Reklama

Mateusz Damięcki nie tylko o filmie "Furioza": Wyszedłem z szuflady [wywiad]

"Wiesz co jest moją największą satysfakcją z tej roli? Tankuję od ośmiu lat na tej samej stacji benzynowej. Grając Goldena, podszedłem do kasy. Łysa głowa, wczucie w rolę jeszcze z planu. Podałem jak zwykle NIP i pani do mnie: 'Jezus Maria, poznałam pana po NIP-ie dopiero'. Na takie coś aktor czeka całe życie". Z Mateuszem Damięckim nie tylko o jego roli w głośnej "Furiozie", która już 22 października wchodzi na ekrany kin, rozmawiał Łukasz Adamski.

"Wiesz co jest moją największą satysfakcją z tej roli? Tankuję od ośmiu lat na tej samej stacji benzynowej. Grając Goldena, podszedłem do kasy. Łysa głowa, wczucie w rolę jeszcze z planu. Podałem jak zwykle NIP i pani do mnie: 'Jezus Maria, poznałam pana po NIP-ie dopiero'. Na takie coś aktor czeka całe życie". Z Mateuszem Damięckim nie tylko o jego roli w głośnej "Furiozie", która już 22 października wchodzi na ekrany kin, rozmawiał Łukasz Adamski.
Mateusz Damięcki jako Golden. "Furioza" w kinach od 22 października /J. Sadkowski /materiały prasowe

Łukasz Adamski, Interia: Twoja babcia Irena Górska-Damięcka powiedziała ci: "Ciesz się z tej szuflady, będziesz miał z czego wyjść". Wyszedłeś z szuflady?

Mateusz Damięcki: - Mam poczucie, że wyszedłem z szuflady już na planie, wchodząc w rolę Goldena. Nasuwa się jednak pytanie, czy to świat pozwolił, bym z niej wyszedł, czy może sam o tym zdecydowałem. Jedno jest pewne, w końcu dostałem rolę, dzięki której sam mogę podjąć decyzję, czy w szufladzie pozostać, czy z niej wyjść.

Reklama

Może dla aktora pozostanie w ciepłej i bezpiecznej szufladzie jest wygodne?

- Babcia mówiła też, że aktor "im ma trudniej, tym ma lepiej". Po ludzku może mu być trudniej przez wygodne pozostanie w świecie, który zna, ale aktorsko musi szukać nowych wyzwań. Jak tego nie robisz, to jesteś do d... aktorem. To słowa mojej babci. Musiało minąć sporo lat od jej śmierci, abym zrozumiał, co miała na myśli. Rola w "Furiozie" jest tego dowodem.

Twoje aktorskie zaszufladkowanie nie pojawiło się po roli w "Przedwiośniu" Filipa Bajona. Ty już wcześniej zostałeś uznany przez środowisko za amanta.

- "Przedwiośnie" postawiło mocną kropę nad "i". Ja byłem natomiast pewien, że dzięki roli w filmie, który był puszczany wszystkim licealistom, co dziś nadal ma miejsce, zbuduję moją popularność. Byłem też przekonany, że to pchnie producentów, by bawili się moim wizerunkiem i moją popularnością. Ale się nie pobawili. Od tego czasu jedyną osobą, która chciała to zrobić był Dominik Matwiejczyk, dzięki któremu zgarnąłem jedyne dwie nagrody w mojej dotychczasowej karierze: OFFskara, czyli nagrodę im. Jana Machulskiego i wyróżnienie honorowe w Konkursie Kina Niezależnego na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnym w Gdyni. Obie nagrody dostałem w 2009 roku za rolę Kani w niezależnym filmie Dominika "Czarny".

Zaskoczyło cię milczenie producentów po "Przedwiośniu"?

- Myślałem, że będą mnie próbowali obsadzać w różnych rolach, nawet z samej ciekawości, czy dam radę. Skorzystał z tego tylko Dominik Matwiejczyk. Nie bał się mnie obsadzić wbrew emploi. Tyle, że on tworzy kino na offie. To kino w pełni niezależne, choć jego "Czarny" na YouTube obejrzało do tej pory 4 mln ludzi! Mówię o tym filmie, bo reżyser "Furiozy" Cyprian T. Olencki zapytany, dlaczego to akurat Mateuszowi Damięckiemu zaproponował rolę Goldena, odpowiedział, że w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów filmowców, on ogląda polskie filmy. Po co? Właśnie po to, by dostrzec w kimś takim jak zaszufladkowany Damięcki, kogoś, kto może zagrać kibola i bandytę.

- Cyprian przyznał, że właśnie po "Czarnym" zrozumiał, że ja mogę i chcę być inny na ekranie. Przywołał też na jednym ze spotkań film "Kochaj i tańcz", co było zaskakujące dla publiki. Nawet go delikatnie wyśmiali. Cyprian uznał jednak, że skoro potrafię dobrze zagrać tancerza, a nim nie jestem, to znaczy, że w inne role też będę potrafił się wcielić. Ja do "Tańca z Gwiazdami" poszedłem m.in. w ramach przygotowania do roli w "Kochaj i tańcz". Następnie trenowałem cztery miesiące wszystkie układy choreograficzne, by wypaść wiarygodnie.

Wziąłeś sobie do serca nauki Zbigniewa Zapasiewicza, który powtarzał w szkole teatralnej: "Mnie nie interesuje, jaki jesteś, ale jaki możesz być".

- Szkoda, że go już nie ma z nami. Nie wiem, czy "Furioza" by mu się podobała. Ale wiem jedno. Profesor Zapasiewicz doceniłby, że zrobiłem wszystko, by nie być sobą w tym filmie. On tego nas uczył w szkole. Mówił, że mamy doczepiać garby, jak jesteśmy młodzi, zęby "wyrywać", jeżeli mamy wszystkie, a jak nie mamy, to je dostawiać. Jak jesteśmy smutni, to mamy się śmiać. Jak jesteśmy weseli, to mamy płakać. A więc kłania się Lee Strasberg, metoda Stanisławskiego i przemiany Roberta De Niro. Dla mnie wzorem jest to, co ten mistrz zrobił we "Wściekłym byku". Pod względem aktorstwa cielesnego i emocjonalnego. Przemiana, pasja i prawda. Ale prawda wypracowana.

Przed De Niro był Marlon Brando, który jest często uważany za pierwszego aktora tzw. metody Stanisławskiego. A on odcinał się od tego. Kpił z metody. Mówił, że każdy z nas ciągle gra i trzeba po prostu "być" na ekranie.

- Być i pracować ciężko. Wtedy osiągamy mistrzostwo. Ci najwięksi aktorzy oczywiście "byli" na ekranie. Ale też pracowali nad techniką. Trzykrotny zdobywca Oscara Daniel Day-Lewis"Mojej lewej stopie" czy "Lincolnie" miał wspaniałą technikę i dodawał do roli siebie, czy to "bycie", o którym wspominasz, powołując się na Brando. Zapasiewicz też to miał, choć niektórzy zarzucają mu, że jego wielkość z desek teatru nie przenosiła się do kina. No, ale jego scena na fotelu dentystycznym w "Bez znieczulenia" Wajdy dudni mi do dzisiaj.

Jak to się stało, że znalazłeś się w "Furiozie"? Musiałeś się starać o rolę, czy sam reżyser cię wybrał?

- Tak jak wspomniałem, Cyprian odrobił lekcję z researchu, ale duża też w tym zasługa producenta Marcina Zarębskiego, który miał odwagę uwierzyć we mnie. Ja naprawdę niczego więcej nie potrzebuję. Potrzebuję tylko szansy, by spróbować, czy pasuję do roli, czy do niej nie pasuję. Maciej Dejczer przy "Pierwszym oficerze" dał mi taką szansę. Uznał, że to ja mam być synem gangstera. Z moją aparycją i stemplem "amanta". Zobaczył, że ten facet z ładną i uśmiechniętą gębą może być ciągle naćpanym kokainą kawałem su... Poczułem się fantastycznie, kiedy ktoś mi zaufał i dał rolę kogoś innego niż ładnego chłopca, który się tylko uśmiecha.

Odnoszę wrażenie, że to głównie reżyserzy-outsiderzy mają odwagę, by przełamywać wizerunek takich aktorów jak ty. Patryk Vega czy Maciej Kawulski obsadzają znanych z seriali aktorów i aktorki w nietypowych rolach. "Furioza", tak jak kino właśnie Vegi, jest filmem niezależnym. Nie ma tam dofinansowania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej ani regionalnych funduszy filmowych.

- Marcin Zarębski był zaskoczony, że jeszcze nikt nie wpadł na to, by w taki sposób pobawić się moim wizerunkiem. Nawet w celach promocyjnych. Z wprowadzeniem filmu do dystrybucji nie ruszyliśmy tak jak chcieliśmy, bo szybko po zdjęciach pojawiła się pandemia i przyblokowała nam strategię. Ale w moim przypadku właśnie chodziło nam o zderzenie tych skrajności. Mojego utartego wizerunku i postaci łysego, wytatuowanego bandziora.

- Żeby było jasne, ja lubię swój wizerunek. Cieszy mnie to, że ludzie podchodzą do mnie po 25 latach i gratulują roli w serialu "Matki, żony i kochanki". Nie mam nic przeciwko temu, to jest super. Są ludzie, którzy biorą ode mnie do dziś autografy dzięki roli w "Wow" i mówią, że dorastali razem ze mną. I Marcin w tym zobaczył szansę. W tym radykalnym złamaniu wizerunku. Musiałem jednak odrobić pracę domową. Dostałem pół roku na przygotowanie się do roli.

Pół roku? To coś niespotykanego w polskim kinie. Kiedyś Mikołaj Roznerski powiedział mi, że taki czas na fizyczne przygotowanie się do roli jest czymś niewyobrażalnym w naszej kinematografii.

- Dokładnie tak. Na takie pół roku czeka się całe życie w polskim kinie. Producenci "Furiozy" stworzyli mi laboratoryjne warunki i dali coś, o czym marzy każdy ambitny aktor. Ja zresztą nie mam odwrotu od aktorstwa. To mój zawód i moja pasja. I nawet jak realizuje inne moje pasje, jak jazda konna czy podróżowanie, to wychodzi i tak na to, że robię to po to, by ulepszyć swój warsztat aktorski. Dlatego zrobiłem wszystko, by w budowaniu Goldena w "Furiozie" pokazać, że dany mi czas wykorzystałem maksymalnie, jak mogłem. A wracając do Mikołaja, to u niego też widzę podobną sytuację. Chodzimy razem na siłownię i widzę jego potencjał. Przystojny, postawny facet ze szkołą teatralną, inteligentny i też wpada w szufladki.

I kto go obsadził w głównej roli ostatnio? Konrad Niewolski, który jest hardocorowo offowym twórcą. To potwierdza moją tezę o odwadze niezależnych filmowców wyciągania was z szuflad.

- Brzmi to sensownie, wychodzi na to, że tak. Ale nie mogę jednocześnie zarzucić nic komuś takiemu, jak na przykład Michał Kwieciński, z którym zrobiłem jeden z najpiękniejszych, najbardziej sentymentalnych i ciepłych filmów w mojej karierze pt. "Jutro pójdziemy do kina". Natomiast inny bardzo znaczący, ważny producent, wręczając mi nagrodę Offskara rozpływał się z zachwytu nad moją rolą, mówiąc, że nie wiedział, że ja "tak umiem" grać". A potem nie zaprosił mnie na żaden casting do swojego filmu.

Może to przez nazwisko? Może Damięcki jest paradoksalnie obciążeniem w świecie kina? Musisz pokazać, że jesteś, gdzie jesteś, nie dzięki artystycznej rodzinie.

- Ja nazwisko mam, ale cały czas muszę zasuwać na imię. Każdy ma swój Mount Everest. Niektórzy zaczynają od zera i muszą się na niego wspinać z samego dołu, a ja spotykam się z hejtem na dzień dobry. "Bo panu się wydaje" - często słyszę. "Bo panu się wydaje, że jak nazywa się Damięcki, to panu wszystko wolno". Nawet raz policjant mnie zatrzymał za brak świateł. Od razu chciałem przyjąć mandat, bo spieszyłem się na zajęcia. On jednak przez 20 minut prawił mi kazanie, że "mi się wydaję, że mogę więcej, bo jestem Damięcki". To jest obciążenie. Irytujące.

Ale chuligani nie mówili ci, że "tobie się coś wydaje"? Czy może nie spotykałeś się z nimi, przygotowując się do "Furiozy"?

- Zapasiewicz kiedyś opowiadał nam, że jak miał zagrać kloszarda, to poszedł na Dworzec Centralny i zaczął wnikać w to środowisko. Wiem, że to jest bardzo dobra metoda. Ja jednak nie spotykałem się z chuliganami. Uwielbiam obserwować ludzi, ale obawiałem się, że jak zacznę wnikać w to środowisko, to stracę za dużo czasu. Kibole tłukący się na ustawkach w lesie to specyficzne środowisko. Nie da się szybko wejść w ich świat. Wiedziałem też, że nie wzbudzę w sobie takiej samej pasji, ani do piłki, ani do okładania się po mordach, więc unikałem też "Żylety" na stadionie. Obserwowałem ją raz. Wystarczyło mi.

