Katarzyna Pakosińska: Poważna niepowaga
Ostatnio rzadziej było można oglądać ją w telewizji – skupiała się na teatrze. Teraz to się zmieni – od marca bierze udział w show „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”.
Jak się pani czuje po pierwszych nagraniach w "Twoja Twarz Brzmi Znajomo"?
Katarzyna Pakosińska: - Potraktowałam program jak wyzwanie. I... znalazłam się w grupie szalenie utalentowanych ludzi: aktorów i wokalistów, wśród których, jako kabaretowy polonista, jestem jakimś cudzoziemcem! Stąd mój stan permanentnego szoku (śmiech). Czasem naprawdę nie wiem, o czym do mnie mówią trenerzy, ale potem, jak już uda mi się odrobić lekcję, jestem przeszczęśliwa. Poza tym okazało się, że to taki trochę powrót do czasów studenckich. Wszyscy biegamy po jednym budynku - z sali A do sali B, z choreografii na śpiew, z przymiarki na makijaż, i tylko się mijamy na korytarzu i wymieniamy uwagi. A w przerwach jemy i żartujemy. Powiem szczerze - znów odmłodniałam (śmiech).
Przyjemnie jest poddawać się tym metamorfozom?
- Muszę przyznać, że nigdy nie pomyślałabym, że dam sobie nałożyć na twarz worek gliny i tkwić w tym 40 minut z zamkniętymi oczami... Ale efekty są zjawiskowe!
Kogo w jury najbardziej się pani obawia?
- Od bardzo dawna nie byłam poddawana ocenie. Raczej to ja byłam stroną oceniającą. Teraz znów przeżywam powrót do przeszłości. To tylko wyjdzie mi na dobre.
"Taniec z Gwiazdami" był dla pani terapią po rozstaniu z Kabaretem Moralnego Niepokoju. Jaki podtekst ma udział w tym show?
- Powiem w dwóch słowach: artystyczna przygoda. Ostatnio sporo pracowałam na scenie, zarówno kabaretowej, jak i teatralnej, pisałam. Program pozwala mi dalej szkolić głos, rozgrzać "maszynę" i przygotować się warsztatowo do czekających mnie premier.
Uwolniła się pani od łatki: "śmieszka"?
- Niezmiennie jestem odbierana jako ktoś pogodny. Mam jednak wrażenie, że powoli publiczność przestaje traktować mój uśmiech jako banał. Możliwe, że moja kilkuletnia syzyfowa praca wychodzenia z szuflady z napisem "śmiech" zaczyna procentować. Pewnie przez inne projekty, które odważnie i uparcie tworzę. Z bycia satyrykiem nigdy nie zrezygnuję. To świetna baza do wszystkiego, czym się zajmuję, gdzie liczy się umiejętność nawiązywania kontaktów, słuchania, puentowania oraz dobry refleks. Dziś nie ma sytuacji, z której nie potrafiłabym wybrnąć. A pomyśleć, że kiedyś byłam bardzo nieśmiała, miałam problemy, żeby publicznie się wypowiedzieć! Kabaret mnie otworzył.
Ale dziś się pani z nim mniej kojarzy...
- Nie zgodzę się. Kilka dni temu wpadł mi w ręce artykuł, który podsumowywał to, co dzieje się na polskiej scenie kabaretowej. Moje nazwisko padło w kontekście "ostatnich dam kabaretu". Pomyślałam: "Może ja nie taka ostatnia, przechodzę do legendy!" Czytałam też biografię Wojciecha Siemiona, w której między innymi napisano, że miał rękę do odkrywania diamentów, i tu wymieniono Irenę Karel i... mnie. To było bardzo miłe i dla mnie ważne, bo cały czas mam wrażenie, że niczego życiu nie dokonałam. Moja siostra jest panią doktor, moja mama naukowcem, a ja hulam w czymś tak niepoważnym (śmiech). Udowadniam więc powagę w owej niepoważności. To moja misja.
Udana, na brak sympatii chyba nie może pani narzekać?
- Nie mogę. Nie stwarzam dystansu i to do tego stopnia, że czasem osoby, które widzę po raz pierwszy w życiu, chcą się do mnie przytulać! Często nie wiem, jak na to reagować. Na ulicy nieznani ludzie mnie zagadują. W sklepie też nigdy nie zejdzie mi krócej niż 15 minut, bo skoro wpadła "nasza pani Kasieńka", to trzeba pogadać.
Przytulać to się pewnie chcą mężczyźni?
- Nie, nie, to nie tak. Ale po spektaklach podchodzą do mnie kobiety i mówią np. "Mój mąż się w pani kocha". Pytam: "I pani wciąż się do mnie uśmiecha?". Odpowiadają: "Tak, bo ja też panią uwielbiam!". Panowie są śmielsi w internecie. Nie ma dnia, żebym nie dostała jakiegoś miłego listu. A jak już piszą, że jestem jak wino, to czego mi więcej potrzeba?
Ewa Gassen-Piekarska