Jesteśmy ludźmi do wynajęcia
- Zdarzały się kłótnie, spory, przerwy w zdjęciach. Nie przeczę. Jesteśmy ludźmi do wynajęcia, godzisz się grać, grasz do końca. Jedyne o co możesz walczyć - by było to w jak najmniejszym stopniu wbrew tobie - mówi nominowany do Oscara brytyjski aktor, producent i reżyser Tim Roth.
Tim Roth w młodości chciał być rzeźbiarzem, studiował nawet na londyńskim Camberwell College of Arts. Karierę filmową rozpoczął mając 21 lat. Zagrał wtedy 16-letniego skinheada w telewizyjnym dramacie kryminalnym "Made in Britain" Alana Clarke'a. Dwa lata później zadebiutował w kinie rolą w filmie "Wykonać wyrok" Stephena Frearsa, za którą otrzymał nominację do nagrody BAFTA. Następnie zagrał w takich filmach, jak "Zabić księdza" Agnieszki Holland, "Świat na uboczu" Chrisa Mengesa (oba z 1988 roku), "Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek" (1989) Petera Greenaway'a czy "Vincent i Theo" (1990) Roberta Altmana.
Prawdziwa sława przyszła jednak w pierwszej połowie lat 90., wraz z nieprzeciętnymi rolami w dwóch kultowych filmach Quentina Tarantino - "Wściekłych psach" (1990) i "Pulp Fiction" (1994).
Aktor ma na swym koncie także role w takich filmach, jak "Mała Odessa" (1994), "Rob Roy" (1995 - nominacja do Oscara i Złotego Globu), "Wszyscy mówią: Kocham cię" (1996), "1900: Człowiek legenda" (1998), "Niezwyciężony" (2001) Wernera Herzoga, "Planeta Małp" (2001) Tima Burtona oraz "Incredible Hulk" (2008) Louisa Leterriera.
Mimo sukcesów w kinie, aktor nie stroni od telewizji - wystąpił w serialach "Opowieści z krypty" czy "Magia kłamstwa". Próbował swoich sił także jako reżyser, zrealizował dramat "Strefa wojny" (1999), za który został uhonorowany Europejską Nagrodą Filmową.
W 2011 roku, na krakowskim festiwalu kina niezależnego OFF Plus Camera, Tim Roth został uhonorowany nagrodą Pod Prąd.
O pracy nad filmem "Broken" (w polskich kinach od 25 stycznia), serialu "Magia kłamstwa" i spotkaniach z Quentinem Tarantino z aktorem rozmawia Anna Serdiukow.
Żeby wytłumaczyć, jak doszło do pana udziału w filmie "Broken", należałoby się chyba cofnąć do roku 1999?
Tim Roth: - To prawda. Wtedy wyreżyserowałem swój debiut fabularny "Strefę wojny". Miałem kilku bardzo obrotnych producentów, ale w tym gronie prym wiodły kobiety. Do dziś mam z nimi świetny kontakt, zdarza nam się współpracować. Dwa lata temu jedna z nich wysłała mi scenariusz swojego nowego projektu, było to właśnie "Broken". To, co przeczytałem bardzo mi się spodobało, ale rola ojca, która ostatecznie przypadła mi w udziale, była wówczas już zajęta przez Colina Firtha. Oddzwoniłem, powiedziałem, że gdyby coś się zmieniło jestem do dyspozycji i tyle. Zapomniałem o sprawie, gdy niespodziewanie dostałem informację, że Colin nie może zagrać z powodu wcześniejszych zobowiązań. Chętnie skorzystałem z wakatu.
Przeczytaj recenzję filmu "Broken" na stronach INTERIA.PL!
Scenariusz się panu spodobał. Co konkretnie, bo trochę to lakoniczne...
- Dlaczego pani o to pyta?
Bo to taka zwyczajna niezwyczajna historia. Siła tkwi w prostocie, choć z drugiej strony scenariusz może powinien zaskakiwać, by wyróżnić się spośród setek innych tekstów.
- Za każdym razem jest inaczej. To jak z dziewczyną. Czasami zwrócimy uwagę na czarujący uśmiech, innym razem na nieprzeciętną inteligencję, błyskotliwe poczucie humoru, intrygujące spojrzenie. No nie ma reguły. Tak samo chyba jest z chłopakami?
Nie, jest zupełnie inaczej. Chodzi o to, żeby wszystko było w jednym pakiecie.
- No to chyba trudne jest...
Prawie niemożliwe. Dobrze, że chociaż ze scenariuszami jest prościej.
- Wie pani, mówię trochę lakoniczne, bo nie było tak, że scenariusz "Broken" uruchomił we mnie jakąś silną emocję. Ujęło mnie to, co przeczytałem. Tak po ludzku, tak po prostu. Dobrze to pani określiła, historia wydała mi się zwykła i przez to chyba niezwykła.
Co zrobiło największe wrażenie?
- Postać Archiego. To niecodzienny bohater. Dobry człowiek. Naprawdę, już dawno nie spotkałem się z takim charakterem. W kinie i w życiu. Prostolinijny, szczery, oddany, dobroduszny. A jednocześnie wierny sobie, postępujący według wewnętrznego kodeksu. Pomyślałem sobie, jak trudno jest być taką osobą. I jak trudno będzie ją zagrać.
I jak? Trudno było?
- Bardzo. Na szczęście nie jest to płytka, czy powierzchownie zarysowana postać. Dobro może wydawać się nudne, znane, zbyt znajome, jednowymiarowe. Pracując nad rolą przede wszystkim starałem się, by mój bohater był wielowymiarowy, wielobarwny, by dobro, które w nim jest, było intrygujące. Dobro może być intrygujące, my na co dzień nie potrafimy tego dostrzec. Bo takie cechy jakie dotyczą mojego bohatera, czynią z ludzi istoty transparentne. I taki jest też mój bohater. Mam takie poczucie, że nie jest to rola, która by się wybijała, którą wyróżniałaby jakaś szczególna cecha charakteru - charyzma, odwaga. Ale co to znaczy? Może odwaga polega na zgodzie na to, by być zwyczajnym, zwykłym, przeźroczystym człowiekiem? Jest w nim coś, co nie pozwoliło mi przejść koło tej propozycji obojętnie, co sprawiło, że poczułem, że sam chciałbym być takim mężczyzną.
Utożsamił się pan z postacią?
- Zacząłem się zastanawiać, czy nie jest tak, że najciekawsze zdarzenia, największe emocje, najpełniejsze przeżycia, nie są tymi najprostszymi.
Archie jest być może transparentny, ale wyróżnia go miłość do córki. Ma dwoje dzieci, syna kocha równie mocno, ale jego relacja z córką to filar filmu. Akceptacja totalna, którą daje Archie nastoletniej Skunk, uzbroi ją na całe życie.
- Dla mnie też to był najważniejszy motyw. Myślę że to sprawia, że zwykły człowiek może być bohaterem. Według mnie sposób, w jaki wychowuje Skunk to rodzaj bohaterstwa. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało patetycznie, można powiedzieć, że każda kobieta, która rodzi dziecko, wychowuje je, prowadzi dom, dba o rodzinę, jest bohaterką. Z facetami nie jest to takie oczywiste. Podoba mi się, co pani powiedziała, myślę że akceptacja, którą Archie daje córce zaprocentują w przyszłości. Wyposaży Skunk w pewność siebie, odwagę, brak kompleksów, akceptację dla tego, że jest inna, że może być sobą. To instruktażowy film dla każdego z ojców. Co możecie zrobić dla swoich córek. Po prostu, bardzo je kochajcie, akceptujcie je i na każdym kroku okazujcie im to.
"Broken" to też film o inicjacji - o końcu niewinności, beztroski związanej z dzieciństwem, z bezkarnym byciem dzieckiem.
- Zdecydowanie. Historia opowiada o zwykłych zdarzeniach, których kumulacja doprowadza do niezwykłego finału. Wszystko jest ze sobą powiązane, jeden mały gest może mieć wielkie znaczenie i wielkie konsekwencje. Sąsiad, który nie wyrzuci śmieci w czwartek, tylko wyjdzie zrobić to w piątek rano, może zobaczy coś, czego nie widziałby, gdyby spełnił swój obowiązek poprzedniego wieczoru. Ja nie wiem, czy rządzi nami przypadek, czy przeznaczenie. Czasami nie zauważamy symptomów i bardziej nasze zaniechanie niż okoliczności mogą prowadzić do tragedii. Lawina zdarzeń ruszyła i z każdą chwilą pędzi z coraz większą prędkością.
Odkąd wyreżyserował pan "Strefę wojny" inaczej podchodzi pan do współpracy z reżyserem na planie?
- Nie. Myślę, że kino to domena reżyserów, oni mają najwięcej do powiedzenia i trzeba im się podporządkować. Teatr to przestrzeń, w której rządzi aktor, od niego co wieczór najwięcej zależy. Z kolei telewizja, seriale itd., to królestwo scenarzystów. Tak to widzę. Cillian Murphy, z którym zagrałem w "Broken", jest znakomitym aktorem. Ale myślę, że jego serce najpełniej bije na scenie, nie na planie filmowym. On zresztą jest tak wybornym aktorem filmowym, bo w pierwszej kolejności jest doskonałym aktorem teatralnym. Jestem ze starej szkoły, teatr daje najmocniejszy fundament. Nie jest niezbędny, by uprawiać ten zawód, no ale są różne warianty podejścia do sprawy, równie dobrze można czytać z promptera, zamiast mówić tekst z głowy, z serca, czy z czego kto woli.
Realizacja "Broken" to powrót do ojczystej Anglii, a przecież sporo pracuje pan w Europie i w Stanach. Swego czasu był pan nazywany ulubionym aktorem amerykańskiego reżysera Quentina Tarantino.
- Tak, byłem wczesną, męską wersją Umy Thurman. A tak na poważnie, "Wściekłe psy" realizowaliśmy w 1992 roku. Choć to nie był pierwszy amerykański film, w którym zagrałem, mam wrażenie, i to wrażenie nie opuszcza mnie do dziś, że współpraca z Tarantino określiła mnie aktorsko, nadała odpowiedni bieg mojemu zawodowemu życiu. On mnie przyjął takiego, jakim wówczas byłem, nie chciał niczego zmieniać w moim warsztacie, sposobie gry i pracy. Po latach myślę, że to właśnie on miał na mnie największy wpływ.
Zrobiliście razem trzy filmy, wyróżniała je szczególna metoda pracy, czy było jak z każdym innym reżyserem?
- Trudno to opisać. Staram się nie porównywać reżyserów, z którymi pracowałem. Nie było szczególnej metody pracy, po prostu czas był niezwykły. Byliśmy młodzi, no dobrze, względnie młodzi, bezkompromisowi, butni, bezwzględni dla siebie i dla innych. Tylko młodość potrafi być bezwzględna i bezkarna jednocześnie, to czuć w tych filmach. Czas, który spędziliśmy razem pracując nad "Wściekłymi psami", "Pulp Fiction" i "Czterema pokojami" był czymś wyjątkowym w moim życiu, nigdy wcześniej ani nigdy później nie przeżyłem czegoś takiego, tak zawodowo jak i prywatnie.
A jak wspomina pan pracę nad serialem "Magia kłamstawa" ["Lie to me" - red.]?
- To był wspaniały eksperyment. Ale na początku żałowałem, że zgodziłem się zagrać w tej produkcji.
Dlaczego?
- Nie mogłem odnaleźć się w formule serialu - że moja postać ma tak długi przebieg emocjonalny i jeszcze podzielony na części. Że coś, co gram w czwartym odcinku, może wybrzmieć dopiero w ósmym. Ale z czasem pokochałem tę produkcję. Miałem dużą frajdę z bycia na planie, czytania scenariusza, odkrywania co się jeszcze wydarzy. Motyw przewodni, czyli geneza kłamstwa był niezwykle frapujący, sam się wiele nauczyłem - o sobie, o ludziach, o mowie ciała, o tym kiedy i dlaczego kłamiemy.
Dlaczego kłamiemy?
- Z różnych powodów. Niczego tu nie odkryję - ze strachu, dla zysku. Nie wierzę w kłamstwo dla dobra innych, w takich sytuacjach kłamiemy głównie dla własnego świętego spokoju. Jedni robią to lepiej, inni gorzej. Dlatego tak wielkim sentymentem darzę "Magie kłamstwa", to było bardzo pouczające. Ale nie jestem jakimś wielkim specjalistą od kłamstwa, jestem po prostu aktorem. I do niedawna bagatelizowałem znaczenie seriali, dziś doceniam ich różnorodność, to jak ewoluowały. Pamiętam jaki byłem oszołomiony, gdy zobaczyłem pierwszy odcinek "Prawa ulicy". Pomyślałem sobie, że telewizja wkracza na zupełnie inne tory, zaczyna wykorzystywać z pełną świadomością - i premedytacją - język kina. I że robi to dobrze. Jest kilka brytyjskich niezłych seriali, ale nic nie dorówna tym amerykańskim. Zastanawiam się, co byśmy otrzymali, gdyby Quentin Tarantino zdecydował się wyreżyserować serial.
Widzę pana na tym planie.
- Chętnie wróciłbym do współpracy z Quentinem. To wciąż niezwykły filmowiec. Myślę że u reżysera najważniejsza jest wizja. Potem scenariusz. Rzadko kiedy scenariusz jest tak dobry, że jego lektura wystarcza mi do podjęcia decyzji, że biorę w czymś udział. Jak powiedziałem wcześniej, kino to przestrzeń, w której królem jest reżyser. On decyduje, nie aktor. Aktorzy mają wiele do powiedzenia, ale kluczowe decyzje podejmuje najważniejsza osoba na planie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jesteśmy jednym z wielu elementów, może nas już nie być, a prace toczą się na długo po naszym zejściu z planu. I zwykle nawet te największe kreacje są wynikiem poprowadzenia przez reżysera, albo zderzenia z nim.
Nie uwierzę, że trafiał pan na samych geniuszy, z którymi zawsze się zgadzał.
- Oczywiście, że nie. Zdarzały się kłótnie, spory, przerwy w zdjęciach. Nie przeczę. Przyjąłem mnóstwo propozycji i już w trakcie zdjęć wiedziałem, że zrobiłem błąd, że wizja reżysera jest niewystarczająca, albo że jego założenia i intencje są błędne. Czasami potwierdzało mi się to w kinie, ale bywałem też mile zaskoczony. Jesteśmy ludźmi do wynajęcia, godzisz się grać, grasz do końca. Jedyne o co możesz walczyć to, by było to w jak najmniejszym stopniu wbrew tobie. Nie przeceniałbym jednak roli aktora. Przyszłość kina według mnie jest optymistyczna, co niekoniecznie musi mieć wiele wspólnego z nami, aktorami. Dlatego staram się nie mieć dalekosiężnych planów. Nie wiem, może należałoby myśleć perspektywicznie. Ale za każdym razem, kiedy przyjmuję rolę, jedynie pytam siebie, czy ten film stanowi dla mnie wyzwanie? Najbardziej lubię te projekty, które pozwalają mi zmierzyć się z osobistymi bolączkami, z nieprzepracowanym lękiem, z poczuciem strachu, niepewności. Myślę że ludzie też po to chodzą do kina. Ostatnio zobaczyłem "Toy Story 3". Fantastyczny film. Świetny scenariusz. Piękna opowieść, dowcipna, która jednocześnie oswaja smutek narastający w nas z każdym dniem życia. Po seansie pomyślałem o tym, gdzie są moje zabawki - najlepsi przyjaciele - z dzieciństwa? I to, że w pierwszym odruchu nie mogłem ich zlokalizować, było przerażające.
Rozmawiała Anna Serdiukow, FILM
Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!