Reklama

Marcin Koszałka: Moim mistrzem jest Haneke

- Nie chcę kokietować widza emocjonalnymi uwzniośleniami. To jest bardzo chłodny film - reżyser Marcin Koszałka mówi o swym debiucie "Czerwony pająk" i dodaje: - Moim mistrzem jest Haneke. Nie możesz powiedzieć, żeby w jego filmach były wiadra emocji... On potrafi podać grozę w ciszy, wygrać dramat jednym spojrzeniem, mówić nie na temat, a jednak trafiać w punkt.

- Nie chcę kokietować widza emocjonalnymi uwzniośleniami. To jest bardzo chłodny film - reżyser Marcin Koszałka mówi o swym debiucie "Czerwony pająk" i dodaje: - Moim mistrzem jest Haneke. Nie możesz powiedzieć, żeby w jego filmach były wiadra emocji... On potrafi podać grozę w ciszy, wygrać dramat jednym spojrzeniem, mówić nie na temat, a jednak trafiać w punkt.
Marcin Koszałka (L) z Filipem Pławiakiem na planie "Czerwonego pająka" /materiały prasowe

Inspiracją do powstania "Czerwonego pająka" była historia Karola Kota, seryjnego mordercy działającego w latach 60., znanego też jako "Wampir z Krakowa".

Karol (Filip Pławiak) jest zwyczajnym nastolatkiem. Pochodzi z dobrego domu, odnosi sukcesy w sporcie, zakochuje się. Punktem zwrotnym w jego życiu jest moment, gdy przypadkiem staje się świadkiem morderstwa. Kierowany ciekawością, zaczyna śledzić zabójcę. Morderca okazuje się... weterynarzem (Adam Woronowicz). Karol wchodzi z nim w bardzo silną i emocjonalną relację mistrz - uczeń. W ten sposób odkrywa potrzebę, której istnienia nie był świadomy lub nie miał odwagi, czy możliwości jej nazwać. Weterynarz staje się jego nauczycielem w sztuce zabijania. Jednak gdy nadejdzie dzień próby, student stanie przed niezwykle trudnym wyborem.

Reklama

Zacznijmy od tego, że "Czerwony pająk" nie jest filmem o Karolu Kocie.

Marcin Koszałka: - Chciałem uciec od biografizmu. Autentyczna postać Karola Kota nie była dla mnie interesująca. To był typowy psychopatyczny morderca, szaleniec o bardzo prymitywnych zainteresowaniach. Bardzo często wymieniał Hitlera jako swojego fana. Uwielbiał nazistów, obozy zagłady.... Kompletnie mnie to odrzuciło, bo okazało się banalne. Młodociany morderca, który się powołuje na dokonania Hitlera... Niemożliwe, żeby zrobić o tym film. Postać Karola Kota chciałem jednak wykorzystać, by przyjrzeć się mechanizmowi zbrodni. Co sprawia, że ktoś zabija lub chce zabić drugiego człowieka? Dlaczego ludzie popełniają morderstwa?

- Z historii Karola Kota wykorzystałem na pewno lata 60., To był ciekawy okres. Dał mi możliwość pokazania dziwnej atmosfery, która może napędzać ludzi do czegoś złego. Brak światła, poczucie pustki, atmosfera smutku. Tyle na początku. Potem, trochę jak dokumentalista, próbowałem skonstruować mojego bohatera przeszukując archiwa, przeglądając materiały z epoki. Pomogła mi też praca nad dokumentem "Zabójca z lubieżności", opowiadającym historię seryjnego zabójcy Joachima Knychały. 

- Są też w tym filmie rzeczy zaczerpnięte z mojego życia. Toksyczna sytuacja rodzinna, ale raczej wyczuwalna w atmosferze chłodnych relacji, nie w krzyku.

- Wreszcie, budowałem postać głównego bohatera bazując na moich ukrytych perwersjach. Nie chodzi o to, że chciałbym kogoś zabić, tylko o fakt mojej fascynacji tym tematem. Nie ja jako morderca, tylko ja jako osoba, która pyta: "Dlaczego mnie to kręci?". Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Wyszło mi z tego zderzenie dwóch ludzi, którzy są z podobnego świata, którzy się w jakiś sposób przyciągają.

- Chciałem też zrobić film o samotności... Obaj moi bohaterowie są samotni, myślę, że potrzebują siebie nawzajem. Są sobą zafascynowani.

Najpierw była jednak Marta Szreder.

- Marta Szreder napisała scenariusz "Lolo", który opowiadał historię Karola Kota. To był dobry scenariusz, w ogóle nie było w nim pokazanej zbrodni, ale zniechęciło mnie jego biograficzne obciążenie. Karol Kot jako psychopata. Potem jednak temat mnie zainteresował. Ten Kot. Młody chłopak z lat 60., który działa w Krakowie, jest młodocianym seryjnym zabójcą i podczas wizji lokalnej uśmiecha się do kamery. Po prostu celebruje swoje zatrzymanie, celebruje to, co mówi i jest w tym rodzaj jakiegoś samobójstwa. Robiąc ten medialny show, skazuje się automatycznie na śmierć. W Kocie jest parametr szaleństwa.

- W historii, którą ostatecznie opowiedziałem, można odnaleźć rysy współczesnych programów telewizyjnych, które zawsze kończą się spektakularnym finałem. Mój bohater nie może się wycofać, tylko śmierć przyniesie mu nieśmiertelność. Tylko powieszenie może zakończyć definitywnie jego odyseję. Nie może na końcu powiedzieć: "Przepraszam bardzo, chciałem się zabawić, a teraz chciałbym żyć "... Za daleko to wszystko zabrnęło. Chciałem jednak uniknąć dosłowności.

- Mogłem zrobić scenę, w której mój bohater mówi do milicjanta: "Wie pan, żeby przejść do wieczności, musicie mnie zabić". No ale to byłby  drewniany tekst po prostu. Byłoby to super drewniane, nie? Wolę się więc narazić widowni, która będzie po seansie narzekać na "deficyt informacji", niż dać widzom powód do drwin, że gość przywalił  z grubej rury w paru scenach i to jest nie do zniesienia.

Jesteś nie tylko współautorem scenariusza [z Łukaszem M. Maciejewskim - przyp. red], lecz również dzielisz obowiązki montażysty "Czerwonego pająka" z Krzysztofem Komanderem. To jego pełnometrażowy debiut, ale ma on na reżyserskim koncie etiudę "Karol" opowiadającą o Karolu Kocie.

- Rzeczywiście, Krzysiek Komander zrobił w szkole etiudę o Karolu Kocie. To była też propozycja moich producentów, by poprosić do montażu młodego człowieka. Krzysiek montował już trochę rzeczy, m.in. zwiastuny filmowe dla HBO. Fajne było też to, że sam jest po reżyserii.. Na początku oddałem mu cały materiał. Robił, co chciał. To był ciekawy eksperyment, bo wiele rzeczy mi powywracał. Poprzestawiał sceny, których nigdy bym tak nie poprzestawiał. 

- Zgadzaliśmy się, że rezygnujemy z psychologizowania. Pokazanie motywacji głównego bohatera to jest jednak kiczowata i banalna praktyka. Skąd zło? No, przecież to jest absurd!

- Bardzo często montażyści skupiają się na rytmie obrazu, na łączeniu i rytmizowaniu pewnych rzeczy. Trochę gorzej się już o emocjach rozmawia. U Krzyśka nie było problemu, bo on jest też reżyserem.   

Filipa Pławiaka mogliśmy dotychczas zobaczyć w kinie tylko w "Bilecie na księżyc" Jacka Bromskiego.

- Nawet tego filmu nie oglądałem, żeby się nie sugerować. Wolałem mieć coś kompletnie czystego. Powiedziała mi o nim druga reżyser, Julia Potkiewicz. Widziała go w serialu "Głęboka woda", do którego robiła casting. Też nie oglądałem, ale zaprosiłem go na spotkanie. Porozmawialiśmy sobie i od  bardzo mi się spodobał.

- Miałem jeszcze jednego aktora, który był brany pod uwagę, ale był za mocny.  Bardzo dobry, znany aktor, ale może właśnie dlatego, że znany, że już trochę "zgrany"... W jego twarzy była duża oczywistość zła. Był groźny już od samego początku, taką miał fizjonomię. A Filip tego nie miał.  Nie jest bardzo przystojny, ale ma intrygującą, plastyczną twarz. Pasował mi na chłopaka z inteligenckiej krakowskiej rodziny. W tym filmie mało jest dialogów, dużo zaś gestów i spojrzeń. Twarz Filipa dawała mi możliwość opowiedzenia tej historii bez zbędnego, czasami kiczowatego gadania.

Czy Adam Woronowicz wybierany był "pod" Pławiaka? W "Czerwonym pająku" wyglądają bardzo bardzo podobnie, niemal sobowtórowo...

- Wydaje mi się, że zrobiłem to podświadomie... Kupuję sobie "Tygodnik Powszechny" i czytam recenzję Anity Piotrowskiej. Zadzwoniłem do niej wczoraj i mówię jej: "Słuchaj, kurczę, napisałaś, że to jakaś dekonstrukcja gatunku jest. No, ciekawe to, chyba się zgodzę". Bardzo często krytyk coś powie i rzeczywiście tak jest. Ale ja to robię intuicyjnie. Nie brałem tego pod uwagę. Bardziej chodziło mi o pokazanie relacji mistrz-uczeń. Tu się świetnie złożyło, bo mam dwóch aktorów: Woron - wiadomo, duży dorobek, uznana twarz w branży. Filip dopiero zaczyna. Relacja między nimi jest podobna do tej, jaka wywiązuje się między ich bohaterami. Jeden - rządzi miastem, drugi to człowiek-nikt.

- Chciałem stworzyć nijakich morderców, morderców zwyczajnych, morderców zlanych z tłem. Odejść całkowicie od amerykańskiej konwencji, tej gatunkowej linii biegnącej od Hannibala Lectera. Taki Anthony Hopkins, patrzy się na ciebie spode łba i cedzi przez zęby: "Czy pani chwilę ze mną zostanie?". Moi killerzy nie są efektowni, są szarzy. To właśnie w ich nijakości szukałem pewnej grozy. Chciałem wydobyć coś niebezpiecznego z codzienności. 

- Woronowicz był [do tego] najlepszy. Nie ma w Polsce takiego człowieka. Po prostu wiedziałem, że on to zrobi. Widziałem, co wyczyniał w "Chrzcie" Wrony, wiedziałem, na co go stać, gdy robiliśmy z Lankoszem "Rewers". Woronowicz jest jednym z nielicznych aktorów w Polsce, który ma niesamowitą paletę środków wyrazu. Wielu znanych aktorów ze znanymi nazwiskami ciągle gra tak samo. Wciąż grają te same role, tylko zmieniają się historyjki.... Woron ma zaś we krwi pewną umiejętność, która cechuje największych zagranicznych aktorów. Jak Ralph Fiennes - raz gra hitlerowca Amona Götha, potem w "Angielskim pacjencie" dostaje romantyczną rolę kochanka. U Wesa Andersona "ciepłe kluchy", u Cronenberga kompletny schizol.

Drugi plan też wygląda świetnie. Małżeństwo Kalita-Foremniak. Wojciech Zieliński, Przemysław Bluszcz....

- Bardzo mnie to cieszy. Nie odpuściłem drugiego planu. W polskim kinie drugi plan traktuje się trochę po macoszemu, zdarzają się nieprawdopodobne wpadki. Ale u mnie  wynikało to z czysto dokumentalnego podejścia - nie mogłem pozwolić sobie na jakikolwiek fałsz. Stąd też ten film jest taki "w detalach". I nie chodzi tylko o detal castingu aktorskiego, że nawet jak ktoś wchodzi na chwilę, to ja chcę, żeby w to wierzył. Nie ma w tym filmie nic "nie z tego świata". Nie ma grania na wysokich poziomach. 

Jest za to świetna scena w więzieniu, kiedy bohaterka Małgorzaty Foremniak bez słowa potrafi wyrazić targające nią sprzeczne emocje.

- No właśnie, lepiej to rozegrać w ten sposób, niż jakieś emo-emocjonalne scenki wstawiać. Nie chcę kokietować widza emocjonalnymi uwzniośleniami. To jest bardzo chłodny film. Moim mistrzem jest Haneke. Nie możesz powiedzieć, żeby w jego filmach były wiadra emocji... On potrafi podać grozę w ciszy, wygrać dramat jednym spojrzeniem, mówić nie na temat, a jednak trafiać w punkt.

W jednej ze scen, zrealizowanej w kultowym krakowskim klubie Feniks, na scenie prezentuje się nam przez moment supergrupa Pegazy, w której skład wchodzą m.in. Andrzej Smolik i Maciej Cieślak. Jak doszło do tej współpracy?

- Andrzej Smolik miał początkowo robić muzykę do filmu. Chciałem taką transową muzykę, bo film z założenia miał być transowy -  na klimatach.  Smolik mi się bardzo podoba, bo dużo eksperymentuje i wcale to nie jest muzyka komercyjna. Chciałem tu jakieś echa eksperymentalnego Niemena -  nie jazz żaden, nie muzyka symfoniczna... Smolik miał więc pisać muzykę, ale się pojawił czeski kompozytor - bardzo zresztą dobry [Petr Ostrouchov - przyp. red.], bo Czesi weszli w koprodukcję. Gość napisał mi tyle kawałków, a ja mu większość wyrzuciłem! Zostały tylko jakieś tła "pod spodem" i jeden motyw fortepianowy. Totalna oszczędność. Gdyby Smolik pisał tę muzykę, też by tak to wyglądało, tylko dźwiękowe pejzaże.

- Wkład Smolika był jednak taki, że załatwił mi wodzireja, którego znał ze Szczecina. To był trafiony punkt. Poza tym Smolik zrobił aranż tej muzyki, którą słyszymy w Feniksie. Wziął wzmacniacze, sprzęt, wszystko, zmontował zespół. I oni zagrali... Musiało być w tym trochę chałtury, bo jednak goście grają w takim klubie jak Feniks. Smolik tam rzeczywiście z tyłu gra, autentycznie.  

W filmie słyszymy też przez chwilę samego Marcina Koszałkę.

- Była taka sytuacja, że aktor nie zaproponował mi tego, czego oczekiwałem. Mowa o scenie, w której mój bohater idzie się przyznać na milicję a dyżurny milicjant mówi: "Przyślijcie kogoś z góry". Jakoś mi to nie "wlazło". Zrobiłem potem kilka nagrań postsynchronów kolejnych aktorów i też mi ciągle nie chciało "wejść". Wkurzyłem się więc i po prostu sam to nagrałem.

Dlaczego "Czerwonego pająka" nie zobaczyliśmy na Festiwalu Filmowym w Gdyni?

- Ten film był przygotowywany na premierę światową w Karlowych Warach - to był priorytet. Po prostu nie wysłaliśmy filmu do Gdyni... Nie chciałem wysyłać na komisję selekcyjną montażu roboczego - bez dźwięku, brudnej kopii. Chciałem zaprezentować komisji skończony film. "Czerwony pająk" został więc zgłoszony dopiero po obradach komitetu selekcyjnego i dyrektor festiwalu - myślę, że całkowicie słusznie - stwierdził, że nie może robić wyjątku, nie może specjalnie dla mnie odstąpić od regulaminu. Jak wszystko dobrze pójdzie, "Czerwony pająk" znajdzie się w programie przyszłorocznej Gdyni.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marcin Koszałka | Czerwony pająk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy