Maria Zbąska i "To nie mój film": Ostatnia rzecz, której bym chciała, to dać komuś życiową radę
- Jedną z pierwszych myśli przy tym filmie było, jak to zrobić, żeby z jednej strony wyjść naprzeciw drugiej osobie, a z drugiej nie stać się kimś innym. Koszmarem jest próba nieustannego dostosowywania się - mówi Maria Zbąska w rozmowie z Interią. - Chcę, żeby jak najwięcej osób obejrzało mój film. Zrobiłam go przeciwko komediom romantycznym, przeciwko całej tej idei, która niszczy nam życie. To jest mój bunt - dodaje. Jej debiutancka produkcja "To nie mój film" na ekranach polskich kin już od 25 grudnia.
We wrześniu tego roku jej debiutancka produkcja zdobyła Złoty Pazur im. Andrzeja Żuławskiego na 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Potem "To nie mój film" został doceniony na kilku międzynarodowym festiwalach: w Luksemburgu (19 października), Salonikach w Grecji (10 listopada, tu otrzymał nagrodę Smart7 - to unikalny, wędrowny konkurs, obejmujący swoim zasięgiem siedem festiwali w różnych miejscach Europy), czeskiej Pradze (16 listopada) i podczas Ekran Toronto Film Festival (1 grudnia).
"Ten związek przypomina kabel od ładowarki, który pogryzł pies... Niby ładuje, ale to nie ma prawa działać" - w ten sposób bohaterka "To nie mój film", Wanda podsumowuje swoją wieloletnią relację z Jankiem. Wspólnie podejmują ostatnią próbę ratowania związku i wyruszają w podróż wzdłuż zimowego wybrzeża Bałtyku.
Takiego filmu dawno w polskim kinie nie było. Maria Zbąska, reżyserka, scenarzystka i autorka zdjęć w rozmowie z Anną Kempys opowiedziała o tej produkcji. "Tak bardzo zajmujemy się własnym dobrostanem, że ciężko nam jest z niego zrezygnować na rzecz drugiej osoby, a to jest niezbędne, jeśli chce się być w jakiejś relacji i zobaczyć inne spojrzenie na świat" - mówi.
Co działo się podczas zdjęć nad Bałtykiem? Skąd w filmie muzyka Anji Garbarek i jazzmanów nowoorleańskich? Kto wymyślił "kabel od ładowarki"? I dlaczego tak trudno nam porozumieć się z drugim człowiekiem? "To nie mój film" w kinach od 25 grudnia. Nie przegapcie tego!
Anna Kempys, Interia: "To nie mój film" działa na widzów. W wielu recenzjach powtarza się zdanie, że każdy może się w tej historii przejrzeć. W kinie ludzie śmieją się, płaczą. Jesteś zaskoczona tak dobrym odbiorem?
Maria Zbąska: - Wypuściłam ten film bez pewności siebie, a widzowie teraz tę pewność budują. Myślę, że złożyły się na to dwie kwestie. Po pierwsze film jest próbą szczerego opowiedzenia o własnych wadach. Okazuje się, że jak się odsłaniamy i patrzymy na siebie krytycznie, to przestajemy się bać. Druga rzecz, która się udała i z czego jestem niesłychanie dumna, jest taka, że stworzyliśmy przestrzeń pomiędzy widzem a ekranem. Każdy może sobie tę przestrzeń dowolnie zagospodarować, wypełnić swoimi własnymi uczuciami. Nie jest to oczywiście żadna nowość, nie będę się porównywać się do filmowych "bogów", ale jest to takie "cortazarowskie".
To jest dobry trop.
- Ważna jest czułość dla bohaterów. Uwielbiam to, co pewna pani powiedziała w Czechach - że to jest bardzo "czeski film, pełen czułości dla ludzkiej niezgrabności życiowej". A więc po pierwsze patrzymy na siebie czule, a po drugie nie ma tu żadnych rad i żadnych odpowiedzi. Każde zdanie, każda scena kończy się znakiem zapytania.
Twoi bohaterowie idą i szukają siebie, a czy znajdą to już osobna kwestia. Najważniejsze jest właśnie to, że próbują.
- Właśnie tak, a czy to działa i czy się uda, to nie jest temat naszego filmu. Ostatnia rzecz, której bym chciała, to dać komuś życiową radę.
Skąd pomysł na film? Podobno zaczęło się od tego, że przeczytałaś reportaż o tym, że jakaś para wyruszyła na zimową wyprawę brzegiem Bałtyku. Szybko okazało się, że ludzi, którzy z różnych względów podejmują takie wyzwania, jest więcej.
- Nie da się sensownie prześledzić tego procesu. Od czego się zaczyna, co cię inspiruje... Na pewno chciałam zrobić film o braku komunikacji w związku. O tym, że ktoś odwraca się do ściany i nic nie da się z tym zrobić - jesteś wtedy absolutnie bezradny. O tym, że cały czas coś udajemy, mimo że powinniśmy umieć przyznać się do słabości, kruchości i móc się odsłonić, a nie barykadować.
Przestaliśmy też chcieć coś naprawiać (nawet w życiu codziennym), bo łatwiej wymienić jakąś rzecz na nową. Czy nie za szybko rezygnujemy, również w relacjach?
- Na pewno jest taki trend - myślę, że szewcy mogą o tym dużo więcej powiedzieć. Ale jest też inny trend - wszyscy teraz zajmujemy się psychologią i własnym dobrostanem. I dobrze, ale... ten kij ma dwa końce. Tak bardzo zajmujemy się własnym dobrostanem, że ciężko nam jest z niego zrezygnować na rzecz drugiej osoby, a to jest niezbędne, jeśli chce się być w jakiejś relacji i zobaczyć inne spojrzenie na świat. A miłość, bycie w związku, to wieczne chodzenie na kompromis.
To niełatwe, bo na taki kompromis musi chcieć iść każda strona.
- No właśnie, a to jest szczególnie trudne w momencie, kiedy wszyscy jesteśmy coachingowani, żeby stawiać granice i dbać o siebie. W każdym związku ktoś od rana wciąż przekracza nasze granice.
Jest w filmie taka scena, w której Wanda mówi, że niosą coraz więcej śmieci. Czy to nie jest też tak, że oni w czasie tej wędrówki oczyszczają się i usuwają złe rzeczy ze swojego życia?
- To już jest twoja interpretacja, bardzo piękna. Nie pomyślałam o tym. Właściwie staraliśmy się znaleźć coś, co nie ma drugiego dna. Nie chciałam, żeby to zrobiło się przeintelektualizowane czy przepsychologizowane. Najtrudniej pisać proste zdania.
A jednak się udało, bo już dawno w żadnym polskim filmie nie słyszałam tak szczerych i autentycznych dialogów.
- Muszę przyznać, że na etapie scenariusza największe wątpliwości były co do dialogów. Że są za bardzo literackie. Wiele rzeczy wypadło, baliśmy się, że są na granicy sztuczności. Teraz, kiedy widzę, jak film jest odbierany, byłabym chyba odważniejsza. Zależało nam, żeby w filmie było czuć autentyzm. Wszystkie dialogi zostały wypróbowane wcześniej, oprócz jednej sceny, wyznania Janka.
Chodzi o te słowa, które Janek mówi do Wandy: "Jeśli jestem w więzieniu, to ty jesteś szczeliną, przez którą mogę oddychać, przez którą wpada powietrze"?
- Tak. Powiedziałam mu, że musimy poczuć, że on to mówi pierwszy raz. To było dla niego bardzo trudne, bo jest aktorem teatralnym i nie cierpi takich sytuacji.
Ale wiesz, że to jeden z najbardziej romantycznych tekstów w polskim kinie?
- Bardzo się cieszę, tym bardziej, że ta scena była zagrana tylko jeden raz.
Michał Oleszczyk, który był script doctorem filmu, miał wpływ na dialogi? W czym ci pomógł?
- On akurat od razu "kupił" te dialogi. Dla niego było oczywiste, że one muszą tak brzmieć. Nie miał wątpliwości. Jest na przykład takie zdanie: "Ten związek przypomina kabel do ładowarki, który pogryzł pies. Niby jeszcze ładuje...".
Sama je wymyśliłaś?
- Nie, wymyślił je mój brat Kazek [Zbąski - współpraca scenariuszowa, red.]. Powiedziałam: "Pożyczę sobie to zdanie, a oddam ci inne", choć nie wymyśliłam jeszcze równie dobrego, żeby mu oddać. Można wymyślić najbardziej pokręconą, poetycką frazę, tylko że musi tam być jakaś prawdziwa myśl, wtedy można takie zdanie wypowiedzieć i nie brzmi sztucznie.
- Michał zaakceptował mój sposób pisania. Jak jest się artystą wspomagającym, to trzeba umieć zrezygnować z siebie. On to potrafi i to jest w nim niezwykłe. U wszystkich nauczycieli i script doctorów, z którymi się spotkałam, uruchamiał się "artysta" - oni chcieli stworzyć coś własnego, a nie o to w tym chodzi. Michał ma jeszcze coś innego - przez swoją pracę edukacyjną jest widzem i staje po stronie widza. To było bardzo piękne.
Główną siłą twojego filmu są nieopatrzeni aktorzy, którzy stworzyli szczerych i autentycznych bohaterów. Wiemy, że Zosia Chabiera nie jest aktorką. Gdzie ty w ogóle ją znalazłaś?
- Zosia była barmanką w klubie Plan B. Tam się poznałyśmy i zaczęło się od typowych rozmów przy barze. Już dawno temu pomyślałam, że mogłaby zagrać w moim filmie. Widziałam w niej szczerą postać, która niczego nie udaje. Bardzo profesjonalnie podeszłam do filmu, podczas castingów zobaczyłam wielu fantastycznych aktorów, ale w końcu stwierdziłam, że to musi być Zosia. To była moja intuicja, bardzo trudno to wytłumaczyć, ale Nadia Lebik [reżyserka castingu - red.] mnie poparła.
Jak poznałaś Marcina Sztabińskiego?
- Z Marcinem poznałam się przy okazji "Mafii dla Psa". Z moim bratem pracujemy w reklamie i robimy taką kampanię społeczną. Zaczęło się od tego, że zgłosiło się do nas schronisko dla zwierząt przed świętami z informacją, że zostało im 14 złotych. Powstał pierwszy odcinek i schronisko zebrało kilkaset tysięcy złotych, stanęło na nogi i potem zgłaszały się kolejne takie instytucje. "Mafia dla Psa" jest bardzo niepoprawna politycznie, a jak pojawia się w sieci, to jest hitem internetu. Mamy ogromną społeczność, taką naszą armię, która kocha mafię. A Marcin gra tam jedną z głównych ról.
Nie myślałaś jednak o tym, żeby do filmu zaangażować znanych aktorów?
- Myślałam i nawet próbowałam. Decyzje dotyczące obsady są całkowicie moje i Nadii Lebik. Ona zaproponowała mi - to było cztery lata temu, przed pandemią - wtedy trochę znanych, ale teraz już topowych aktorów. Zrobiliśmy z nimi próbę. To nie był jednak wybór pomiędzy kimś lepszym, gorszym, znanym, nieznanym, tylko pomiędzy tym, jaki to będzie film. Ważne było też poczucie humoru i szczerość. To nie są postacie, które można tylko zagrać, trzeba w tym być sobą. Super jest to, że nikt nie odmówił wzięcia udziału w castingu.
Porozmawiajmy o muzyce, bo ona niesie twój film, jest też z różnych światów. Są włoskie piosenki, jest Anja Garbarek i jest nowoorleański jazz.
- Muzyka była moją najpiękniejszą przygodą przy realizacji tego filmu, ale po kolei. Włoski kawałek był od samego początku. Krzysiek [Wiśniewski - operator kamery, red.] go znalazł, podłożył, a ja stwierdziłam, już niczego innego nie chcę. Był też najdroższy, dogadać się z Włochami nie było łatwo. Wiedziałam, że chcę tę piosenkę, bo ona ustawia konwencję - widzę Don Kichota, widzę kino drogi, widzę western. Wiem, że będziemy rozmawiać z dystansem, że to nie będzie bardzo serio kino. Moja producentka Inga Kruk też to poczuła.
- Potem zaczęły się problemy. Pracowałam z kilkoma polskimi kompozytorami, ale ta muzyka była albo za "szeroka" do tego filmu, albo "za ciasna". Aż w końcu pewnej nocy usłyszałam Anję Garbarek. Znalazłam jeden utwór i stwierdziłam, że muszę go mieć. Patrycja Bukowska [opracowanie muzyczne - red.], pomijając wszystkie oficjalne ścieżki, dotarła bezpośrednio do Anji Garbarek. Wysłała jej film, prosząc o ten utwór i Anja pokochała tę historię. Nigdy się nie spotkałyśmy, nigdy nie rozmawiałyśmy przez telefon, tylko pisałyśmy do siebie. Nigdy nie miałam tak intymnego, artystycznego spotkania. Nigdy nie czułam, że ktoś tak mnie w tym wszystkim rozumie. Anja poza tym, że komponuje muzykę, jest też wspaniałą poetką, pisze piękne teksty. Zaczęło się od piosenek. Utwór "Never Both", który jest głównym motywem w moim filmie, powstał wcześniej, ale Anja powiedziała, że napisała go dla mnie i jest tego pewna.
Na deser został nam jazz...
- A to jest temat na osobny wywiad. Hot 8 Brass Band to moi najlepsi przyjaciele. To najlepszy brass band w Nowym Orleanie, są gwiazdami, mieli nominacje do Grammy. Kiedyś spotkaliśmy się, robiąc pewną komercyjną rzecz. Początki były trudne, bo nikt nie zamierzał słuchać tego, co mam do powiedzenia. To nie są grzeczni chłopcy. Ale kiedyś zadzwonili do mnie, prosząc, żebym przyjechała i zrobiła im teledysk. Zrobiłam i od tego czasu to jest wielka przyjaźń.
- Kiedy dowiedzieli się, że pandemia przerwała realizację mojego filmu, napisali do mnie maila i ja się wtedy rozpłakałam. Zaproponowali, że przyjadą mi pomóc. Nie wiem, co miałoby robić ośmiu potężnych muzyków z Nowego Orleanu na plaży w Darłowie, ale byli gotowi przyjechać. Dali mi muzykę do filmu w prezencie. Bardzo się przyjaźnimy, w styczniu znowu do nich lecę. Pomiędzy nami jest dużo wzajemnego szacunku.
Pierwsze zdjęcia przerwała ci pandemia, ale wiadomo, że pogoda nad morzem nie rozpieszcza. Jest słońce, potem są chmury, nagle zaczyna padać deszcz, wiać wiatr. Poza tym te codzienne alerty pogodowe. Jak sobie z tym poradziliście?
- Okazało się, że nasz system pracy doskonale się sprawdził. Próbowałam o tym powiedzieć na premierze, dziękując ekipie. To jest rzeczywiście wyjątkowe, bo przez lata pracy w reklamie, teledyskach, wysoko i niskobudżetowych projektach - my naprawdę się zaprzyjaźniliśmy. Ta ekipa, która była ze mną na planie, to jest społeczność przyjaciół, wszyscy są zaangażowani tak samo. Nie ma szefa - ja na pewno nim nie jestem. Każdy może wnieść do filmu co chce, powiedzieć "ja w to nie wierzę" albo zgłosić pomysł na realizację. Wszyscy wiedzieli, co mają robić, co było zbawienne przy braku komunikacji na planie. Nic nie działało, radio szumiało, nie było zasięgu, a odległości na plaży są duże. Od czasu do czasu można było do siebie pomachać. Czasami ktoś przychodził z zewnątrz i mówił: "Co tu się dzieje? Tu nie ma żadnej struktury, nikt nie rządzi i każdy ma coś do powiedzenia. Można oszaleć". No nie ma struktury.
To jak to działa, skoro nie ma struktury?
- To działa jak band. Zawsze jest jakaś awantura, wszyscy mówią naraz, każdy każdemu przerywa, każdy ma swój pomysł, ale to działa.
A czy sztorm i wichura was zaskoczyły? Ta scena w filmie robi wrażenie.
- Wichura nas nie zaskoczyła, bo byliśmy na to przygotowani. Wiedzieliśmy, gdzie chcemy tę scenę nakręcić. Sztorm mieliśmy pod ręką w dowolnym miejscu. Wiało strasznie i to codziennie.
Jak dźwiękowiec sobie z poradził? W filmie słychać każde słowo, każde zdanie.
- To po prostu jego niezwykły talent. Na planie był naprawdę przerażony i samotny, a my nie mogliśmy mu pomóc w żaden sposób. On nawet już nic nie mówił, kiedy dostawał te kolejne alerty pogodowe, tyko kręcił takim powolnym, przeczącym ruchem głowy.
A skąd i dokąd Wanda i Janek idą? Jak wybierałaś konkretne miejsca na plaży - ze Świnoujścia do Piasków jest daleko.
- Marzyłam o tym, żeby iść po kolei, przez całe wybrzeże. Podczas dokumentacji byłam w Świnoujściu - tam mieli wejść na plażę po raz pierwszy. Ale pojawiły się problemy produkcyjno-finansowo-techniczne, które nie pozwoliły nam zacząć właśnie tam. Zaczęliśmy więc za Mielnem i mieliśmy kilka baz, pomiędzy którymi się przerzucaliśmy. Ale ci, którzy dobrze znają wybrzeże Bałtyku, wiedzą, że dwa razy się cofnęliśmy. Bardzo mi na tym zależało, żeby było widać, że posuwamy się na wschód.
Byłam w Krakowie na przedpremierowym pokazie twojego filmu w Kinie Pod Baranami, po którym odbyła się dyskusja z dwiema psycholożkami. Po seansie ktoś z sali powiedział, że dzięki temu filmowi zrozumiał, do jakiej sytuacji nie chce doprowadzić w swoim związku. Inna osoba stwierdziła, że to film o "szukaniu niezależności w zależności" - chodzi o to, żeby odnaleźć siebie, jednocześnie siebie nie tracąc, żeby każdy miał nadal coś swojego.
- To jest bardzo piękne, bardzo ważne i bardzo często pomijane. Jedną z pierwszych myśli przy tym filmie było, jak to zrobić, żeby z jednej strony wyjść naprzeciw drugiej osobie, a z drugiej nie stać się kimś innym. Koszmarem jest próba nieustannego dostosowywania się, bo nagle zastanawiasz się, "gdzie jestem?". Jak z tego wybrnąć?
Ludzie na spotkaniach wspominają też "Ostatni dzień lata" Tadeusza Konwickiego i przyznam, że ja również o nim pomyślałam. To jest w ogóle jeden z moich ulubionych polskich filmów.
- To jest mój ulubiony film polski! I chyba dzięki niemu zdałam do szkoły filmowej. Na egzaminie zadawali mi różne pytania i to była jedna wielka katastrofa. Na koniec zapytali: "A jaki jest twój ulubiony film?". Powiedziałam, że "Ostatni dzień lata", a oni nagle popatrzyli na mnie z zainteresowaniem. Myślę, że to mnie uratowało. To jest dla mnie film magiczny, a Konwicki jest kimś wyjątkowym. Scenariuszowo to jest skonstruowane jak "Ostatni dzień lata".
Tylko, że tam jest wielka pustka, a u ciebie problemem jest chyba przesyt wszystkiego.
