Reklama

Antonio Banderas: Życie jest skarbem

Znakomity, charyzmatyczny aktor. Prywatnie człowiek obdarzony niezwykłą osobowością. Debiutował u Pedro Almodóvara. Podbił Hollywood. Rozmowa z Antonio Banderasem odbyła się w Maladze przed uroczystą premierą serialu „Geniusz: Picasso”.

Znakomity, charyzmatyczny aktor. Prywatnie człowiek obdarzony niezwykłą osobowością. Debiutował u Pedro Almodóvara. Podbił Hollywood. Rozmowa z Antonio Banderasem odbyła się w Maladze przed uroczystą premierą serialu „Geniusz: Picasso”.
Antonio Banderas - hiszpański aktor, który zrobił karierę w Hollwyood /Carlos Alvarez /Getty Images

Podobno nie przepada pan za kotami, a raczej - jednym konkretnym przedstawicielem tego gatunku.

- Początkowo udział w dubbingu "Shreka" (2004-2010) i filmie "Kot w butach" (2012) wydawał mi się wspaniałą przygodą. Co najmniej tak wciągającą, jak praca na planie "Desperado" (1995) i "Maski Zorro" (1998). O tak, chciałem być kiciusiem z kompleksem superbohatera, który tak naprawdę jest słodką kulką futra. Uwielbiałem to jego spojrzenie niewiniątka! Z czasem zaczęło mi to jednak ciążyć. W krajach anglojęzycznych, czyli tam, gdzie nie zastąpiono mojego głosu, ludzie na mój widok wariowali. Każdy, stary i młody, chciał dotknąć kota, mieć zdjęcie, autograf. Co odważniejsi miauczeli lub prosili, bym ja zamiauczał. Jako facet po 50. kiepsko znosiłem to wieczne: "Kici, kici, Antonio!".

Reklama

Inaczej rzecz się ma z wybitnym malarzem, którego gra pan w serialu "Geniusz: Picasso". Polubił go pan...

- W końcu obaj urodziliśmy się w Maladze, a to zbliża! Usłyszałem o nim jako 5-latek. Był 1965 rok, mroczne czasy generała Franco. Twórca "Guerniki" uchodził za bohatera. Pamiętam, mama odprowadzała mnie do szkoły. Nagle zatrzymaliśmy się przed jakimś domem: - Tu mieszkał Picasso - oznajmiła. Od tej pory myślałem o nim codziennie, idąc na lekcje. Fascynował mnie. I zawsze był blisko. Zmarł, gdy miałem 13 lat.

Choć premiera w TV wciąż przed nami [22 kwietnia w National Geografic - red.], światowe media już piszą o panu: "urodzony  Picasso".

- Nie wiem, czy urodziłem się, by zagrać tę rolę. Na pewno bardzo tego chciałem. Gdy przyszła propozycja, bez wahania powiedziałem "tak", a potem zrobiłem wszystko, żeby dobrze wypaść. Sporo czytałem o Picassie, jego czasach i technikach malarskich, chodziłem do muzeów. Chętnie zaglądałem do wspomnień, w których przedstawiano go jako człowieka działającego na innych jak magnes. Był magikiem zachłannym na życie, który rozkochiwał w sobie kobiety i mężczyzn. Twórcą, ale też niszczycielem. Jako aktor mam pewną słabość. Nie lubię grać. Wolę stawać się postacią. Przeszedłem całkowitą wewnętrzną metamorfozę, nurkując w Pablu jak w głębokiej, mętnej wodzie, która z czasem stawała się coraz jaśniejsza. Musiałem zrozumieć jego twórczość, ale też osobowość, która - co tu dużo kryć - nie należała do najłatwiejszych.

Odbiło się to na pana relacjach?

