Hubert Urbański: Agent wart milion
Zagości na ekranie aż cztery razy w tygodniu i każdego wieczora będzie się starać wcisnąć zawodnikom duże pieniądze. Czy uda mu się wręczyć komuś milion złotych? Hubert Urbański o tym marzy, bo choć uwielbia denerwować, to pragnie znowu poczuć te emocje.
Zamierza pan utrzymać swoją rolę niezmienioną, w tej samej konwencji, co przed laty?
Hubert Urbański: - Myślę, że tak, bo to jest nieodłączna część tego programu. Jak się ogląda wersję "Milionerów" z któregokolwiek z wielu krajów, to to się powtarza, nie bez powodu.
Czyli tak jest w licencji?
- Pewien element niepewności jest częścią pomysłu na ten teleturniej, a później każdy prowadzący we własnym zakresie, tak jak lubi, dostosowuje to do własnej osobowości. A więc wersje trochę się różnią, ale generalnie idea jest ta sama.
Czy pana osobiście nie denerwowało to przeciąganie w nieskończoność?
- Nie, ja to uwielbiam (śmiech).
Lubi pan denerwować ludzi?
- No, jak mogę to robić bezkarnie i jeszcze mi za to płacą...
Ma pan tremę przed powrotem po 7 latach?
- Trema jest, oczywiście. Czułem ją nawet wtedy, kiedy mieliśmy za sobą setki nagranych odcinków. To jest zresztą chyba potrzebny element pracy przy tego typu projektach. Przyzwyczaiłem się już.
Czy emocjonuje się pan nieraz grą swoich gości?
- Inaczej nie można prowadzić tego programu. To się dzieje w sposób niewymuszony. Kiedy siadam w fotelu i prowadzę grę, nie mogę tego robić beznamiętnie. Pieniądze - milion złotych - zawsze rozpalają emocje, ale bardzo często ekscytujące są momenty niekoniecznie wprost proporcjonalne do stawki. Czasami po prostu ktoś tak gra bądź trafia na takie pytanie... Zdarzają się zawodnicy, częściej zawodniczki, którzy strzelają. Mają koło ratunkowe, a decydują się na odpowiedź na podstawie przeczucia. Wtedy oczekiwanie na to, czy to poprawna odpowiedź, jest niezwykle emocjonujące.
A wtedy, kiedy odczuwa pan sympatię do gracza?
- Oczywiście. Zresztą niezwykle rzadko zdarza się, że jest inaczej. Bo to najczęściej są bardzo sympatyczni ludzie! Obcując z nimi przez ten czas, człowiek się angażuje. Zwłaszcza że emocje uwypuklają różne cechy charakteru - w ciągu kwadransa można lepiej poznać człowieka niż podczas całego dnia podróży pociągiem na przykład. To jest fajne.
Czasami ten kwadrans może się niemożliwie rozciągnąć...
- To prawda i dlatego zapewne w niektórych krajach czas na odpowiedź jest ograniczony, zwłaszcza na początku. Np. w amerykańskiej wersji dopiero od drugiego progu gwarantowanego czas jest nieograniczony. W wersji brytyjskiej, a od niej się w końcu zaczęło, cały czas jest nieograniczony. I ta wersja bardziej mnie przekonuje, bo to, wbrew pozorom, daje największe emocje. W połączeniu z pytaniem "Czy jesteś absolutnie pewien" sprawia, że człowiek zaczyna wątpić w to, jak ma na imię.
Kwestionariusz zgłoszeniowy do "Milionerów" obfituje w dziwne pytania. Jak np. odpowiedziałby pan na to: o czym rozmawiają mąka i jajko przed zrobieniem z nich naleśnika?
- Na szczęście nie muszę odpowiadać (śmiech), ale spróbuję: No, jeśli uważa pani, że jajko i mąka mogą ze sobą rozmawiać...
Jak pan myśli, co skłania nas do udziału w takich programach? Tylko pieniądze czy...
- Myślę, że trzeba szukać najprostszych odpowiedzi. Czyli jednak głównie pieniądze, ale przez ostatnie 20 lat wytworzyła się bardzo dogłębna znajomość i zrozumienie mediów u publiczności, a więc też u kandydatów. Dziś mamy do czynienia z megaprofesjonalistami. Przychodzą ludzie ze swoich światów i są niezwykle świadomi tego, jak się zachowywać w telewizji, co chcą uzyskać i jak to zrobić, jak i o czym mówić, żeby wzbudzić zainteresowanie. To jest niesamowite, w jakim stopniu mają opanowaną sztukę autoprezentacji.
Miałby pan odwagę sprawdzać swoją wiedzę przed całą Polską?
- Nie. Trzeba mieć odwagę pokazania tego, co się umie, a jeszcze bardziej tego, czego się nie umie.
Czy do udziału w "Agencie" jakoś specjalnie się pan przygotowywał?
- Nie, mieliśmy tylko odprawę producencką, na której poznałem techniki porozumiewania się - było mi to potrzebne jako agentowi. Kiedy już byliśmy na miejscu, nie było czasu ani możliwości konsultacji. Tam wszystko działo się otwarcie.
Jest pan takim samotnikiem, jak sprawiał pan wrażenie w "Agencie", czy to tylko kreacja?
- Nie grałem, bo nie było takiej możliwości. Realizowałem swoje cele, wykorzystując to, jaki jestem. Czyli to była mieszanka tych dwóch rzeczy.
Mignął pan rolą w "Drugiej szansie". Kroi się może jakaś kolejna?
- Cały czas staram się znajdować sobie zajęcie w zawodzie, który jest moim wyuczonym - jestem w końcu aktorem z wykształcenia, a przez to i otwarty na nowe projekty. Myślę, że mam nawet większy głód ciekawych wyzwań artystycznych niż aktorzy, którzy dużo grają i są spełnieni. Moja agentka dzielnie o mnie walczy. Czekam na następne role.
A miałby pan może jakieś zawodowe życzenie?
- Druga seria "Młodego papieża". Mógłbym zagrać siwego kardynała z Polski, który intryguje na prawo i lewo. To mogłoby być ciekawe.
Niedawno skończył pan 50 lat. Uważa pan taką datę za jakiś przełom?
- Gorzej znosiłem 40. urodziny. Tyle się mówi o bilansach, człowiek zaczyna się nad wieloma rzeczami zastanawiać, głównie pod naciskiem otoczenia. Bo oczywiście to zero na końcu liczby lat nie ma znaczenia. Dziś nie mam z tym problemu. A z wiekiem oczywiście nabiera się dystansu do wielu spraw, o który trudno, gdy się ma lat 20. Aczkolwiek znam takich, którzy w tym wieku piszą już autobiografię, co mnie zawsze rozwala (śmiech).
A taki aspekt "już bliżej jest niż dalej" nie ma dla pana znaczenia?
- Pochodzę z długowiecznej rodziny i mam nadzieję, że nie zaniżę średniej.
Gdzie by pan siebie widział za dziesięć lat?
- Na ciepłej plaży, pod parasolką, z drinkiem.
Rozmawiała Katarzyna Sobkowicz.