Reklama

Michał Milowicz: Salwy śmiechu publiczności były dla mnie wyznacznikiem [wywiad]

Michał Milowicz skończył niedawno 50 lat. Od trzech dekad pracuje w zawodzie, który kocha i wciąż jest w nim głód nowych wyzwań. W latach 90. nie schodził z dużego ekranu, przez dziesięć lat nowego milenium mały ekran należał do niego za sprawą roli Cezarego Cwał-Wiśniewskiego. Dziś możemy go oglądać w serialu TV4 "Święty".

Michał Milowicz skończył niedawno 50 lat. Od trzech dekad pracuje w zawodzie, który kocha i wciąż jest w nim głód nowych wyzwań. W latach 90. nie schodził z dużego ekranu, przez dziesięć lat nowego milenium mały ekran należał do niego za sprawą roli Cezarego Cwał-Wiśniewskiego. Dziś możemy go oglądać w serialu TV4 "Święty".
Michał Milowicz /Beata Zawrzel /Reporter

Aktorską karierę Michał Milowicz rozpoczynał na teatralnej scenie. Debiutem aktora był występ w kultowym musicalu Janusza Józefowicza "Metro". W Teatrze Buffo stworzył wiele niezapomnianych ról w spektaklach: "Przeboje", "Do grającej kasy grosik wrzuć - 2", "Tyle miłości", "Przeżyj to sam", "Obok nas" czy "Niedziela na Głównym".

Sprawdź tekst piosenki "Ta czy ta" w serwisie Tekściory.pl!

Reklama

Michał Milowicz nazywany jest "polskim Elvisem". Wszystko z powodu roli w musicalu "Elvis" w reżyserii wspomnianego Janusza Józefowicza, w którym aktor wcielił się na scenie Buffo w postać "Króla Popu".

Na dużym ekranie Milowicz zadebiutował w 1995 roku epizodyczną rolą w "Młodych wilkach", jednak popularność przyniósł mu dopiero występ w komedii Olafa Lubaszenki "Chłopaki nie płaczą" (2000), gdzie zagrał "Bolca" - właściciela agencji towarzyskiej i syna szefa mafii (Bohdan Łazuka).

Przygodę z gangsterskim kinem Olafa Lubaszenki kontynuował Milowicz występem w "Poranku kojota" (2001), gdzie zagrał reżysera wideoklipów o pseudonimie "Brylant".

Z Olafem Lubaszenką spotkali się również w 2002 roku w komedii "Rób swoje, ryzyko jest twoje", a także w komedii gangsterskiej "Futro z misia" (2019), która była debiutem reżyserskim Milowicza.

Michał Milowicz: Piaskiem po oczach [wywiad z aktorem]

Beata Banasiewicz, AKPA: Jak ważna jest dla ciebie nagroda "Osobowość dekady", którą niedawno odebrałeś?

Michał Milowicz: - Pracuję w tym zawodzie 30 lat. Na pewno dodała mi skrzydeł do realizacji nowych pomysłów. Wiem, że mogę iść dalej, próbować nowych rzeczy, mierzyć się z wyzwaniami i spełniać swoje marzenia. Pomimo wszechobecnego hejtu i przeciwności losu nie poddaję się i na pewno nie poddam.

Jak to możliwe, że aktorowi, który w latach 90. nie schodził z dużego ekranu, a przez pierwsze dziesięć lat nowego milenium grał pierwsze skrzypce w bijącym rekordy oglądalności serialu, nie uderzyła sodówka do głowy?

- Po pierwsze, to kwestia wychowania. Cały system wartości, który całe życie wpajali mi rodzice. To oni kształtowali moją osobowość. Po drugie, sport. Treningi, które miałem od dziecka, nauczyły mnie bardzo dużej pokory, odpowiedzialności, systematyczności. Poznałem smak porażki i zwycięstwa. Mierząc się w różnych dyscyplinach, wiedziałem, co to jest porażka, kiedy przegrywałem, ale także, co to jest sukces, bo medale również zdobywałem.