- Bliscy mieli ze mną ciężko. Stałem się przecież Picassem. Geniuszem. Eksperymentatorem. Uwodzicielem. Niszczycielem. Twórcą, który w sędziwym wieku powiedział: "Jako chłopiec malowałem jak dorosły. Potrzebowałem wielu lat, żeby ściągnąć maskę i ośmielić się malować jak dziecko". Czyli w stylu, z którym nie miały problemu jego córki Paloma i Maya. One przecież jako berbecie beztrosko paćkały farbami po płótnie taty!

Patrząc na pana, mam wrażenie, że rozmawiam z nim...

- Bo on jest we mnie i cały czas próbuje się przebić. Jak bokser na ringu. A mówiąc poważnie, charakteryzatorzy spisali się na medal. Ja zgoliłem brwi i pofarbowałem włosy. Oni zajęli się resztą. Te zmarszczki, zmęczone oczy, szara cera - to ich zasługa. Śmieję się, bo gazety pisały, że jestem ciężko chory. Podczas kręcenia serialu wstawałem o 2-3 rano, od 4 siedziałem w charakteryzatorni. O 6 byłem gotowy, ale potem, gdy pracowaliśmy w upale, nie raz musiałem do niej wracać, bo pot niszczył moją nową twarz.

Losem artysty jest samotność, a jego przekleństwem narcyzm. Odnajduje się pan w tym opisie?

- Musiałbym być bardzo skromny, żeby przyznać, że tak. Narcyzm wyklucza jednak skromność! (śmiech) Potwierdzam egocentryzm, skreślam samotność.

Z czego jest pan najbardziej dumny?

- Zapytano mnie o to, gdy odbierałem honorową nagrodę za całokształt pracy twórczej. Przejrzałem w myślach wszystkie filmy i nieco przekornie odpowiedziałem: "Moim najdoskonalszym dziełem jest córka Stella".

Żaden z długiej listy filmów, które nakręcił pan w Hollywood, nie dał panu satysfakcji?

- Parę by się znalazło. "Filadelfia", "Evita", "Mroczna Argentyna", "Wariatka z Alabamy", która była moim debiutem reżyserskim. No i niezbyt mądra, ale urocza komedia "Zbyt wiele". Prawie zemdlałem, gdy powiedziano mi, że zagram u boku kobiety, o której od lat śniłem - mojej byłej żony Melanie Griffith. Ona raczej tak nie uważała, choć w 1991 roku diwa pop pokazała mnie w filmie "W łóżku z Madonną" jako obiekt swej erotycznej fascynacji. Spodobałem się Mel dopiero w pracy. Nadawaliśmy na tych samych falach. To było coś niesamowitego! Czas tak wiele zmienia... Choć nasze drogi się rozeszły, Melanie wciąż jest moim przyjacielem.

A kobiety nadal uważają pana za symbol seksu.

- Och, gruba przesada! Niestety, powtarzane bez końca frazy mają to do siebie, że stajemy się bezkrytyczni. Dlatego odzywa się we mnie czasem taki mały diabełek, który kusi, żeby w to uwierzyć. Oczywiście wolałbym mieć urok Picassa, który zniewalał intelektem, charyzmą, osobowością. Kompulsywnie wysysał soki z życia, konsumował i przetwarzał wszystko. Zmieniała go każda nowa miłość.

Jakby miał wiele osobowości?

- Co najmniej tyle, ile okresów w malarstwie i kobiet, które kochał. One były lustrem, w którym się przeglądał, by pewnego dnia je stłuc. Ludzie nie wiedzą, czym jest geniusz. A ja myślę, że można go zdefiniować poprzez patologię. Einstein cierpiał na zespół Aspergera. Inni wielcy zmagali się z manią, depresją, schizofrenią. Masz potężny dar, ale chcąc iść za jego głosem, krzywdzisz tych, których kochasz. Jesteś jak słoń w składzie porcelany...

...który może być kolorowy, atrakcyjny i piękny.

- Nie ma jednak sposobu, by nie tłukł szkła. Dobrym przykładem twórcy-niszczyciela był Alfred Hitchcock. Do dziś się wzdragam, gdy przypomnę sobie, jakie historie opowiadała o nim moja była teściowa, Tippi Hedren (mama Melanie, znana z "Ptaków" - red.).

Rok temu przeszedł pan zawał serca. Choroba coś zmieniła?

- Zrozumiałem, że życie jest skarbem. Cennym, kruchym, łatwym do stracenia... Wie to każdy, kto zajrzał śmierci w oczy.

Oszczędza się pan?

- Rzuciłem palenie, mało piję, dobrze się odżywiam. W mojej restauracji El Pimpi, tu, w Maladze, serwuję zdrowe dania. Biorę leki, biegam, ćwiczę. Ludzie mówią: zwolnij! A ja nie zamierzam żyć tak, jakbym już leżał w trumnie. Kiedyś i tak umrę. Wtedy będzie czas na bezczynność.

Sporym ciosem musiała być dla pana śmierć matki (Ana Bandera Gallego zmarła 4.11.2017 roku).

- To było przedziwne doświadczenie! Mama rozpłynęła się jak poranna mgła. Inaczej niż tata, który przegrał w 2008 roku nierówną walkę z rakiem płuc. Śmierć zabrała go nagle. Byliśmy nieprzygotowani. Mama cierpiała na Alzheimera, odchodziła powoli. Choroba stopniowo niszczyła wszystko, czym była. Oswoiliśmy się więc z jej nieobecnością na długo, zanim faktycznie zgasła. Stało się to, gdy miałem trzy dni przerwy w pracy. Jakby jakaś część jej duszy czekała na sygnał ode mnie...

Ma pan w Maladze krewnych?

- Brata Francisco Javiera, bratanków i... Bóg wie, kogo jeszcze. Mama była najmłodsza z szesnaściorga rodzeństwa. Zdarza się więc, że podchodzi do mnie jakiś człowiek i mówi: "Hola! Antonio, jesteśmy kuzynami!", a ja z trudem wygrzebuję z pamięci twarz i dopasowuję ją - lub nie - do imienia.

Koledzy uważają, że jest pan uroczym facetem. W jednej chwili mówi pan kwestię ze scenariusza, w drugiej zaczyna śpiewać albo tańczy flamenco. Człowiek bez wad?

- A gdzie tam! Straszny ze mnie nerwus. Na szczęście mam przy sobie właściwą kobietę. Nicole [Kimpel - red.] jest słodka, delikatna, wnosi w moje życie spokój. No i nie jest aktorką. Z domu zniknęły więc wszystkie bezsensowne neurozy.

Co pana wyprowadza z równowagi?

- Niesprawiedliwość. Kilka lat temu oskarżono w Maladze pewną kobietę o morderstwo. Trafiła do więzienia. Niedawno okazało się, że cały jej proces był jedną wielką fuszerką, a skazana jest niewinna. Bardzo mi to podniosło ciśnienie.

Hollywood już pana nie wkurza?

- To królestwo pozorów, w którym nie ma szczerości, lecz udawanie i gry. Pragnąc pozostać przy zdrowych zmysłach, należy zachować do niego dystans. Ja go mam.

Pana sposób na szczęście?

- Autentyczność, świadomość darowanego życia i wiara w Boga. Nauczyłem się też czegoś od "mojego" Picassa. Ten genialny twórca pokazał mi, że warto ocalić swoje wewnętrzne dziecko oraz ciekawość, która sprawia, że świat nigdy nie przestaje cię fascynować.

Rozmawiał Maciej Misiorny

Antonio Banderas urodził się 10 sierpnia 1960 roku w Maladze. Jego mama była nauczycielką, a tata policjantem. Chciał być piłkarzem. W 1974 r. ukończył School of Dramatic Art w Madrycie. Sławę przyniosły mu filmy "Dom dusz", "Filadelfia", "Wywiad z wampirem", "Desperado" i in. W Maladze ma restaurację El Pimpi. Po rozwodzie z Melanie Griffith (2015), z którą ma córkę Stellę, związał się z Nicole Kimpel.

Tele Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Antonio Banderas
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy