Gdy w tym roku odbierał Telekamerę, zadedykował ją Bogdanowi Tuszyńskiemu. To dzięki niemu poznał kanon komentowania, z którego korzysta do dziś. Czasy się zmieniają, a on od lat wiedzie telewidzów przez emocje podczas ważnych wydarzeń sportowych.
Poszedł pan za ciosem. W zeszłym roku otrzymał pan pierwszą Telekamerę, a w tym został pan laureatem plebiscytu "Tele Tygodnia" po raz drugi.
Dariusz Szpakowski: - Gdy wygrałem w ubiegłym roku, byłem szczerze zdziwiony. Michał Olszański mówił mi, że cały czas czeka. Był siedem razy nominowany, a jednak ani razu nie otrzymał Telekamery. Ale co to za staż? Ja miałem dwanaście nominacji, aż w końcu dostałem statuetkę. Ta nagroda jest przyznawana na podstawie głosów widzów, a komentatorzy sportowi pracują dla ludzi. Ich uznanie jest nam potrzebne, bo to akceptacja tego, co robimy. Powoli zbliżam się do końca kariery zawodowej, tym bardziej mi miło.
Tegoroczną nagrodę zadedykował pan zmarłemu 1 stycznia Bogdanowi Tuszyńskiemu.Jak ważną rolę odegrał w pana życiu ten znakomity dziennikarz?
- Był moim nauczycielem, niesłychanie wymagającym szefem i przyjacielem. To było proste rozliczanie, przychodził rano do redakcji w radiu, rzucał teczkę i brał "Przegląd Sportowy". Wertował gazetę i sprawdzał, jakie tematy poruszyliśmy w "Kronice Sportowej". "To było, to było, a dlaczego tego nie było, panie Szpakowski?". Mówił w takich sytuacjach, że jest tyle pięknych miejsc pracy, że mogę przenieść się na przykład do MPO i nie muszę być dziennikarzem sportowym. Motywował nas, żebyśmy się rozwijali.
Praca w radiu była dla pana formą przygotowania do komentowania w telewizji?
- Zdecydowanie! Wiele się tam nauczyłem. Oczywiście specyfika komentowania w radiu i telewizji jest inna. Radio to umiejscawianie, malowanie słowem, charakteryzowanie, co w telewizji nie jest potrzebne. Gdy słucham teraz młodych komentatorów, którzy prześcigają się w faktografii, wymyślaniu asyst trzeciego stopnia, czuję, że miałem wielkie szczęście, że ktoś mnie uczył zawodu, wymagał, zwracał uwagę. Wiele zawdzięczam Bogdanowi Tuszyńskiemu. Będąc w telewizji, często do niego dzwoniliśmy z Włodkiem Szaranowiczem, żeby przekazał nam uwagi, sugestie, co jeszcze możemy poprawić. Nigdy nie rozmawialiśmy o pozytywach. Mieliśmy zbudowaną bazę, chodziło o to, żeby się doskonalić, szukać rezerw. Bogdan odcisnął piętno na polskiej szkole komentowania, wychował mnóstwo dziennikarzy. Spod jego ręki wyszli także m.in. Heniek Urbaś, Włodek Szaranowicz, Jacek Fuglewicz, który niedawno zmarł, świętej pamięci Bogdan Chruścicki czy Tomasz Zimoch.
Jak bardzo zmieniło się komentowanie widowisk sportowych od czasów, gdy zaczynał pan pracę w telewizji?
- Dzisiaj, w dobie internetu i portali społecznościowych, kibice mają nieograniczony dostęp do informacji. Większości z nich komentator nie zaimponuje wiedzą. Kiedyś było inaczej, to my byliśmy źródłem ciekawostek, do których docieraliśmy różnymi drogami. Żeby zdobyć skarby kibica zachodnich lig piłkarskich, musiałem prosić o pomoc znajomych, którzy przywozili mi je z Holandii i innych krajów. Tak samo zdobywałem egzemplarze "Kickera" z Niemiec i inne pisma. Transmisje telewizyjne niesamowicie się zmieniły. Teraz mamy do dyspozycji rozbudowane statystyki. Znamy procentowe posiadanie piłki, wiemy, ile poszczególni zawodnicy przebiegli kilometrów, ile oddali strzałów, ile mieli celnych i niecelnych podań.
Dzięki tym udogodnieniom łatwiej być komentatorem?
- Jest sporo młodych, zdolnych chłopaków, którzy komentują mecze. U nas w TVP Jacek Laskowski i Maciek Iwański, w Polsacie wiodącą postacią jest Mateusz Borek. Wielu zdolnych komentatorów jest w Canal+. Mają potencjał, ale każdy z nich mógłby popracować nad warsztatem. Rozumiem, że wszyscy szukamy swojej drogi, ale jest coś takiego, jak kanon komentowania, który nie zmienia się od lat. Proszę posłuchać komentatorów z Niemiec czy Anglii, oni się w niego wpisują. Teraz w stacji Eleven młodzi ludzie komentują każdy mecz, jakby to był finał Mistrzostw Świata. Cały czas na wysokiej intensywności, ostro. Powinni się zastanowić, co zrobią, jeśli rzeczywiście przyjdzie im komentować takie wydarzenie. Czy będą w stanie zrobić coś więcej? Tych ludzi ominęło to, na czym komentatorzy z mojego pokolenia korzystają, czyli szkoła radiowa. Są samoukami, nikt ich nie ukierunkował.
Co właściwie należy do kanonu komentowania?
- Nie można zrobić nić gorszego, niż zagadać najważniejszy moment rywalizacji - na przykład ostatnie metry wyścigu wioślarzy czy strzeloną bramkę. Widzów trafia wtedy szlag. Zawsze tłumaczę kolegom, z którymi komentuję, żeby nic nie mówili, gdy pada bramka. Co robią wtedy ludzie? Podskakują ze szczęścia, poklepują się, ściskają, całują... Do komentowania trzeba wrócić podczas powtórki. To jeden z elementów tego kanonu. Komentator musi mieć dobry głos, predyspozycje i umiejętność ubarwiania transmisji. Tego wymagają widzowie. Nic nowego nie wymyślimy. Sportowcy tworzą wydarzenie, a my jesteśmy dodatkiem. Doprawiamy transmisje, dodajmy trochę pieprzu, maggi, soli, żeby smakowało, ale nie za dużo, bo widzowie tego nie lubią. Trzeba ich wieść w emocjach, na które czekają.
Od wielu lat komentuje pan najważniejsze wydarzenia związane z polskim sportem. Czuję się pan integralną częścią tego świata?
- Odpowiem panu taką oto anegdotą. Przed występem Terminatorów, naszej wioślarskiej czwórki podwójnej, podczas Mistrzostw Świata w Monachium w 2007 roku, spotkałem chłopców, gdy nieśli łódkę. Marek Kolbowicz, pierwszy żartowniś, zobaczył mnie i powiedział: "Oho, patrzcie no tylko, kto się pojawił. Chyba Bayern gra, jest jakiś ważny piłkarski mecz". Odpowiedziałem: "Spokojnie, panowie, posypuję łysinkę popiołem. Będę komentował wiosła, przyjechałem się czegoś nauczyć". Kupiłem ich tą odpowiedzią, a oni mnie otwartością i podejściem. Zaprzyjaźniliśmy się sportowo, bardzo przeżywałem ich występ podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, które odbyły się rok później. Nie chwaląc się, to była jedna z moich najlepszych transmisji. Dała mi naprawdę dużo satysfakcji.
- Gdy wręczałem Markowi Kolbowiczowi statuetkę za zajęcie czwartego miejsca w plebiscycie "Przeglądu Sportowego", powiedział, że część tego medalu jest moja; że gdyby nie ja, ich sukces by im tak nie smakował... To było bardzo miłe i w pełni oddaje rolę, jaką pełni komentator.
- Podczas zawodów sportowcy skupiają się na osiągnięciu sukcesu. Jest ekstremalne zmęczenie, poświęcenie, pokonywanie własnych słabości. Medale i triumfy smakuje się później, oglądając powtórki z transmisji. To, jak są oprawione w ramy telewizyjne, ma wielkie znaczenie. To pamiątka na całe życie. Komentatorzy sportowi są jedynie dodatkiem do wydarzeń sportowych, ale myślę że ważnym i miłym.
Kuba Zajkowski