- Kiedy dostałem się do musicalu "Metro", to było dla mnie jak wygrać dziś jakiś talent show w telewizji. Całe życie pracuję ciężko na to, w którym miejscu teraz jestem. Pewnie byłbym o wiele dalej, gdyby nie tyle wiatru i piasku, ile sypano mi w oczy i pod nogi. Metoda małych kroków z pewnością chroni przed "sodówką". Jeśli był taki moment, że wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi, to było to bardzo dawno temu i trwało krótką chwilę.

Byłeś chłopakiem uciesznym? Masz takie grzechy młodości na sumieniu, które możesz dziś przytoczyć?

- Jestem urodzonym optymistą i pogodnym człowiekiem (uśmiech - przyp.red.). Kto ich nie ma, powiedz?

Poświęcano ci kroniki towarzyskie polskiego wybrzeża?

- Jak się ma trochę barwne życie, to zawsze zdarzają się sytuacje, które z biegiem lat wywołują uśmiech, ale też lekkie zawstydzenie swoimi działaniami. Jestem empirystą, a z wiekiem nabrałem dystansu do wielu rzeczy. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem (uśmiech - przyp. red.).

Najważniejsza lekcja, jaką dostałeś w ciągu tych lat ogromnej popularności?

- Taką master class był dla mnie musical "Metro", który wyznaczył moją artystyczną drogę i od początku zdeterminował moje życie. Dla mnie zawód i życie są integralne, dlatego że dom, to również przestrzeń, w której staram się tworzyć. Tu powstają często najfajniejsze pomysły. To, co zauważyłem na przestrzeni lat, że jeśli wyznaczam sobie cel i konsekwentnie do niego dążę, nie za szybko, to osiągam go.

Cztery filmowe Węże, jakie dostało "Futro z misia", którego byłeś także współproducentem, współreżyserem i współscenarzystą, były chyba przykrym prezentem na twoją pięćdziesiątkę?

- Nie przejąłem się tym, naprawdę. Dla mnie było to olbrzymie wyzwanie i jako sukces traktuję doprowadzenie produkcji do końca oraz całkiem dobrą frekwencję w kinach jak na debiut. Myślę, że nikt nie spodziewał się, że Milowicz wystąpi w tej produkcji w pięciu rolach, bo oprócz tych wcześniej wymienionych jestem także wykonawcą i autorem finałowej piosenki. Tak duża moja aktywność mogła niektórym osobom się nie spodobać, jak wiadomo z wielu przyczyn. To, co jest w tym wszystkim przykre, to fakt, że zamiast wspierać i dawać szansę tym, którzy starają się być kreatywni i tworzą coś nowego, hejtuje się ich bezlitośnie i bezkarnie, próbując podcinać im skrzydła.

Znasz powiedzenie: "Co za dużo, to niezdrowo"?

- No tak, ale chciałem po prostu mieć pieczę nad wszystkim. Okazało się jednak, że zderzyłem się w trakcie produkcji z materią przeszkód, na którą nie byłem przygotowany, ale finalnie nabrałem dzięki temu nowego bagażu doświadczeń. Dało mi to również inne, świeże spojrzenie, na co powinienem się przygotować, chcąc robić nowe produkcje.

A ja myślałam, że wrócisz do szeregu.

- Nigdy w życiu! Dlaczego? (uśmiech - przyp. red.) Nie uważam, że to jest zły film. Jeśli ktoś go widział i nie jest przekonany, niech obejrzy na spokojnie drugi raz, a wtedy, myślę, że dostrzeże więcej zabawnych niuansów. Wiem, że mnóstwo osób wyrażało się pochlebnie o filmie i bardzo dobrze się na nim bawiło. Sam kilka razy byłem na seansie incognito, chcąc zobaczyć reakcje widzów. Salwy śmiechu publiczności były dla mnie wyznacznikiem najważniejszego krytyka. O to mi chodziło. Od początku mówiłem, że nie robię kina moralnego niepokoju, tylko komedię gangsterską, lekko w krzywym zwierciadle, w naszym klimacie. Naszym, czyli chłopaków z lat 90. Myślę o następnych produkcjach. Tylko pandemia, póki co temu, niestety, nie pomaga.

AKPA
Dowiedz się więcej na temat: Michał Milowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy