Reklama

Jacek Bromski: Jak robię coś dla ludzi, to zawsze mi wychodzi

- Jest to w jakimś sensie reakcja, bunt przeciwko temu, co się w naszym kraju porobiło. Film jest trochę baśniową przypowieścią - mówi Jacek Bromski o swojej najnowszej produkcji "U Pana Boga w Królowym Moście". W wywiadzie dla Interii reżyser opowiada przy okazji o festiwalu w Gdyni, młodym pokoleniu filmowców, ostrej walce o tantiemy z Internetu i życiowym optymizmie.

- Jest to w jakimś sensie reakcja, bunt przeciwko temu, co się w naszym kraju porobiło. Film jest trochę baśniową przypowieścią - mówi Jacek Bromski o swojej najnowszej produkcji "U Pana Boga w Królowym Moście". W wywiadzie dla Interii reżyser opowiada przy okazji o festiwalu w Gdyni, młodym pokoleniu filmowców, ostrej walce o tantiemy z Internetu i życiowym optymizmie.
- Jestem z natury optymistą - mówi Jacek Bromski /Dominik Pisarek /Agencja FORUM

Jacek Bromski to nie tylko reżyser filmowy, ale i autor wielu scenariuszy, ceniony producent oraz - nieprzerwanie od 1996 roku - Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Twórca ma na swym koncie tak znane tytuły, jak "Zabij mnie glino", "Sztuka kochania", "Kariera Nikosia Dyzmy", "Kuchnia polska", "Bilet na Księżyc", "Anatomia zła", "Solid Gold" oraz popularną serię: "U Pana Boga za piecem", "U Pana Boga w ogródku""U Pana Boga za miedzą". Reżyser pracuje właśnie nad swoją kolejną produkcją.

Reklama

Przy tej okazji o nowym filmie "U Pana Boga w Królowym Moście", ostatniej roli Emiliana Kamińskiego, wyzwaniach, jakie stoją przed tegoroczną edycją festiwalu w Gdyni, młodych polskich filmowcach, siódmej kadencji prezesa SFP, ostrej walce o tantiemy z Internetu, czytaniu "Ojca chrzestnego" i życiowym optymizmie z Jackiem Bromskim rozmawiała Anna Kempys.

Powiedział pan w jednym z wywiadów: "Czasem coś irytuje mnie do granic wytrzymałości. Muszę wtedy to z siebie wyrzucić i okazuje się, że kręcę film". Dlaczego akurat teraz wraca pan na Podlasie? Jak narodził się pomysł kolejnej części "U Pana Boga..."?

Jacek Bromski: - Pomysł wyjściowy znalazłem w sztuce dramatopisarki Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk "Szajba", w której województwo kujawskie próbuje oderwać się od Polski, poprosiłem więc, żeby pisała ze mną scenariusz. Przyszło nam do głowy, że Królowy Most, który jest taką enklawą, mógłby - w reakcji na to, co się dzieje w Polsce, na ten chaos, na ten hejt - zechcieć ogłosić niepodległość. Pretekst był taki, że młoda pani archeolog znalazła w podziemiach kościoła uniwersał króla Jana Kazimierza, który w nagrodę za zasługi w wojnie ze Szwedami nadaje księciu Butrymowiczowi, właścicielowi całej tej okolicy, suwerenność, niezależność jego księstwa od Korony. Mieszkańcy uważają, że odnaleziony uniwersał nie stracił ważności i ogłaszają niepodległość. Jest to w jakimś sensie reakcja, bunt przeciwko temu, co się w naszym kraju porobiło. Film jest trochę baśniową przypowieścią.

Kogo zobaczymy w rolach głównych? Zapewne widzowie znowu spotkają się z aktorami z Białostockiego Teatru Lalek: Andrzejem Zaborskim, który gra komendanta policji i Krzysztofem Dziermą - filmowym księdzem. Kim będą nowi bohaterowie i kto ich zagra?

- W filmie jest dużo młodzieży, bardzo zdolnej. Robię serial 10-odcinkowy i film. Mamy w sumie 144 role aktorskie mówione - to bardzo dużo. Poza stałą obsadą, którą znamy z poprzednich filmów, jest cała masa młodych aktorów. Są też nowi protagoniści, czyli nowa para. To Ola Grabowska - młoda, bardzo zdolna aktorka z Krakowa i Karol Dziuba - też młody aktor. Myślę że po tym filmie i serialu staną się bardzo znani, bo są niebywale zdolni. Wrócą oczywiście Andrzej Zaborski i Krzysztof Dzierma.

Pod koniec roku zmarł Emilian Kamiński, jeden z bardziej lubianych bohaterów serii. W filmie "U Pana Boga w Królowym Moście" występuje w roli burmistrza. Był już chory, kiedy pracował na planie. Zdążył pan nagrać z nim wszystkie sceny?

- Na szczęście zdążyliśmy z Emilianem nagrać prawie wszystko. Wiedziałem, że jest chory, od czterech lat chorował. W 2021 roku, kiedy był pierwszy termin realizacji filmu, zgłosił nam, że nie wiadomo, czy będzie mógł wziąć udział w zdjęciach, więc przenieśliśmy prace na 2022 rok. Zaczęliśmy w sierpniu i do połowy grudnia Emilian zagrał wszystkie swoje sceny. Zostały nam jeszcze dwa tygodnie zdjęć i dwie sceny, które były dla niego przewidziane, w tej sytuacji trzeba było to zmienić. Nie będzie jednak z tego powodu uszczerbku dla opowieści.

W wielu swoich wcześniejszych filmach, choćby w "Solid Gold" czy "Anatomii zła", świadomie nawiązywał pan do rzeczywistych wydarzeń i afer, którymi żyła Polska. Tym razem też będą jakieś aluzje polityczne?

- Będą aluzje polityczne, bez tego się nie da. Królowy Most ogłasza niepodległość, a Rzeczpospolita tę niepodległość musi uznać, będę więc różne podchody polityczne. Posłowie między sobą będą się naradzać, co z tym zrobić. Opozycja będzie chciała rządzącym podłożyć świnię i na odwrót. Śmiesznie będzie, tym bardziej, że nie wiadomo, kto będzie opozycją, a kto partią rządzącą, kiedy serial się ukaże. No, ale wiadomo, że pewne mechanizmy się powtarzają.

Film "U Pana Boga za piecem" najpierw trafił do kin, ale to w telewizji odniósł sukces - pierwszy pokaz przyciągnął przed ekrany aż 6,5 mln telewidzów. Po latach ludzie wciąż chętnie wracają do tych filmów.

- Pierwszy film kręciliśmy z duszą na ramieniu. Przedtem nie było takiego kina, dopiero potem pojawiły się "Rancza" i "Plebanie". Jakoś trafił do widzów. Staraliśmy się ukazać taki świat, do którego każdy tęskni, a człowiek tęskni do naturalnego i boskiego porządku, gdzie wszystko jest przewidywalne, powtarzalne i bezpieczne. Okazało się, że ludzie czegoś takiego potrzebowali. Myślę, że film trafił do szerokiej publiczności, bo odwoływał się też do jakichś archetypów kulturowych, do tęsknoty za takim utraconym już miejscem na ziemi. Poza tym aktorzy! Oni są przecież fantastyczni, choć nieznani, ale stamtąd - to było ważne. Mówili gwarą podlaską w naturalny sposób i niczego nie musieli udawać. Ze znanymi aktorami nie dałoby się tego zrobić. To wszystko razem tak się szczęśliwie złożyło, że filmy spodobały się publiczności.

- Zrobiliśmy badania - ZAPA [Związek Autorów i Producentów Audiowizualnych - red.] otrzymuje raporty z telewizji, ile razy film jest emitowany - i z tego raportu wynika, że w przeciągu 10 lat (od 2010 do 2020 roku), któryś z tych filmów, bo są trzy filmy i 12 odcinków serialu, były pokazywane dwa tysiące razy! A teraz już dwa i pół. Wtedy te dwa tysiące razy znaczyło, że 200 razy w roku, przez 50 tygodni, cztery razy w tygodniu na jakimś kanale w telewizji polskiej albo film albo któryś odcinek był emitowany. Mam całą masę takich opinii, że jeśli ktoś już gdzieś trafi na ten film, to zostaje i znowu ogląda. A więc się udało.

Nie boi się pan wracać po 13 latach do serii "U Pana Boga..."? Nie wszystkie kontynuacje podobają się widzom. Ma pan jakąś receptę, żeby to się udało?

- Zawsze się boję. Wtedy to była kontynuacja wprost, mimo że minęło parę lat od pierwszego do ostatniego filmu - najpierw był 1998 rok, a potem 2007 i 2009. W jakimś sensie ta rzeczywistość zewnętrzna nie zmieniała się tak bardzo jak teraz i było to w zasięgu jednego pokolenia. Teraz mamy inną widownię, innych ludzi, nowe pokolenie, młodzież. Film musi być nowocześniejszy, nie może epatować konserwatyzmem, nawet szlachetnym. Musi wyjść naprzeciw tej rzeczywistości, która nas otacza i aspiracjom społecznym. Pokazujemy więc rolę kobiet w społeczeństwie, zrywamy z patriarchatem, który we wcześniejszych filmach był bardzo widoczny. Wiemy, co się dzieje i chcemy dotrzeć do jak najszerszej widowni. Mam nadzieję, że to się uda.

Na jakim etapie jest produkcja filmu? Kiedy premiera?

- Teraz będziemy mieć zdjęcia w Sokółce, Tykocinie, Supraślu i Puszczy Knyszyńskiej. Przed nami dwa ostanie tygodnie zdjęć - zostawiliśmy sobie plenery zimowe. Mamy nadzieję, że śnieg spadnie do końca stycznia i wtedy skończy się etap zdjęciowy. Mieliśmy prawie 90 dni zdjęciowych - to duże wyzwanie dla ekipy i dla mnie. Mam nadzieję, że skończymy film do września, natomiast serial pewnie do końca roku.

Jest pan nie tylko reżyserem (ponad 20 filmów i seriali) i scenarzystą (17 filmów i seriali), ale i producentem (ponad 20 filmów i seriali), a produkowane przez pana filmy zdobywają wiele nagród. Przykładem debiuty fabularne, które powstały w Studiu Munka: "Cicha noc" Pawła Domalewskiego, "Chleb i sól" Damiana Kocura, "Braty" Marcina Filipowicza, "Wiarołom" Piotra Złotorowicza, "Supernowa" Bartosza Kruhlika. Jakimi tematami interesują się teraz młodzi twórcy?

- Młodzi twórcy interesują się różnymi rzeczami. W Studio Munka zrobiliśmy też inne filmy niż te, które pani wymieniła, na przykład sensacyjne i komedie. Różnica pomiędzy moim, a nowym pokoleniem jest przede wszystkim taka, że my myśleliśmy o tym, jak przełożyć literaturę na film, wtedy też był czas wielu adaptacji lektur. Oni, nawet pisząc scenariusze, nie myślą literaturą. Taka jest zasadnicza różnica. Tematy zmieniają się pokoleniowo - obserwuję to od wielu lat. Początki Studia Munka to m.in. Agnieszka Smoczyńska, Bartek Konopka, Kuba Czekaj, Maria Sadowska -  teraz już uznani reżyserzy. Było to pierwsze pokolenie, które nie znało traumy wojny, socjalizmu, oni dorastali w latach 90. Wtedy strasznie modne zaczęły być filmy o tym, że największą traumą w życiu było to, że "ojciec lał mnie pasem". Dużo takich filmów powstało: Marek Lechki, Bartek Konopka, Magda Piekorz i tak dalej. Potem się to pozmieniało. Teraz występuje różnorodność tematów, jest też duża zmiana estetyczna. Młodzi inaczej próbują filmować, nie chcą inscenizować tak, jak to się kiedyś robiło, bardzo często stosują nieruchomą kamerę, nie robią zmiany planów, zbliżeń.

Ma pan dobrą rękę jako producent do filmów młodych twórców, bo wielu spośród nich otrzymywało nagrody nie tylko na festiwalu w Gdyni, ale i za granicą.

- Cieszymy się, że to ma jakiś efekt artystyczny, że nasz sposób produkcji tych filmów przekłada na sukcesy młodych twórców. Pomagamy im, bo w prywatnych produkcjach nie mogliby tego doświadczyć - tam liczy się producent, on o wszystkim decyduje, narzuca swój styl i tak naprawdę nie pomaga.

Jest pan w Komitecie Honorowym, Komitecie Organizacyjnym i Radzie Programowej festiwalu w Gdyni. Jakie wyzwania stoją przed nową edycją festiwalu?

- Stowarzyszenie Filmowców Polskich jest jednym z głównych organizatorów i pomysłodawcą Festiwalu. Zobaczymy, co będzie... Przede wszystkim trzeba wybrać nowego Dyrektora Artystycznego. Komitet Organizacyjny może co najwyżej nadzorować przebieg prac nad festiwalem, ale tam jest naprawdę sporo rzeczy do zrobienia - trzeba obejrzeć filmy, wyselekcjonować, ale nie tylko. Oczywiście filmy oglądamy wszyscy. Konkurs jeszcze nie został ogłoszony. Mam nadzieję, że w lutym, najpóźniej marcu poznamy nowego Dyrektora Artystycznego.

A jakie są najważniejsze cechy, które powinien posiadać dyrektor festiwalu filmowego?

- Dyrektor takiego festiwalu powinien być otwarty, działać dla dobra festiwalu i kinematografii, zapomnieć o swoich egoistycznych ambicjach, znać się na kinie, być dobrym organizatorem, starać się o obiektywizm i nie skupiać się na swoich gustach.

Jak pan ocenia festiwal w Gdyni? Domyślam się, że niejednokrotnie - podobnie jak dziennikarze i widzowie - przyjmował pan werdykt jury z zaskoczeniem. Który był dla pana największą niespodzianką?

- Jakość festiwalu zawsze zależy od filmów, które są w konkursie. Ostatni werdykt nie był najszczęśliwszy. Wynikał głównie z niezbyt szczęśliwego doboru jurorów. Proszę zobaczyć, jaka to jest ważna funkcja, Dyrektor Artystyczny! Komitet Organizacyjny zwykle jedynie zatwierdza, czasem minimalnie coś zmienia. Okazuje się, że nie można na jurorów wybierać młodych, ambitnych ludzi, którzy są bez dorobku i mają bardzo określony gust, trudno im się zdobyć na obiektywizm. Skolimowski nie dostał w zeszłym roku nagrody, a ma szanse na Oscara [mowa o filmie "IO" - red.], "Chleb i sól" nie dostał nagrody, a dostał w Wenecji i na 15 innych międzynarodowych festiwalach. To o czymś świadczy. No dobrze, kwestia gustu, jeśli chodzi o filmy. Ale nagrody, tak zwane profesjonalne [za muzykę, scenografię, kostiumy, zdjęcia etc. - red.] nie powinny podlegać żadnym gustom. Uważam, że wybitny kompozytor Paweł Mykietyn, który napisał muzykę do filmu "IO" - można tego filmu nie lubić - powinien, jako twórca wspaniałej muzyki, zostać doceniony.

W maju 2022 roku został pan po raz siódmy wybrany na stanowisko Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Kieruje pan tym stowarzyszeniem nieprzerwanie od 1996 roku. Można powiedzieć: zawód prezes. Otrzymał pan aż 90% wszystkich głosów. To fenomen, nie uważa pan?

- To nie zawód. To jest funkcja przede wszystkim społeczna. Zaufanie, którym się cieszę, wynika zapewne z mojego doświadczenia. Udało mi się z tego stowarzyszenia zrobić dużą i ważną organizację. Myślę, że ludzie nie są teraz tak chętni do pracy społecznej. Może w tym czasie zrobiłbym nie 17, a 25 filmów.

Mówią, że jest pan dobrym organizatorem, dba o starszych twórców, których jest dużo w Stowarzyszeniu i daje szanse młodym. Pan bardziej łączy niż dzieli?

- Tak, taka prawda.

A co teraz jest najważniejsze dla Stowarzyszenia?

- Najważniejsze jest zdobycie nowych przyczółków, czyli wywalczenie tantiem z Internetu. Przez 27 lat istnienia ZAPY musieliśmy walczyć o wszystko: o nadania telewizyjne, o kina, o kablówki - wszystkie pola eksploatacji. To wszystko było okupione ciężką walką i czasem trwało latami. Nikt nie chce płacić, kiedy się nie poczuwa do tego, że powinien. Ale przecież te uzupełniające opłaty dla twórców filmowych, będące niezbywalną częścią honorarium, wynikają z obowiązującego prawa - Ustawy o Prawie Autorskim. Takie prawo obowiązuje w całej Europie, poza Wielką Brytanią. Ogólnie wiadomo, że od czasów pandemii niebywale rozwinęły się platformy streamingowe, odbierając widzów kinom. Logicznym więc jest, że te platformy powinny płacić za prawa autorskie, tym bardziej, że wymaga tego unijna dyrektywa, nakładająca obowiązek wprowadzenia takiej legislacji do 2021 roku.

