Reklama

"Każdy ma swojego ‘Weisera’"

Reżyser Wojciech Marczewski ukończył Wydział Reżyserii PWSTiF w Łodzi. W latach 1964-1968 pracował jako asystent w "Se-Ma-Forze". Po ukończeniu studiów pracował w Wytwórni Filmowej "Czołówka". Autor takich filmów jak: "Zmory" (Nagroda Główna Jury na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych), "Dreszcze" (Nagroda Główna Jury na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych), "Ucieczka z kina Wolność" (Grand Prix - nagroda za najlepszy film na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych).

Z reżyserem, po pokazie jego najnowszego filmu "Weiser", rozmawiała Magdalena Voigt.

Reklama

Po 10 latach milczenia fabularnego zrealizował pan nowy film. Czemu na powrót wybrał pan piękną, ale trudną powieść "Weiser Dawidek" Pawła Huelle?

Wojciech Marczewski: Stawiam się w bardzo luksusowej sytuacji, ale tak chcę, tak dotąd robiłem i nie zamierzam tego zmieniać. Chcę robić filmy, które są ważne dla mnie, filmy, które poruszałyby problem dla mnie istotny. Nie chcę robić filmów zgrabnych i tak zwanych "zawodowych". Uważam, że to nie jest wystarczający powód. Ja mam być zawodowcem w trakcie realizacji, ale to nie jest powód, że skoro jestem reżyserem, to robię filmy. Muszę mieć głębszy powód i wydaje się, że to, co mówię, jest oczywiste, ale w rzeczywistości wcale tak oczywiste nie jest. Potrzebowałem sporo czasu, żeby naprawdę wygrzebać to, co uznałbym, że w tym momencie akurat jest najważniejsze, bo w głowie, czy w sercu, nosimy ileś tam rzeczy ważnych, ale gdzie jest ta może najtrudniejsza, gdzie jest ta, która najbardziej nie daje spać? I to był właśnie "Weiser", ponieważ po przeczytaniu tej książki miałem takie poczucie, które być może, wierzę w to, i u widza się pojawi, poczucie tęsknoty za tajemnicą. Współczesny świat, współczesna cywilizacja, uczy nas, że możemy się porozumiewać łatwo i szybko, i to jest pewien dar, z którego możemy być tylko szczęśliwi, ale jeżeli jest tylko to, jeżeli istnieje tylko Interet i nic więcej, to jest to nieszczęście. Bo sami będziemy nieszczęśliwi. Tak już jest, że my wszyscy tęsknimy za tajemnicą, wszyscy mamy swojego "Weisera", wszyscy z jakimiś dziwami, cudami i światem, którego nie jesteśmy w stanie łatwo określić, zetknęliśmy się, ale bardzo często spychamy to jakby w niepamięć, bo nie znajdujemy łatwej odpowiedzi na to, co nas spotyka. Cała nasza edukacja uczy nas - od pierwszej klasy szkoły podstawowej - że jeśli jest zadane pytanie, to ty masz odpowiedzieć, czyli jest pytanie -odpowiedź, pytanie-odpowiedź. I teraz nagle w tym pytanie-odpowiedź, pytanie-odpowiedź, pojawia się pytanie i nie ma odpowiedzi. I to nas przeraża.

Czy w takim razie pana zdaniem to jest sens życia - poszukiwanie odpowiedzi na pytania, na które odpowiedzi być może nie znajdziemy?

WM: Jeżeli takie pytania zaginą, jeżeli one do nas nigdy nie dojdą, to jest to poważne ostrzeżenie, że z dzieje się z nami coś złego. Bo życie pełne, prawdziwe, takie życie, jakie nam się zdarza w dzieciństwie, kiedy wszystkimi zmysłami czujemy świat - jeżeli ten świat zgubimy, będziemy martwi.

Czy pana "Weiser" tkwi właśnie w świecie lat dziecięcych?

WM: Pewnie tak i bardzo dbam o to, żeby ten "Weiser" istniał. Gorąco bym polecał każdemu, by o tym nie zapominał. Codzienność nam tego nie ułatwia, ale dobrze byłoby mieć trzy minuty w ciągu dnia, kiedy o tym "Weiserze" pamiętamy. I ludzie to robią. Tę funkcję "przypominania" pełni też często sztuka, tę funkcję często próbuje pełnić kościół. Bo sztuka nie istnieje dlatego, że są artyści, sztuka istnieje dlatego, że jej strasznie potrzebujemy, że próbuje dotknąć tego, czego nie potrafimy określić, nie potrafimy nazwać. Czyli tajemnicy.

Jest pan także pedagogiem, prowadzi pan zajęcia z młodymi adeptami sztuki filmowej. Jacy to są ludzie, czy dla nich również ważny jest ten świat tajemnicy, czy mają swojego "Weisera"?

WM: Przede wszystkim chciałbym stanowczo zaprotestować przeciwko tej grupie dorosłych, którzy uważają, że posiedli całą wiedzę, nie wiedząc właśnie co stracili i którzy twierdzą, że rośnie nam bezideowe, głupawe pokolenie, które myśli tylko o pieniądzach. Jest to kompletna bzdura i oznacza, że ci ludzie nie znają młodych osób. Znają ulice, ale obserwują to z zewnątrz, i nie wiedzą, co się dzieje naprawdę. Ja mam jak najlepsze odczucia i przekonanie, co do młodych ludzi, z którymi się spotykam. A spotykam się i na zajęciach w kraju, i za granicą, i poprzez kontakt z moimi synami, którzy są również młodymi osobami. To są ludzie żywi, oni za czymś tęsknią, oni chcą coś zrobić i myślę, że właśnie my - ludzie dorośli - robimy wszystko, żeby oni nie mogli zaistnieć. System kinematografii, który istnieje w Polsce, jest systemem skostniałym, biurokratycznym, ale bardzo silnym. Młodzi ludzie nie mają żadnej szansy, żeby do niego wejść. A jeżeli, to tylko komercyjnym filmem. Ci ludzie przed wyjściem ze szkoły są znacznie bardziej otwarci, znacznie bardziej ambitni, a nie mają żadnej szansy. I myślę, że gdybym ja teraz znalazł się w ich sytuacji, również nie miałbym szansy zaistnieć. Kieślowski też nie miałby szansy zaistnieć. Nie dajemy im nawet spróbować określić swojego własnego świata, natychmiast wchodzą pieniądze, wymagania kasowości, wymagania ilości widza. Ja nie występuję przeciw komercji. Film jest przecież przemysłem i niech sobie będzie, ale musi być furtka, musi być małe poletko, na którym ci ludzie mogliby próbować się określić - czy ja do tej komercji mam wdepnąć i tam mam iść, czy jednak chcę próbować czegoś innego? A tej szansy nie ma.

Czy między innymi z powodu tych krytycznych uwag pod adresem świata dorosłych, w filmie tak wyraźnie zaznaczył pan różnicę pomiędzy światem dzieci a światem dorosłych - poprzez inny sposób filmowania, inne nasycenie barw, umieszczenie akcji w innej, bardzie ponurej porze roku?

WM: Tak. Uważam, że jako dzieci, jako młodzi ludzie - bo rozmawiamy o dzieciach, a tak naprawdę mogłoby to być opowiadanie, także o młodzieży do pewnego roku życia - jesteśmy piękniejsi, jesteśmy prawdziwsi, a potem uczymy się kalkulacji, uczymy się, jak należy się zachowywać, jak zagrać pewną grę, jak manipulować.

W jaki sposób pracował więc pan na planie z młodymi aktorami, debiutantami? Jak można ich nie zmanierować, jak sprawić, by zachowały tę swoją dziecięcą niewinność?

WM: Mówiłem im o tym wszystkim, o czym teraz rozmawiamy. Mówiłem wprost o tych wszystkich rzeczach. Mówiłem wprost o miłości, mówiliśmy o tym, co piękne i niebezpieczne, mówiliśmy o zazdrości, mówiliśmy o zdradzie. One się strasznie otworzyły, przestały mnie traktować jak nauczyciela, jak belfra, jak reżysera. Mam nadzieję, że nawiązał się między nami rodzaj bardzo głębokiej przyjaźni. I między nimi również. Chciałem zedrzeć z nich taką powłoczkę szkolną, kiedy Jasio po pierwsze stara się zadowolić panią nauczycielkę. Nie chciałem, żeby mnie zadawalali, mówiłem im to wprost. Moim zadaniem było pozwolić im zaistnieć, pozwolić im być takimi, jakimi są. A wybierając te dzieci, szukałem dzieci z osobowością i wyobraźnią. Takie znalazłem i one zagrały w sposób absolutnie naturalny. Tak więc mogę powiedzieć, że one nic nie zagrały, one były, a moim zadaniem było stworzenie im takiej sytuacji na planie, w której poczułyby, że kiedy biegną przez wodę, to im to naprawdę sprawia przyjemność, że one to całą duszą odczuwają, że jak jest im źle i łza się w oku kręci, to jest im naprawdę źle. I był taki przypadek, kiedy Maciek miał być w jednej scenie na granicy łez. Rozmawiałem z nim przed ujęciem i gdy już wszystko było gotowe, kamera przygotowana, to wprowadzałem go w pewien nastrój, i kiedy widziałem, że już zbliża się łza, wtedy mówiłem - "Zaczynamy, ale pamiętaj - masz nie płakać". I on walczył z tą łzą - tak jak robimy w życiu - my nie chcemy płakać, nie chcemy pokazać, że się mazgaimy, ale ta łza gdzieś wypływa. Natomiast kiedy powiedziałem "stop", on się rozszlochał i wtedy musiałem go przytulić i pocieszyć. I to jest cena, którą te dzieci płaciły. Bardzo trzeba uważać, by ich nie skrzywdzić. Myślę, że tego nie zrobiłem i że przeżyły coś ważnego.

Czy w następnym filmie też opowie pan o problemach dziecięcych bohaterów?

WM: Nie planuję takich rzeczy, ale być może. W tej chwili nie sądzę, powiedziałbym, że raczej nie, ale naprawdę nie wiem, w którą stronę mnie poniesie.

W takim razie czy może zdradzić pan swoje plany dotyczące następnego filmu? Na konferencji prasowej wspomniał pan o kilku projektach, które "drzemią" i czekają, by powrócić jako obrazy przed oczami. Który z tych projektów ma największą szansę na realizację?

WM: Jest jeden temat współczesny, który dojrzewa i być może ma największą szansę. Jest taki temat o pięknym, dramatycznym i śmiesznym jednocześnie fragmencie życiorysu Józefa Konrada Korzeniowskiego.

Czyli wciąż próbuje pan zbliżyć się do jądra ciemności?

WM: Tak. To była ważna postać. A dla mnie ważny jest on dlatego, ponieważ stworzył silny i zdecydowany system wartości, a w pewnym momencie jego życia zastukała młoda kobieta, zastukało życie i trzeba było dokonać wyboru. O tym ten film by opowiadał. Nie będzie to adaptacja, na razie siedzę i zbieram materiały, dokumentuję, rozpisuję jakieś sceny, ale potem przerywam i czekam aż te obrazy, postaci z tych moich pomysłów, same do mnie przyjdą, bo wtedy jest to sygnał, że uruchomiłem coś, co do mnie powraca, czyli coś, co ma siłę.

Mam tylko nadzieje, że nie każe nam pan czekać tak długo na kolejny film, że pięć lat pracy nad "Weiserem" nie powtórzy się podczas realizacji kolejnego projektu?

WM: Nie mam zamiaru tak zwlekać, ale ja nigdy nie będę reżyserem, który co rok czy co dwa wyjdzie z nowym filmem.

Chyba jednak warto było poświęcić tyle czasu "Weiserowi", ponieważ jako pierwszy polski film po sześciu latach zakwalifikował się do konkursu podczas Festiwalu Filmowego w Berlinie. Jakie są pana oczekiwania związane z tym pokazem?

WM: Właśnie podano mi zestaw filmów, które biorą udział w konkursie i jest to najsilniej obsadzony festiwal, myślę, że od wielu, wielu lat, na pewno znacznie silniej niż Cannes. Szczerze mówiąc nawet nie mam specjalnych emocji z tym związanych. Myślę, że to bardzo dobrze dla filmu i w ogóle dla polskiego kina, że zakwalifikowaliśmy się do konkursu, ponieważ wielu ludzi obejrzy film, wielu krytyków go zobaczy, wielu będzie o nim pisało. Już znalazła się firma, która chce podjąć się światowej dystrybucji "Weisera".

Czy fakt, że "Weiser" powstał w koprodukcji, będzie miał wpływ na dystrybucję filmu poza granicami Polski, czy mają szansę zobaczyć go także widzowie chociażby krajów, z których pochodzą koproducenci.?

WM: Tak, zainteresowany jest poważny dystrybutor, wszystko nie jest jeszcze zapięte na ostatni guzik, ale byłaby to ta sama firma, która rozpowszechniała na świecie filmy Kieślowskiego.

Jak mogą "Weisera" odebrać widzowie w innych krajach. Czy nie myśli pan, że film może mieć nawet lepszy odbiór poza granicami? Tamtejsi widzowie i krytycy obejrzą po prostu piękny, poetycki film, i być może nie będą odwoływać się do realiów powieści?

WM: Być może. Ale już po dotychczasowym odbiorze widzę, że niektórych ludzi, i to jest dla mnie strasznie ważne i miłe, ten film paraliżuje. Dzwonią do mnie następnego dnia po projekcji. Hanna Krall już na przykład trzy razy dzwoniła i za każdym razem mówi, że film nie daje jej spokoju. W Polsce jest jeszcze właśnie ta szczególna sytuacja, że książka Pawła Huelle była bardzo znana i wielu ludzi ją przeczytało, a niewielu stać na to, by obejrzeć film jako autonomiczne dzieło.

A czy nie obawiał się pan właśnie tego podczas realizacji, że jednak wielu ludzi ma wyobrażenia co do bohaterów filmu, ich przeżyć?

WM: To jest zawsze niebezpieczeństwo podczas realizacji adaptacji, ale dlatego chciałem się uwolnić od książki, stąd zmiany, które wprowadziłem. Nie wierzę w żadną możliwość twórczej i sensownej adaptacji powieści. To musi być inspiracja. Oczywiście, że się bałem, że ludzie będą porównywać, bo chciałbym, żeby ten film mógł zaistnieć swoim życiem, ale wierzę, że on zaistnieje. Na razie pierwsze reakcje pochodzą w większości od krytyków, którzy w większości wypadków z wykształcenia nie są ludźmi, którzy wychowali się na filmie. To są ludzie, którzy wychowali się na literaturze. Ale głęboko wierzę, że ten film będzie istniał coraz bardziej jako film, tak samo zresztą było z "Ucieczką z kina Wolność", z "Dreszczami". Moje filmy po prostu stawiają widza wobec nowej sytuacji i czasami widzowie nie wiedzą, jak zareagować.

Bardzo dziękuje za rozmowę

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy