Reklama

Jerzy Stuhr: Widzę światełko nadziei

Chciałem zrobić film, który pozwoliłby się nam uwolnić z ukrywanych wstydliwie kompleksów - mówi Jerzy Stuhr w rozmowie z Krystianem Zającem. Najnowsza produkcja reżysera - "Obywatel" - wchodzi właśnie na ekrany kin.

W swojej najnowszej komedii Jerzy Stuhr wyśmiewa wszystko i wszystkich, nie oszczędzając przy tym samego siebie. Bohaterem filmu "Obywatel" jest Jan Bratek, który gdziekolwiek się pojawi, ściąga na siebie lawinę niespodziewanych zdarzeń. Ma wielkie szczęście, a może raczej... pecha, że zawsze znajduje się w miejscach, gdzie historia akurat zmienia swój bieg. Los miota nim zarówno w czasach komuny, jak i w nowoczesnej, demokratycznej Polsce, doprowadzając do zabawnych wpadek.

Jana Bratka, który przez całe życie stara się jedynie być sobą, zagrali ojciec i syn - Jerzy i Maciej Stuhrowie. W "Obywatelu" zobaczymy także m.in.: Sonię Bohosiewicz, Magdalenę Boczarską, Ireneusza Czopa, Piotra Głowackiego i Janusza Gajosa. Autorem zdjęć jest nominowany do Oscara oraz wielokrotnie nagradzany operator Paweł Edelman.

Reklama

Powiedział pan kiedyś, że każdy pański film "brał początek z jakiegoś impulsu". Co było tym impulsem w przypadku "Obywatela"?

Jerzy Stuhr: - Myśl o tym, że moje pokolenie miało bardzo ciekawe życie. Trudne, dramatyczne, ale w Europie - nie mówię o tak tragicznych przypadkach, jak konflikt w byłej Jugosławii czy Hiszpanii wyzwalającej się po wojnie spod Franco - jesteśmy w czołówce zmian politycznych. Jako mały chłopczyk swój pierwszy wiersz recytowałem pod popiersiem Stalina, a kończę w wolnym kraju, żyjąc w nim już od 25 lat. To jest kolosalna zmiana. Jak sobie o tym pomyślałem, to przyszło mi do głowy, że to mógłby być dobry temat na film. Tylko od razu się przestraszyłem. Bo to siłą rzeczy musiałby być film historyczny. Czy będę umiał taki zrobić? Czy zdobędę na niego pieniądze... Ale to właśnie była pierwsza myśl, pierwszy impuls.

Czyli "Obywatel" jest przede wszystkim świadectwem historii owego pokolenia, rodzajem rozliczenia?

- Nie. Nie chciałem robić filmu rozliczeniowego, myślałem o tym raczej z psychologicznego punktu widzenia. Chciałem zrobić film, który pozwoliłby się nam uwolnić z niedopowiedzianych, niewypowiedzianych, czasem przykrywanych wstydliwie kompleksów, niedociągnięć, przywar. Tak to chciałem zrobić. Rozliczeniowo nie. Nie miałem takich ambicji.

Który etap prac nad filmem okazał się tym razem najtrudniejszy? Podczas konferencji na tegorocznym Festiwalu Filmowym w Gdyni mówił pan, że pomysł na "Obywatela" nosił w głowie i sercu przez ostatnie 7 lat...

- Scenariuszowy. Nie od strony tematów, bo z tym poszło szybko, tylko co do sposobu ich zaprezentowania. Założyłem sobie, że nużyłoby mnie takie standardowe: urodził się, żył... Klasyczne opowiadanie. Odwróciłem więc kolejność tak, żeby to dziś się zaczęło, a skończyło 'w brzuchu matki'. I to zaczęło być trudne. Nawet bardzo.

- Długo borykałem się z tym, żeby widz - mimo tak utrudnionego sposobu podania tematu - był cały czas informowany, miał jasność. W innym wypadku straci przecież zainteresowanie. Powie: "Nie rozumiem tego, wychodzę". To była największa trudność: jak go stale informować, na którym etapie opowieści jesteśmy. Nad tym się głowiłem dwa lata.

- Przerywałem pracę, powracałem, dodawałem daty. Bardzo późno się zorientowałem na przykład, że nie mam sceny dokumentującej moment, który w moim życiu był niezwykły, czyli wyboru Karola Wojtyły na papieża. Przecież dla mojego pokolenia to była chwila, która zmieniła nasze życie... To był więc najtrudniejszy etap, ale jednocześnie najbardziej fascynujący. Najbardziej lubię właśnie pisać scenariusz.

A co z pracą na planie tak wymagającego filmu czy też fazą postprodukcyjną, w której nadaje się kształt całej opowieści?

- Zdjęcia są niesłychanie wyczerpującym emocjonalnie etapem. Cały czas się zastanawiasz, czy zdążysz, czy wszystko idzie tak, jak zamierzałeś, czy to, co kręcisz, przypomina to, co kręciło się w twojej głowie, czy aktorzy są dobrze dobrani... Straszne emocje. I mało czasu.

- A postprodukcja? Mam takie przeczucie, że na tym etapie można już tylko poprawić. Uspokajasz się wtedy. Wokół ciebie robi się praktycznie pusto. O ile dotąd był wokół tłum ludzi, to teraz zostajesz sam z montażystką, dźwiękowcami. Ale wiesz, że wszystko można już tylko poprawić. I to dużo poprawić. I rzeczywiście tak się dzieje. To są różne emocjonalnie etapy. Tym razem bardzo czekałem na postprodukcję, bo zdjęcia to jest dzień w dzień walka.

Czy zatem jest pan zadowolony w 100% z efektu końcowego? Z nieprzesłodzonej komedii, wywołującej śmiech nie do łez, lecz przez łzy.

- Nigdy nie jestem w pełni zadowolony. Zawsze mam uwagi. Jeszcze wczoraj oglądałem z synem fragmencik i on mówi: "Ale tu powinno być zbliżenie". A ja na to: "Nie zbliżenie. Najazd na ciebie powinien być". Ale już go nie będzie... Nigdy do końca nie jest się więc zadowolonym w pełni. Ale studentom na reżyserii zawsze mówię: "Jak 70 procent tego filmu, który ci się w głowie kręcił, masz na ekranie, to jest sukces. A przynajmniej możesz się wtedy pod tym podpisać". Bo czasem jest tak, że ci się wymknie ponad połowa i jest tragedia.

Wspominał pan o synu. W jednym z wywiadów przyznał pan, że nie zrobiłby tego filmu bez niego...

- I podtrzymuję to. Gdyby nie on, nie pomyślałbym nawet, żeby ten pomysł rozwijać w formie filmu. Może opowiadanie był napisał... Tylko dzięki niemu to wszystko może być wiarygodne. We dwójkę jesteśmy w stanie przeprowadzić bohatera przez 60 lat.

Skoro o nim mowa, to dystrybutor opisuje Jana Bratka jako polskiego Forresta Gumpa. On również - podobnie jak bohater filmu Roberta Zemeckisa, choć zazwyczaj przypadkiem - bierze udział w najważniejszych wydarzeniach swojej epoki... Podoba się to panu?

- Nie lubię takich porównań, zwłaszcza do amerykańskich filmów. Mój przyjaciel Julek Machulski powiedział kiedyś - był taki etap, że nazywano go polskim Spielbergiem, że to dla niego wcale nie jest komplement. I dodał, że to tak jakby porównano go do polskich jeansów. Dziś powiedzielibyśmy chyba chińska podróba.

A może bliższe panu jest określenie Jana Bratka następcą w rodzimej kinematografii Jana Piszczyka z "Zezowatego szczęścia" Andrzeja Munka? Sam zagrał go pan zresztą w "Obywatelu Piszczyku" Andrzeja Kotkowskiego.

- Na pewno. W tę tradycję chcę się wpisać, zanurzyć w niej. Choćby przez samą konstrukcję - bohater zawsze chce dobrze, ale wychodzi jak wychodzi. To zdecydowanie piszczykowata konstrukcja. Los nim miota...

...a historia rzuca zawsze tam, gdzie coś się dzieje.

- Na prądy rzeki, w których on nie chce być. Ale posłusznie płynie dalej.

Zrobił pan film na bolesne tematy. Trzeba powiedzieć szczerze, w "Obywatelu" dostaje się po równo wszystkim.

- Bo gdybym opowiedział się po jednej stronie, miałby propagandowe zabarwienie. Nie chciałem tak.

A myśli pan, że potrafimy już zachować dystans do naszej najnowszej historii? Traktować ją z przymrużeniem oka?

- Jeszcze nie jestem w stanie odpowiedzieć. Mogę tylko powiedzieć, że mam nadzieję, że tak. Tylko raz usłyszałem reakcję pełnej sali na 'Obywatela' - na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Drugi raz usłyszę niebawem: we Wrocławiu, Poznaniu, Warszawie, Łodzi i Krakowie, bo takie mamy plany premierowe. I dopiero wtedy będę mógł odpowiedzieć. Ale widzę światełko nadziei. Może już czas zaśmiać się z tych naszych przywar i niedociągnięć...

A nie boi się pan personalnych ataków przy okazji premiery?

- Nie obawiam się, ale jestem na to przygotowany. Chcę na nie znaleźć spokojne argumenty, żeby się z każdego mojego posunięcia wytłumaczyć. I będę to uczciwie robił.

Nie udało się ominąć w "Obywatelu" polityki, której prywatnie pan nie lubi.

- Raczej staram się stać z boku.

A nie żałuje pan wykorzystania słynnego już zdania Jarosława Kaczyńskiego?

- Wszyscy mnie to pytają. Cały czas miałem wątpliwości. Oczywiście mówimy o sytuacji, gdy do głównego bohatera kolega mówi: 'Wiesz, że teraz stajesz tam, gdzie stało ZOMO'. Wiem, że z artystycznego punktu widzenia, nie powinienem użyć tego zdania. Że właśnie przy jego pomocy wtrącam się w publicystykę. Ale cały czas to ważyłem. Do ostatniej chwili. Przecież jeszcze w montażu mogłem to usunąć. Ale jak mam być szery, a przy tym filmie chcę być szczery, to było jedno z najbardziej obrażających mnie zdań, jakie wypowiedziano w ostatnim 25-leciu. Ktoś postawił mnie po stronie tych, którzy mnie przesłuchiwali. W stanie wojennym i przed. Którzy mi grozili w Marcu '68. No i dlatego zostało!

Oprócz polityki w "Obywatelu" odnosi się pan też do społecznych problemów współczesnej Polski, jest m.in. kosz na głowie nauczyciela, upadające biura podróży, kler korzystający z uciech życia...

- To ostatnie tak delikatnie (śmiech). Chciałem pokazać, że ja nie wymyślam tego wszystkiego, mam na to dowody. Jak się tylko sezon letni zbliża, to co chwilę czytamy, że bankrutuje jakieś biuro podróży, a szef w Izraelu sobie siedzi. Nie chciałem, żeby mi ktoś zarzucił, że fantazjuję. Kosz na głowie nauczyciela wszyscy widzieli - to zresztą jedna z najbardziej upokarzających rzeczy, jakie dane mi było zobaczyć. Przeraziłem się, bo przecież sam jestem nauczycielem. Ale puentą tej sceny nie jest przecież kosz, tylko to, że za tę sytuację ukarano właśnie nauczyciela. Taki był mój zamiar. Żeby szukać przykładów z życia wziętych. Film o Sobieskim też przecież Włosi zrobili...

"Ja się w taką Polskę nie bawię" - mówi w pewnym momencie zrezygnowany Jan Bratek. Pan też dochodzi czasem do takich wniosków?

- Ani w taką, ani w taką - brzmi to zdanie dokładnie. Ale prosiłbym, żeby dodać do tego kontekst. Bohater mówi to w 1981-82 roku, kiedy sam byłem w takim nastroju, że wiedziałem, iż nie bardzo mi już po drodze z Solidarnością - zaczął wówczas cechować ją ekstremizm, dążyła do konfrontacji. A ja nie jestem typem, który lubi się konfrontować w sposób gwałtowny. Wolę negocjować. Jestem z historycznego miasta i może właśnie Kraków wpływa na to, że rewolucyjne nastroje przy tych murach nie miałyby wielkiego sensu. Z Solidarnością zaczęło mi więc być niewygodnie, a jednocześnie widziałem tę drugą stronę, groźbę wjechania czołgami do Polski i absolutnie się z nią nie identyfikowałem. Więc i w taką, i w taką Polskę coraz trudniej mi było uwierzyć.

Jakiego odbioru "Obywatela" pan się spodziewa?

- Nie wiem (śmiech). Robię wszystko, żeby widzów było jak najwięcej. Uczciwie mówiąc, najlepiej ten film zrozumie moje pokolenie, bo wszystko to przeżyło. Mam nadzieję, że mój syn, który ma dobre porozumienie z widzami, swoimi rówieśnikami, przyciągnie ich do kin, uatrakcyjni dla nich tę opowieść. To są jednak na razie kalkulacje. Wszystko będę wiedział po pierwszym weekendzie pokazów. Jak mi powiedzą, ile osób było wówczas w kinach, od razu będzie jasne, ilu widzów zobaczy 'Obywatela' w ogóle. Na razie mam też niejasną karierę zagraniczną mojego filmu...

Nie boi się pan, że zagraniczny widz zwyczajnie nie zrozumie "Obywatela"?

- Nawet jestem tego pewien. Ale też do końca nie jest to takie oczywiste, bo na Festiwalu Filmowym w Gdyni nagrodę dla mnie przegłosowali właśnie zagraniczni jurorzy. Było to dla mnie tak kuriozalne, że poszedłem po werdykcie do pani krytyk z 'Variety' (Maggie Lee - przyp. red.), która była w jury i spytałem, co jej się spodobało na tyle, że głosowała na mój film: 'Przecież tam było wiele rzeczy, których pani nie może rozumieć'. Odpowiedziała, że forma, zazębianie kolejnych historii, antycypacja pewnych tematów, które widz obejrzy później - to było dla niej ciekawe. Dostałem się na festiwal do Tallina, który w tym roku dostał pierwszą kategorię, więc będzie na nim dużo krytyki światowej, to się dowiem czegoś znowu. Co jeszcze? Otrzymałem też zaproszenie z festiwalu filmów o tematyce żydowskiej z Lizbony... Oczywiście przyjąłem je.

Wróćmy do wspomnianej przez pana formy. Trzeba przyznać, że w "Obywatelu" zastosował pan dosyć nietypową dla pańskiej twórczości konstrukcję narracyjną, przeplatanie się wątków z różnych lat. Czy to nie dostarcza dodatkowych trudności w odbiorze?

- 'Historie miłosne' też nie były łatwe. Kilka opowieści zaplecionych ze sobą. Choć rzeczywiście tam były tylko cztery, a tu tych wątków jest mnóstwo. Ale to świadomy zabieg. Tak właśnie chciałem to zrobić. Taki kalejdoskop pokazać - jak kiedyś w fotoplastykonie: wstecz, do przodu, wstecz, do przodu. Przewijanie... Dzisiaj, młodsze pokolenie ma mentalność, jak czasem żartuję, pilota telewizyjnego - potrafi się skupić na wielu tematach równocześnie, przerzucając kanały. Obserwowałem to u swoich dzieci, którym nie przeszkadza śledzenie kilku stacji naraz. I za tą myślą trochę poszedłem. Współczesny widz jest przyzwyczajony do równoległego opowiadania kilku historii.

Na pewno jest to dla niego atrakcyjne.

- Zresztą im bardziej się cofamy, tym ta konstrukcja traci nieco na znaczeniu. Całość zaczyna coraz bardziej przypominać opowieść historyczną.

Niewiele się o tym mówi, ale osobami, które decydują o tym, jak potoczy się życie głównego bohatera nie są wcale kolejni przełożeni, partyjni szefowie, przyjaciele w walce o wolność, ale... kobiety. To przez nie za każdym razem ląduje w tarapatach, ale i one go z nich wyciągają.

- Nie myślałem o tym dotąd. Ale nie sprzeciwiałbym się temu. To by się zresztą z moim życie zgadzało. Miałem szczęście do kobiet, wielokrotnie mnie ratowały, pomagały mi. Może podświadomie to się przełożyło na film. Jeżeli to widać, to bardzo się z tym zgadzam.

Przeczytaj naszą recenzję filmu "Obywatel"!

"Obywatel" to nie jedyna premiera, jaka czeka pana w listopadzie. 24 listopada zobaczymy w Teatrze Telewizji "Rewizora", którego także pan wyreżyserował i w którym zagrał pan jedną z głównych ról.

- To ostatnie wymusiła na mnie telewizja, bo początkowo nie chciałem grać. Zresztą słusznie to zrobiono, bo wiem, że widzowie będą czekać na mnie jako aktora, a nie reżysera. Już dwa pokazy spektaklu się odbyły. Jeden w Starym Sączu, bo tam kręciliśmy, a drugi w Warszawie. Muszę przyznać, że bardzo dobrze zareagowała na przedstawienie publiczność, co jest dla mnie niezmiernie ważne. W widowisku telewizyjnym cały czas pracujesz, myśląc o tym, jak zareagują widzowie, a później nie widzisz tej reakcji, bo w trakcie emisji siedzisz w domu. Taki pokaz przed telewizyjną premierą daje więc bardzo dużo. Cały czas widzowie się 'chichrali', co mi się bardzo podobało. Ten utwór ma swoją straszną siłę, wcale nie komiczną. Ale też przy jego realizacji musi być zachowana sinusoida, bo w końcu Gogol to był komediopisarz. Pilnowałem tego na planie, ale wiadomo, wówczas to była jedynie teoria - jak nie masz reakcji widowni, to nie wiesz, czy ci się udało. Ale na szczęście jest dobrze.

- Jest też wiele ryzyka w tym przedstawieniu, bo rolę Chlestakowa, czyli tytułowego rewizora - zdecydowałem się pójść po linii Gogolowskiej, który pisał, że to był bardzo młody człowiek, 23-letni - trzeba było powierzyć debiutantowi. I to jest zawsze w 'Rewizorze' trudność - zderzenie tego debiutanta z bardzo dojrzałymi aktorami, którzy mają rzemiosło w małym palcu. Wiadomo, że jego środki nigdy nie będą na ich poziomie. Trzeba więc było tego młodziutkiego aktora, Adama Serowańca, traktować w inny sposób, być dla niego bardziej pedagogiem niż reżyserem.

Odnalazł się na planie pośród takich nazwisk, jak Jerzy Stuhr, Agata Kulesza, Zbigniew Zamachowski?

- Należało go tak poprowadzić, żeby się wrył w pamięć widza. Ale nie pozytywnie. Chciałem, żeby był przedstawicielem takiej młodzieży, która moim pokoleniem trochę gardzi. Bo wiadomo, że są wśród nas takie osoby. Mówiące: 'Dziadek, nie wtrącaj się! Nie umiesz komputera obsługiwać, to daj spokój'. Chciałem w duchu takiego pojmowania świata go poprowadzić. On miał za zadanie bezwzględnie wykorzystać paraliżujący strach pozostałych bohaterów przed kontrolą.

Czeka pana pracowity listopad - zaangażowanie w promocję "Obywatela" i "Rewizora". A co dalej? Jest już kolejny impuls?

- Teatralny tak. Mam już konkretne plany na przyszły sezon. A filmowe? To za wcześnie. Znam siebie, muszę się najpierw uwolnić od wszystkiego. Pewna myśl już kiełkuje, ale problemem jest to, w jakiej formie ją podać, więc na razie jest zawieszona w próżni. Oprócz tego Telewizja Polska złożyła mi oficjalnie, bo przed publicznością, propozycję, aby temat Gogolowski ciągnąć dalej. Został mi zaproponowany kolejny rarytas: 'Martwe dusze'. Będę musiał sobie je przypomnieć, bo dawno czytałem. Jak to zrobię i coś zaświta, to na pewno pociągnę temat.

Chcesz poznać lepiej swoich ulubionych artystów? Poczytaj nasze wywiady, a dowiesz się wielu interesujących rzeczy!

Ciekawi Cię, co w najbliższym czasie trafi na ekrany - zobacz nasze zapowiedzi kinowe!

Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jerzy Stuhr | Obywatel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy