jest film fabularny. Z kolei oglądając mój dokument, można zdać sobie sprawę, że to jest jak najbardziej prawda, że to jest jedyna prawda. Można zobaczyć też sytuacje z tej drugiej strony. Bardzo się cieszę, że te filmy powstały.
Dla nas, widzów, film trwa niecałe dwie godziny. Dla ciebie było to kilka miesięcy z życia. Czy po takim doświadczeniu da się wrócić do codzienności?
- Nie wiem, powiem ci jak wrócę. Teraz to nie jest moment na powrót do codzienności, bo czekałam rok na to, żeby film wyszedł i żebym mogła się nim podzielić. Siedziałam przez rok i robiłam go niemal po kryjomu. Cały projekt od początku do samego końca. Dlatego zniknęłam z innych rzeczy i robiłam tylko to. Teraz jest czas na podzielenie się filmem i obserwacji, jak działa na publiczność. Więc to nie jest jeszcze moment na oddzielenie się od tej historii. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek mogła się od niej oddzielić. Podczas tworzenia "Muru" stworzyłam pewne relacje nie tylko z aktywistami, ale również osobami, które przebywały w lesie. Ich historie się dalej toczą.
Na koniec chciałabym cię zapytać o twój następny projekt. Czego można się spodziewać w najbliższym czasie?
- Przez te dwa lata, w trakcie których pracowałam nad "Murem", nauczyłam się wiele o sobie samej. O tym, żeby ufać głosikowi, który mamy w głowie. Ale również, żeby wybierać rzeczy, które są mi potrzebne. Dlatego mam w głowie kolejne projekty, ale nie będę zdradzać. Nie będę mówić, czego się spodziewać... Sama spodziewałaś się po "Murze" czegoś innego niż zobaczyłaś. Mam nadzieję, że w następnym projekcie też tak będzie.