Jestem zaskoczony, bo "Furioza" jest świetna pod kątem dialogów i realizmu zachowania kiboli. Myślałem, że przejąłeś ich ekspresję przez kontakt z tymi środowiskami.

- Wiedziałem, że muszę znaleźć coś, dzięki czemu Goldena będzie można polubić do samego końca. Nie jest łatwo obronić bohatera, który nie jest pozytywny. Nie mógłbym zbudować wiarygodnej postaci agresywnego, pełnego nienawiści faceta, który staje się gangsterem, bez próby zrozumienia, co go pchnęło na tę drogę. Nie ma pełnego obrazu człowieka, jak nie wejrzymy w jego mrok i nie skonfrontujemy go z jasną stroną osobowości. Zdecydowałem się budować tę postać przez fizyczność. I jestem zadowolony, że zaufałem sobie.

Widać na ekranie, że te mięśnie to nie makijaż. Zdumiewająca przemiana.

- Wszedłem w tryb codziennej siłowni, gdzie pojawiałem się dwa razy dzienne. Ciężary, orbitrek, skakanka, na której do samego filmu zrobiłem pół miliona skoków - to wszystko również wpływało na budowanie psychologicznej strony postaci. Nie chodziło tylko o ciało. Wchodząc na siłownię, nie byłem Mateuszem Damięckim, przygotowującym się do roli. Byłem Goldenem, przygotowującym się do ustawki. W pewnym momencie inni ludzie na siłowni zaczęli to dostrzegać. Przestałem być aktorem z "Przedwiośnia", który nie wiadomo, co sobie wyobraża. Po miesiącu byłem na ty z kolegami z siłowni, którzy na początku mieli bekę, że Damięcki podnosi ciężary. Ba, doszło do tego, że jeden z nich zaproponował mi "pomoc", bo stałem się "swojakiem". Nabrali szacunku, widząc mój trud w budowaniu ciała. Przecież wiedzieli, ile sami muszą nad tym pracować. A ja siłą rzeczy obserwowałem, jak się zachowują, słuchałem w jaki sposób mówią. Powoli zaczęło wchodzić mi to w krew. Tak powstał Golden.

Golden to człowiek pełen nienawiści. Zło ma w oczach osadzonych w łysej głowie. Przynosiłeś do domu tę postać? Wcielanie się w tak pełnego nienawiści gościa miało wpływ na twoje osobiste życie?

- Ta fizyczność wpływała na mnie też psychicznie. Ale to kontrolowałem. Jak chodzisz dwa razy w ciągu dnia na siłownię i masz ścisłą dietę, której musisz przestrzegać przez cztery miesiące, do tego nie dostarczasz mózgowi cukru, to ocierasz się o rejony, których w sobie nie dostrzegałeś. Była we mnie agresja. Jako Mateusz Damięcki, wracający z siłowni, musiałem na siebie uważać. Mój mózg mi mówił: "Daj mi żreć". Przechodziłem obok tabliczki czekolady i z nią rozmawiałem. To zresztą musiało wyglądać kuriozalnie. Jakiś łysy gość mówi do czekolady: "Nie zjem cię. Nie po to tyle trenuję, by to psuć!". Odjazd. Byłem na granicy, ale starałem się bardzo, by nie przynosić pracy do domu. Na szczęście mogłem przytulić się do Pauli i do Frania. Czułem, że Goldenowi potrzebny jest oddech. Stawałem się nim ponownie, jak robiono mi przez dwie godziny charakteryzację, bo Golden ma tatuaże na całym ciele. Miałem czas, by się formatować do roli przed zdjęciami.

Golden zostanie z tobą na dłużej?

Wiesz co jest moją największą satysfakcją z tej roli? Tankuję od ośmiu lat na tej samej stacji benzynowej. Grając Goldena, podszedłem do kasy. Łysa głowa, wczucie w rolę jeszcze z planu. Podałem jak zwykle NIP i pani do mnie: "Jezus Maria, poznałam pana po NIP-ie dopiero". Na takie coś aktor czeka całe życie.

Rozmawiał Łukasz Adamski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mateusz Damięcki | Furioza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy