Jeremy Strong jako jeden z najgorszych ludzi w historii świata. "Czułem lęk"
Jeremy Strong mógłby równie dobrze otrzymać miano człowieka renesansu XXI wieku. Cytuje Brechta, Czechowa, wspomina Ala Pacino, wykazuje niezwykłe skupienie, wręcz kreatywność w odpowiedziach, a o swoim zawodzie mówi tylko i wyłącznie z pasją. "W aktorstwie nie ma miejsca na żadne półśrodki" - tłumaczy.
Kochający zwycięstwa, władzę i wielkie pieniądze, wpływowy adwokat Roy Cohn trzęsie światem nowojorskich elit. Pewnego dnia spotyka młodego biznesmena Donalda Trumpa, który marzy o zrewolucjonizowaniu rynku nieruchomości. Prawnik bierze go pod swoje skrzydła i uczy nowego protegowanego, jak za pomocą wszystkich, nawet najbardziej wyrachowanych metod grać o najwyższą stawkę i osiągać upragnione cele. Z początku nieporadny i naiwny chłopak szybko okazuje się być pojętnym uczniem, a jego radykalna metamorfoza zaskakuje wszystkich, nawet jego mistrza - tak w skrócie brzmi opis filmu "Wybraniec", który w piątek trafił do polskich kin.
Jeremy Strong wcielił się w nim we wspomnianego Roya Cohna, prawnika Donalda Trumpa, którego ten niegdyś określił mianem jednego z najgorszych ludzi XX wieku. Ze Strongiem o jego roli w filmie Aliego Abbasiego porozmawialiśmy w trakcie tegorocznej edycji London Film Festival.
Jan Tracz, Interia: Czy jako aktor wcielający się w Roya Cohna musiałeś mieć ten "instynkt zabójcy", o którym nieraz mówi twój bohater?
Jeremy Strong: - Podoba mi się feeling tego pytania. Jako aktor na pewno musiałem mieć pewnego rodzaju "instynkt", który pozwolił mi zrozumieć mojego (anty)bohatera. Nie jestem pewien odnośnie tego "zabójcy". To chyba nie jest odpowiednie słowo. Na pewno musiałem mieć odwagę i determinację, aby w pełni zagłębić się w ten wymagający projekt. Chodziło o zaufanie swojemu instynktowi w momencie, w którym nie byłem pewien, w jakie rejony zaprowadzi mnie moja intuicja. Kiedy kręciliśmy "Wybrańca", żadne ujęcie nie było takie samo. Ciągle improwizowaliśmy, rozmawialiśmy na planie i staraliśmy się podejść do tego projektu bardzo niekonwencjonalnie. A to też wymaga odwagi i zaangażowania! To był raczej instynkt człowieka zaangażowanego.
Bałeś się wcielić w Roya Cohna?
- Na pewno czułem pewnego rodzaju lęk. Przy takiej roli zaczynasz kompletnie od zera. Ja o Royu Cohnie nie wiedziałem zupełnie nic. Ten proces wygląda mniej więcej tak: wpierw zaczynasz dowiadywać się wszystkiego, co tylko możesz o swojej postaci. W tym wypadku oglądałem materiały wideo i czytałem książki o Cohnie. W końcu sam ich parę napisał. Potem wszelkiego rodzaju pomysły same zaczęły do mnie przychodzić. Im więcej wiedziałem, tym łatwiej się w tym odnajdywałem. Bertolt Brecht powiedział kiedyś, że "aktorzy są naukowcami od ludzkich zachowań". I ja czułem się właśnie jak taki naukowiec. Musiałem zbadać swój temat i zaproponować nowe rozwiązania. W trakcie tego procesu pojawia się też chemia między aktorami - w tym przypadku między mną a Sebastianem Stanem (odtwórcą roli Donalda Trumpa - przyp. red.) i to jest coś, czego do dziś nie potrafię do końca pojąć. Niektóre elementy stają się dla nas naturalne, bo po prostu je czujemy. Nie ma dla tego żadnego innego wyjaśnienia. Ani ucieczki. To uczucie cię pochłania aż do końca zdjęć na planie filmowym.
Wspominasz o tzw. ekranowej chemii: czujemy ją między Cohnem a Donaldem Trumpem.
- Dokładnie. Wierzę, że pewne zdarzenia i elementy - takie filmowe afekty - muszą zdarzyć się organicznie. Albo to mamy, albo nie; w tym fachu nie ma czasu na żadne półśrodki. Dla mnie ich relacja to było takie platoniczne love story. Tak przynajmniej odczytuję różne znaki między gestami i słowami naszych protagonistów. To są rzeczy, których nie da się ot tak zagrać. One się pojawiają albo nie. Na tym polega definicja castingu idealnego. Kiedy masz kogoś takiego jak Sebastian, to czujesz, że żyjesz. Stajesz się podekscytowany tym, co za chwilę się wydarzy.
Kiedy w dialogach posługiwałeś się tekstami pokroju "musisz być w stanie zrobić wszystko dla Ameryki" jako Roy Cohn, czy naprawdę - właśnie jako twój bohater - wierzyłeś w moc tych słów? Czy Roy Cohn miał to wszystko na myśli? Czy może był to taki populistyczny bełkot na rzecz jego własnych argumentów lub perswazji?
- Roy Cohn absolutnie wierzył w każde zdanie, które wypowiadał. Nienawidził komunistów i na każde ważniejsze wydarzenie patrzył ze swoich biblijnych soczewek. Cohn wiele rzeczy widział w czarnych, wręcz apokaliptycznych barwach! On cedził słowa i wszystkie miały dla niego ogromne znaczenie. Dlatego ja też sam musiałem w nie "uwierzyć". Jeśli to są rzeczy, które nie do końca czujesz lub z którymi się po ludzku nie zgadzasz, musisz znaleźć sposób, aby odsunąć na bok swoje wszelkie uprzedzenia. W takich przypadkach należy wypowiadać kwestie zgodnie z prawdą, w którą wierzy twój bohater. Dawno temu Al Pacino powiedział, że tak na dobrą sprawę "aktorstwo to prosta sztuka". Zapytany, o co mu dokładnie chodzi, odpowiedział: "Musisz wypowiadać swoje kwestie z pełnym przekonaniem, że wierzysz we wszystko, co właśnie mówisz". Miałem ten cytat z tyłu głowy, kiedy wcielałem się w Cohna. To trudne, aby znaleźć się w tym miejscu, o którym wspominał Pacino.
To trochę taka imitacja rzeczywistości.
- Jeden z najważniejszych nauczycieli aktorstwa (Sanford Meisner - przyp. red.) powiedział, że "aktorstwo to przeżywanie życia zgodnie z prawdą w wyimaginowanych okolicznościach". Ten cytat silnie ze mną rezonuje. Kreujesz sobie taką własną wiarę w to, że faktycznie przeżywasz czyjąś biografię. To pomaga ci uwierzyć w prawdę, którą aktualnie próbujesz przekazać widzowi.
A sama rzeczywistość cię dogania? Myślisz o tym, w jaki sposób ten film wpłynie na twoją karierę?
- Czechow mówił: "Powiedz mi, czego dana osoba pragnie, a powiem ci, kim ona jest". Ten film trochę koresponduje z tym cytatem. "Wybraniec" eksploruje ewolucję Trumpa i to, czego dzisiaj pragnie. Poniekąd "Wybraniec" stał się taką platformą dla widzów, aby sami skonfrontowali się z tym, czego pragną. Dopiero za jakiś czas dowiem się, czy widzowie czują do mnie awersję za ten film. Niedawno sam Trump napisał posta o "Wybrańcu", nazywając nas zwykłymi oszustami. I przyznam szczerze, że jestem strasznie zmartwiony językiem, którym on operuje w tym wpisie. Rozmowa nie powinna tak wyglądać. Tym bardziej, że posługuje się m.in. określeniem, które wiele razy było używane przez historycznych zbrodniarzy i dyktatorów. W dzisiejszych czasach nikt nie pragnie być nazywany w ten sposób. Stać nas na znacznie więcej.