- Tak, choć konflikt jest ten sam. Dwoje ludzi spotyka się na plaży i nie może się ze sobą porozumieć. To jest zresztą zdanie, które Konwicki napisał o swoim filmie. Ten film jest dla mnie "ikoną", jeśli chodzi o czystość formy i myślenie o tym, czym jest sztuka i po co ona w ogóle jest. Bohaterowie Konwickiego nie mogą się porozumieć z powodu jakiejś wielkiej straty i totalnej pustki. A my nie możemy się ze sobą dogadać z powodu apoteozy przesytu, w którym żyjemy, przejedzenia, przepełnienia - te rzeczy nie oznaczają jednak zaspokojenia. Temat jest ten sam, ale powód diametralnie inny. Nie chcę się jednak porównywać, bo to nie ta skala.
Współscenarzystą filmu jest twój brat, Kazimierz Zbąski. Jak pracuje się z tak bliską osobą, czy to rodzi jakieś napięcia, konflikty czy wręcz przeciwnie, bo rozumiecie się bez słów? Nie każdy chce pracować w takim teamie.
- Cała moja ekipa jest stworzona z bliskich osób. Mam taki włoski styl pracy. Całą rodzinę zawsze ciągnę wszędzie ze sobą. Moja ekipa jest moją rodziną, pracuję z moim partnerem Krzysztofem, pracuję z moim bratem, pracuję z moją siostrą. Konflikty? My jesteśmy w nieustającym konflikcie, od dziecka, ale jakimś cudem się porozumiewamy.
- Kazek wymyślił bardzo dużo scen do tego filmu. Uzupełniamy się, on jest krótkodystansowcem, wchodzi na boisko, strzela bramkę, która ustawia całą grę i schodzi, nie będzie biegał za piłką przez 90 minut. Za to ja biegam. Nie jestem nigdy o niego zazdrosna. On ma wielką wrażliwość, talent, rozumiemy się bardzo dobrze, przyjmuję zawsze jego krytykę. Ma dużo czułości wobec świata, delikatności, kruchości i poczucia humoru - bardzo to wszystko w nim lubię i cenię.
Z nim zrobiłaś "Psubrat" - krótki metraż w Studiu Munka, za który zdobyliście kilka nagród.
- Tak, "Psubraty" to jest nasz film, o naszym dzieciństwie. Tam było pół na pół, ale tu nie, bo mój brat uważał, że to jest najgłupszy pomysł na świecie, żeby kręcić "To nie mój film" w zimie. W pewnym momencie, kiedy już nie dawałam sobie rady, zadzwoniłam do niego. Pamiętam taki dzień na planie: pusta plaża, leży śnieg, coś kręcę, ale mi nie wychodzi i nagle on idzie. Poczułam wtedy taki "turbo power", że wsiadł nocą w samochód, żeby przyjechać do Ustki. Trzy dni ze mną kręcił, a kiedy już zobaczył, że stoję na nogach, wyjechał. To było ogromne wsparcie.
Dlaczego tak długo trzeba było czekać, żebyś zrobiła swój pełnometrażowy debiut?
- Zrobiłam krótki metraż, który dostał nagrody i od razu zaczęłam pracować nad kolejnym filmem. Nie dostałam dofinansowania z PISF-u, a to są trzy lata pracy - zanim napiszesz scenariusz, przejdziesz przez script doctoring, znajdziesz producenta i tak dalej. Komisja jest pięcioosobowa, ktoś głosuje za, ktoś przeciwko i koniec. Po tym wszystkim musisz się pozbierać, wyrzucić tamten scenariusz do kosza, uwierzyć w siebie i zacząć pisać coś od nowa. To nie jest łatwe. W przypadku debiutanta znalezienie pieniędzy poza PISF-em na niekomercyjny film jest prawie nierealne.
- Niezwykle ważne dla mnie było to, że Andrzej Jakimowski, który był w tej komisji i głosował "za", zadzwonił do mnie i powiedział: "Byłem w tej komisji, uwielbiam ten scenariusz, uwielbiam to, co pani robi. Proszę się nigdy nie poddawać". I on mnie uratował. Dlatego nie zajęłam się czymś innym.
Sporo osób zastanawia się, dlaczego twój film nosi taki tytuł? Więc dlaczego?
- Chciałam mieć prosty tytuł i najpierw myślałam, żeby film nazywał się "Sanki", bo uważam, że to cudowny przedmiot, ale kojarzy się zbyt dziecinnie. Potem chciałam, żeby nazywał się "Bałtyk", ale wtedy kojarzy się już tylko z Bałtykiem. "To nie mój film", bo czasem budzimy się po prostu w swojej rzeczywistości i myślimy sobie, "co ja tu robię, wcale tego nie chciałam, jakbym grała w nie swoim filmie". Nawet nie chodzi o to, że nie lubimy tej drugiej osoby, ale że w pewnym momencie nie lubimy siebie w tym wszystkim.
A czy miałaś różne wersje zakończenia filmu i czy je testowałaś? Jak dużo wycięłaś?
- Tak, testowaliśmy różne zakończenia i dużo wycięliśmy. Mam wspaniałego montażystę, ale to jest bezwzględny człowiek, w dodatku muzyk. Nigdy nie mieliśmy żadnego konfliktu. Andrzej [Kowalski - montażysta, red.] ma do mnie dużo cierpliwości, ale i tak robi swoje. Czasem potrzebuję dużo czasu i strasznie się upieram przy różnych rzeczach, ale ostatecznie on decyduje i... okazuje się, że ma rację. Były różne konfiguracje, różne próby dojścia do tego samego momentu. Jednak sens pozostawał zawsze ten sam.
Początek i koniec film stanowią klamrę. Cały czas jesteśmy w drodze, cały czas trzeba pracować nad relacją. Tak o tym myślałaś?
- Dokładnie tak, miałam to w głowie. Chodziło o to, żeby przejść 20 km dziennie, a nie o cel. Nie interesuje mnie dokąd coś ma zabrnąć, interesuje mnie tylko sama droga.
Kiedy debiut okazuje się sukcesem, a możemy w przypadku twojego filmu o tym mówić, to drugi jest takim "sprawdzam". Czy myślisz już nad drugim filmem?
- Chciałabym już zacząć coś robić, nawet jutro. Mam kilka pomysłów, ale nie mam żadnych konkretów, decyzji producenckich ani czegoś, czym mogę się pochwalić.
Co pomyślałaś, kiedy dostałaś Złotego Pazura w Gdyni? Tytuł twojego filmu przewijał się we wszystkich rozmowach, które odbywałam podczas festiwalu. Pojawił się także w tekście, w którym krytycy podsumowali Gdynię. Każdy zwracał uwagę na "To nie mój film".
- W Złotego Pazura nie uwierzyłam. Myślałam, że to przypadek. Czytałam ten tekst i po tym twoim podsumowaniu i zebraniu opinii dziennikarzy, mój mózg przestał się bronić. Skoro tyle osób wskazało na mój film, to już nie mógł być przypadek. Do Gdyni przyjechałam bez pewności siebie, ale odbiór filmu był niesamowity. Zrozumiałam, że to jest dobre, ważne i w wielu sytuacjach miałam rację.
Zdobyłaś już kilka nagród za granicą za "To nie mój film". Widzowie w różnych krajach reagują w podobny sposób, ta historia koresponduje z emocjami ludzi bez względu na to, skąd pochodzą. Jest sukces!
- Sukces wcale nie jest łatwy. Z porażkami radzę sobie zdecydowanie lepiej, mam je na co dzień. Chcę, żeby jak najwięcej osób obejrzało mój film. Zrobiłam go przeciwko komediom romantycznym, przeciwko całej tej idei, która niszczy nam życie. To jest mój bunt. Po tym, jak "żyli długo i szczęśliwie", zaczyna się właśnie mój film. Miłość przejawia się w małych rzeczach. I w miłości nie należy siebie poświęcać.
"Bałtyk to najpiękniejszy zakątek świata, szczególnie zimą. To jedyne miejsce, które pachnie w lutym" - powiedziałaś w jednym z wywiadów. Po tych wszystkich trudach realizacyjnych nadal tak uważasz?
- Nadal tak uważam. To jest dla mnie miejsce magiczne. Wydaje mi się, że to jest najpiękniejsze miejsce, jakie mamy w Polsce.