- Wicepremier Gliński przygotował projekt nowelizacji art. 70 Prawa Autorskiego uwzględniający Internet jako nowe pole eksploatacji (Ustawa nie była nowelizowana od 2004 roku), projekt przeszedł wszelkie konsultacje społeczne i międzyresortowe i co się stało? Wybrał się do Polski szef telewizji Netflix, którego przyjął zarówno premier, jak i prezydent (co już samo w sobie jest dziwne - nie słyszałem, żeby prezes TVP Jacek Kurski został przyjęty przez prezydenta Bidena). Trzy dni po jego wizycie zdało mi się, że obudziłem się w jakiejś republice bananowej albo Burkina Faso. Przyjeżdża amerykański biznesmen, który wyciąga z polskiego rynku ponad 1,5 miliarda złotych rocznie i próbuje zmienić obowiązujące prawo, tak, żeby było mu wygodnie i natychmiast dwóch wiceministrów wysyła pisma do wicepremiera, żądając wycofania nowelizacji! Wbrew prawu, wbrew polskiej racji stanu, na niekorzyść polskich twórców i polskich przemysłów kreatywnych. Wiceminister cyfryzacji Cieszyński usiłuje zmienić prawo autorskie, co nawet nie leży w jego kompetencjach, żeby zrobić prezent prezesowi Netfliksa z naszych tantiem autorskich, z czegoś, co do niego nie należy! Niech mu raczej sprezentuje parę respiratorów z tych, co mu pewnie zostały z czasów, kiedy był wiceministrem zdrowia. Za to wiceminister finansów Patkowski twierdzi, że wprowadzenie tantiem z Internetu jest sprzeczne z zobowiązaniem Polski do niewprowadzania podatków cyfrowych! Pan minister albo świadomie mija się z prawdą, myląc tantiemy autorskie z podatkiem na rzecz państwa, albo zwyczajnie się na tym nie zna. Każda z tych możliwości niestety dyskredytuje go jako ministra.

- Tak więc apeluję do obu panów: wycofajcie swoje zastrzeżenia, bo są złożone poza obowiązującym trybem konsultacji resortowych. Poza tym Reed Hastings nie jest już prezesem Netfliksa, parę dni temu podał się do dymisji.

W tej kadencji wyraźnie odmłodniał nowy zarząd SFP. Widzi pan już swoich następców?

- Wszędzie jest potrzebna zmiana warty. Nareszcie jest takie pokolenie, które poczuwa się do pracy społecznej na rzecz środowiska. Oni nie są egoistyczni skupieni jedynie na własnej karierze, a pełni zapału, energii i pomysłów na przyszłość. Wyszli nie tylko z inicjatywą nowego Domu Pracy Twórczej, ogłaszamy właśnie program stypendialny dla scenarzystów, młodzi chcą otworzyć Klub Reżysera w siedzibie SFP na Pańskiej - takie miejsce do spotkań i pracy, robią pitchingi, organizują jakieś spotkania. Nie musimy już wszystkiego wymyślać sami. W tej kadencji będę przyglądał się tym młodym. Szukam następcy. Muszę go znaleźć. Dużo dokonaliśmy przez te wszystkie lata i nie chcę, żeby się to zmarnowało. Chcę, żeby ktoś o to zadbał.

24 stycznia poznamy oscarowe nominacje. Film "IO" znalazł się na skróconej liście nominacji do Oscara w kategorii najlepszy film zagraniczny. Jak pan ocenia szanse Jerzego Skolimowskiego?

- Myślę, że absolutnie ma takie szanse. Choć pewnie Oscara nie dostanie, ale polscy twórcy nie mają się czego wstydzić.

Czy pan ma czas na oglądanie filmów? Lubi pan to?

- Lubię bardzo, ale teraz nie mam czasu. W trakcie zdjęć ogląda się to, co się nakręciło, ale w przerwie coś tam sobie oglądam. Obejrzałem ostatnio nowy serial na Netfliksie - nazywa się "Zdrada". Całkiem niezły. Wróciłem do "Ojca chrzestnego", bo przeczytałem książkę o tym, jak powstawał film, wydaną na 50-lecie. Pamiętam, kiedy przeczytałem "Ojca chrzestnego". Mój ówczesny teść, Bronisław Zieliński, dostał do tłumaczenia egzemplarz z Ameryki, prosto od wydawcy. Udałem, że jestem chory, przez dwa dni leżałem w łóżku i przeczytałem całą powieść. Na pewno byłem jedną z pierwszych osób w Polsce, które poznały "Ojca chrzestnego".

Z jakimi nadziejami wita pan 2023 rok?

- Przede wszystkim mam nadzieję, że skończy się wojna na Ukrainie, że wejdzie dyrektywa dotycząca ochrony praw w Internecie, że wejdzie Ustawa o Statucie Artysty, że widzowie powrócą do kin.

Czyli jest pan dobrej myśli?

- Wie pani, ja to mam szczęście. Jak robię coś dla ludzi, to zawsze mi wychodzi, a jak dla siebie - jakieś biznesy czy coś innego - to przeważnie tracę. To już taka skaza społecznikowska. Ale ja jestem z natury optymistą, zawsze taki byłem.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jacek Bromski | Gdynia 2023
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy