Dorota Kolak: Ciągle łaknę nowych wyzwań
Filmowcy odkryli ją późno, bo przed kamerą debiutowała dopiero kilkanaście lat po tym, jak skończyła szkołę aktorską. Ale gdy już dostrzegli jej talent, stale zasypują ją propozycjami. I nic dziwnego, bo Dorota Kolak każdą swoją rolę konstruuje tak, że widzowie wychodzą z kina głęboko poruszeni. I tak jest w filmie "Jedna dusza", w którym brawurowo gra alkoholiczkę i zarazem matkę alkoholika. Gwiazda wyznaje, jak dużo daje swoim bohaterkom, dlaczego woli grać, niż oglądać siebie na ekranie i czemu wnikliwie słucha uwag swojej córki, nawet jeśli są one krytyczne.
Dorota Kolak jest jedną z najbardziej cenionych aktorek Teatru Wybrzeże w Gdańsku oraz pedagogiem w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki. Mimo wielkiego zawodowego doświadczenia, szersza widownia usłyszała o niej dopiero kilkanaście lat temu... "Wbrew stereotypom, [dopiero] odkąd skończyłam pięćdziesiąt lat, posypały się propozycje. Moje sprawy zawodowe nabrały tempa" - mówiła aktorka w wywiadzie dla magazynu "Pani".
Kolak od wielu lat związana jest z Pomorzem, jednak pochodzi z Krakowa. Tam także skończyła studia. Jest absolwentką wydziału aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, którą ukończyła w 1980 roku. Tuż po studiach, wraz ze swoim świeżo poślubionym mężem Igorem Michalskim, który także jest aktorem, wyjechała do Kalisza, by grać na scenie tamtejszego teatru. Po stanie wojennym wyjechali do Trójmiasta. Oboje dostali angaż w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, w którym Kolak gra do dziś.
Na ekranie zaczęła pojawiać się dopiero w latach 90., m.in. w serialu "Radio Romans" oraz w filmach "Cudze szczęście" i "Drugi brzeg". Jej kariera przyspieszyła dopiero po roku 2000. Zaczęła grać w wielu popularnych serialach poczynając od "Pensjonatu pod Różą" przez "Barwy szczęścia", "Londyńczyków", "Usta usta", "Hotel 52" aż do "Przepisu na życie". Miliony widzów pokochało ją za rolę Ireny w tym ostatnim.
Dopiero w filmach pokazała jednak na co naprawdę ją stać. Rolami w produkcjach: "Jestem twój", "Chce się żyć", "Zjednoczone stany miłości" czy "Zabawa zabawa" udowodniła, że jest jedną z najlepszych obecnie polskich aktorek.
Na ekranach kin można teraz oglądać panią w dwóch kompletnie różnych filmach: świątecznej komedii romantycznej "Uwierz w Mikołaja" i przygnębiającym, momentami drastycznym dramacie obyczajowym "Jedna dusza". Lubi pani grać tak skrajnie różne bohaterki?
Dorota Kolak: - Tak się rzeczywiście złożyło, dość niesamowicie dla mnie, że te dwa tak różne filmy istnieją obok siebie. Premiera jednego z nich miała być znacznie wcześniej, ale czasem z różnych względów to się przesuwa i tak było w tym przypadku. Dla mnie głównym wyznacznikiem, którym się kieruję, gdy przyjmuję jakąś rolę, jest to, żeby nie dać się zamknąć do jednej przegródki. W związku z tym staram się różnicować role. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby mieć duże spektrum możliwości grania. Jeżeli mam za sobą jakąś ciężką, trudną rolę i przychodzi propozycja z innego repertuaru, na przykład lirycznego, to po rozważeniu, czy mam tam coś do grania, po prostu się na to decyduję.
- W przypadku filmu "Jedna dusza" bardzo ważna była dla mnie też obsada. Po raz kolejny spotkałam się z Dawidem Ogrodnikiem, z którym mamy za sobą cały wachlarz relacji rodzinnych matka-syn, ale zupełnie mi to nie przeszkadza, bo za każdym razem te relacje są inne. Z kolei z Małgośką Gorol, czyli moją filmową synową, spotkałam w Teatrze Wybrzeże, w "Trojankach" Eurypidesa w reżyserii Jana Klaty. I byłam ciekawa pracy z nią na planie. Sposób grania w tym filmie był dla mnie czymś nowym i pociągającym. W "Jednej duszy" było dość dużo improwizacji, wcześniej nie brałam w czymś takim udziału.
Na czym polegało improwizowanie w tym filmie? Graliście bez scenariusza?
- Nie, ale zdarzało się, że wychodziliśmy poza scenariusz. W niektórych scenach było tak, że zagraliśmy zapisane kwestie, ale emocje powodowały, że graliśmy dalej, rozwijając tematy. Reżyser tego nie przerywał, tylko przyglądał się temu, dokąd to zmierza.
Dla aktora improwizowanie jest łatwiejsze niż trzymanie się tekstu?
- Nie lubię improwizacji w teatrze, bo ona przecież musi być powtórzona następnego wieczora o dziewiętnastej, więc przestaje być improwizacją, a staje się jakimś bajerowaniem. Natomiast zarejestrowana na taśmie i niepowtarzalna jest prawdziwą improwizacją. W "Jednej duszy" było to dla mnie zdecydowanie ciekawe.
"Jedna dusza" to mocno przygnębiający obraz życia rodziny, w której króluje przemoc, alkohol, bieda. Jest bardzo naturalistyczny, momentami mamy wrażenie, że oglądamy jakieś prywatne nagrania z czyjegoś domu.
- Dla mnie jest to też film o miłości.
Ciężko zrozumieć miłość, która ma wybaczać upokorzenie.
- To jest bardzo trudny temat, bo przecież nie mamy rozpisanej tabelki w procentach: to wybaczamy, a tamtego nie. Zawsze jest to bardzo indywidualna sprawa między konkretnymi ludźmi, tego nie da się skodyfikować.
W "Jednej duszy" gra pani Ernestę, matkę głównego bohatera, która poczucie beznadziejności swojego losu uśmierzała alkoholem. To samo robi jej dorosły syn. I ona go broni, usprawiedliwia nawet jego agresywne zachowania.
- Bo Ernesta funkcjonuje w przestrzeni, w której syn jest jej księciem, panem, królem.
Kiedy synowa skarży się, że została zgwałcona, Ernesta dziwi się: "Ale przecież jak mąż może zgwałcić żonę?".
- Niestety to są zdania, które istnieją w przestrzeni publicznej.
Podobno aktor zawsze coś daje swojej postaci. Ile w Erneście jest Doroty Kolak?
- Pewien rodzaj wycofania, które z całą pewnością kiedyś w sobie nosiłam. To jest coś, z czym bardzo chcę walczyć. Ernesta jest gotowa zrobić wszystko, żeby utrzymać tę rodzinę, żeby był jakiś pozór szczęścia za wszelką cenę i że to kobieta za to odpowiada. W jakimś sensie częścią tego podejścia jest jej miłość do syna, która jest trochę "małpia". Nie chcę powiedzieć, że odczuwam małpią miłość do mojej córki, ale na pewno jest ta miłość bezwarunkowa. Tutaj przestrzeń wybaczania i tolerancji jest bardzo duża.
Doświadczeniem pokoleniowym wielu kobiet, co widać też w "Jednej duszy", jest uległość. Córka miała słuchać ojca, a żona nie sprzeciwiać się mężowi. Panią też tak wychowywano?
- W czasach mojego dzieciństwa czy młodości dzieciom, zwłaszcza dziewczynkom, mówiło się, żeby były grzeczne, siedziały cicho, słuchały starszych i nie zabierały głosu, gdy nie są pytane. Taki typ wychowania był po prostu przynależny mojemu pokoleniu. Nikt się nad tym specjalnie nie rozwodził. Musiałam wykonać gigantyczną pracę, żeby stać się kobietą, którą jestem dzisiaj. Na szczęście sposób wychowania bardzo się zmienił. Chociaż może nie do końca. Wczoraj jechałam tramwajem, w pewnym momencie weszła grupa bardzo młodych ludzi z plecakami, zapewne po zajęciach w szkole, rzucili się na krzesła w tramwaju, rozsiedli. Wsiadł jakiś starszy pan, rozejrzał się, zobaczył, że brak wolnych miejsc, zauważył siedzących dziewczynkę i chłopca. I wówczas pan zwrócił uwagę tej dziewczynce, żeby mu ustąpiła. Rzadko się wdaję w dyskusje w tramwaju, ale nie wytrzymałam i zapytałam, czy może poprosić tego chłopca, żeby ustąpił miejsca. Ale najwyraźniej ciągle łatwiej przegonić z miejsca dziewczynkę.
Uległość wpisana jest też w zawód, który pani wykonuje. Przecież aktor musi słuchać reżysera.
- To też jest dla mnie sprawa bardzo złożona. Bo z jednej strony dosyć ironicznie, ale z pełną świadomością mówię, że w jakimś sensie jestem podwykonawcą - zwłaszcza w filmie. Nie mam wpływu ani na to, jakie jest ujęcie, ani jak zostało potem zmontowane, co weszło do filmu, a co zostało wycięte. W związku z tym w filmie twórcą bywam bardzo rzadko. To, co mam do zrobienia, to jest skomponowanie postaci na tyle mocno i wiarygodnie, żeby ona zaistniała na ekranie. W teatrze twórcą bywa się częściej. To zależy od reżysera, roli, tego, ile przez lata wypracowałam sobie niepodległości, dzięki której dzisiaj nie na wszystko muszę się zgadzać. A jeżeli się nie zgadzam, to mogę powiedzieć "dziękuję" i zrezygnować. Pewnie młody aktor czy młoda aktorka takich możliwości jeszcze nie ma. Choć wydaje mi się, że dzisiaj ta świadomość jest zdecydowanie większa. Młodzi ludzie bardziej trzymają swój los artystyczny w swoich rękach.
Żeby odmawiać, stawiać warunki, trzeba dostawać propozycje. Aktorki w pani wieku mówią, że nie ma dla nich ról. Pani nie narzeka na brak pracy?
- Gram, ale ról dla kobiet, zwłaszcza dojrzałych, jest po prostu niewiele. Ostatnio w spektaklu "Placu Bohaterów" w moim rodzimym Teatrze Wybrzeże gram postać, której płeć zmieniono specjalnie dla mnie. Gram panią profesor Szuster zamiast pana profesora. Takie rzeczy mi się przytrafiają dzięki koncepcji reżysera. W filmach przeważnie gram role drugoplanowe, często matki. Oczywiście chętnie zagrałabym w filmie o miłości sześćdziesięcioparolatków. Ale jak powiedziała kiedyś moja córeczka: "Mamunia, kogo to obchodzi?". Ludzie w moim wieku rzadko chodzą do kina.
Córka ogląda wszystkie filmy, w których pani gra?
- Tak. Córka, która sama jest aktorką, jest moim najbardziej precyzyjnym krytykiem, ale też osobą, która potrafi sensownie pochwalić. Jej opinia zawsze jest dla mnie wartościowa. Często pochwały są takie zdawkowe, byle jakie: "no fajnie wyszło, fajnie". A moja córka wszystko punktuje, uzasadnia. Zarówno to, co było dobre, jak i to, co wyszło gorzej.
A jak pani odbiera siebie samą na ekranie? Gra pani postaci, które - delikatnie mówiąc - nie zawsze wyglądają estetycznie.
- Powiem tak - mniej się boję grać niż oglądać. Kiedy gram, po prostu idę w to i się nie zastanawiam. Natomiast gdy potem oglądam film, to nie jest coś, co jest dla mnie przyjemne czy z czego mam jakąś radość. Ekran to bardzo okrutne i niebezpieczne lustro. Nie dość, że pokazuje nas takimi, jakimi jesteśmy, to jeszcze wszystko jest ileś razy powiększone. Przyznam się, że nie spływa to po mnie jak po kaczce.
Ma pani jakiś zestaw aktorskich patentów, które pomagają w przygotowaniu do roli?
- Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie chodzi o to, że kulisy pracy aktorskiej są jakąś tajemnicą, ale dlatego, że są bardzo indywidualne. Myślę, że to, co mnie "rozćwiczyło" w rozhuśtaniu emocji, to uczenie innych, to, że ja też wskazuję młodym ludziom mechanizmy, dyskutujemy o tym. To są nie tylko rozmowy o rzemiośle, dotyczą też przestrzeni psychologii, co na pewno pomaga. Ale nie ma co ukrywać, że taką podstawową rzeczą są umiejętności, w które wyposażyła mnie szkoła teatralna. Bardzo ważne jest też to, że ja cały czas gram na scenie. Oczywiście teatr oznacza też żelazne obowiązki. Dwa razy w życiu z powodu spektaklu, który był wcześniej wyznaczony, nie zagrałam u bardzo ważnych reżyserów w bardzo ważnych filmach. Żałowałam, ale nigdy nie zrezygnowałabym z teatru, bo on mnie dyscyplinuje, pozwala na poprawki, bo jednak zagranie sto razy jakiegoś przedstawienia daje możliwość istotnej analizy, co trzeba jeszcze przepracować. Dzięki takiej refleksji idzie się do przodu. W filmie tego nie ma. Zagrane, zmontowane i poszło w świat. Natomiast w teatrze ta powtarzalność, praca nad tekstem, właściwie nieustająca, przy każdym przedstawieniu, wznowieniu, powoduje, że jest to zdecydowanie stymulujące i rozwijające.
Trudne role zostają z panią na dłużej, czy kończą się zdjęcia i zapomina pani o swoich postaciach?
- Na szczęście po latach pracy nabyłam pewnego rodzaju elastyczność, dużą umiejętność wchodzenia w trudne role i wychodzenia z nich. W przypadku filmu "Jedna dusza" dla mnie najbardziej obciążający był temat, ta świadomość, że są gdzieś ludzie, którzy urodzili w miejscu, z którego nie ma ucieczki. To jest coś, o czym myślę, także w tej chwili, gdy rozmawiamy. To jest dla mnie trudniejsze niż samo granie. Zadaję sobie pytanie, czy ja, Dorota Kolak, mogę w ogóle coś zrobić? Zwłaszcza, że - jak kiedyś powiedział jeden z poetów - "nie da się wszystkich żuczków na plaży przerzucić na nóżki z plecków". Mam nadzieję, że takie filmy jak "Jedna dusza" będą prowokowały do dyskusji, także wśród polityków, o tym, jak zadbać o dzieci z terenów zaniedbanych, które naprawdę mają dużo mniejsze szanse. Jeżeli tam nie będzie systemowej pomocy, dzięki której będą miały lepszy start, to ta cała upiorna sztafeta pokoleniowa będzie trwać.
Happy end jest możliwy. Czasem nie jest oczywisty, jak w przypadku bohaterów "Jednej duszy", czasem trzeba na niego poczekać jak w "Uwierz w Mikołaja". Droga do happy endu nie ma końca.
- Mam nadzieję, że jeszcze wiele ciekawych rzeczy przede mną. Nie chciałabym wyjść na osobę nienasyconą, ale trochę tak jest. Ciągle łaknę nowych wyzwań, ciągle mi się wydaje, że jeszcze tylu rzeczy nie dotknęłam w tym zawodzie, nie popróbowałam, nie posmakowałam. W tym sensie mam więc jakiś niedosyt. Ale oczywiście druga strona mojej natury to równoważy i przypomina: "Kolak, naprawdę jest nieźle, dałaś radę, masz powody do satysfakcji i powinnaś być szczęśliwa". Te uczucia są bardzo ambiwalentne, zależą od nastroju w danej chwili. Ale nawet, jeżeli tak by się zdarzyło, że to byłby już koniec mojej ścieżki zawodowej, to oglądając się wstecz, powiedziałabym sobie: "Nie rozpaczamy, nie płaczemy, nie mówimy sobie, że ten zawód przyniósł same rozczarowania". Przeciwnie - uważam, że dobrze wybrałam.
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska