Alicja Bachleda-Curuś: Tam, gdzie sprawy wydawały się poukładane, szukałam wyzwań
Alicja Bachleda-Curuś dzieli życie pomiędzy Amerykę i Polskę. Niedawno przyleciała do kraju z powodów rodzinnych i zawodowych. Od piątku widzowie mogą ją oglądać w filmie "8 rzeczy, których nie wiecie o facetach". Z aktorką rozmawiamy o jej rodzinnym mieście, studiach aktorskich w Nowym Jorku, pracy z Andrzejem Wajdą i godzeniu zawodowych wyzwań z macierzyństwem.
Mateusz Demski: Przyjechałaś do Polski specjalnie na premierę filmu?
Alicja Bachleda-Curuś: - Nie, przyjechałam już na święta i sylwestra, chciałam go spędzić z rodziną. Jak zawsze w Krakowie, bo stamtąd pochodzę i tam mam grono bliskich.
A co najbardziej lubisz w Krakowie, z czym to miejsce ci się kojarzy?
- Kraków to mój dom rodzinny. Być może idealizuję to miejsce, ale jak jestem daleko, to lubię do niego wracać pamięcią. Takie moje ulubione zakątki to Zaułek Niewiernego Tomasza i Teatr Loch Camelot, gdzie - odkąd pamiętam - odbywały się różne występy artystyczne. Poza tym mam na przykład takie wspomnienie: lody z bakaliami i bitą śmietaną w miejscu na Rynku, które kiedyś nazywało się Arlekin. Nie wiem, czy ono jeszcze istnieje. Niekiedy boję się odwiedzać te wyidealizowane w pamięci miejsca.
Żeby przypadkiem się nie rozczarować?
- Tak, żeby nie okazało się, że coś się zmieniło. Te obrazy są idealne i w nich umiejscawiam tę moją tęsknotę za miastem rodzinnym. Ale Kraków to nie tylko wspomnienie miejsc, to również wspomnienie... smaków. Jestem bardzo na to wyczulona i zawsze przyjeżdżając do Polski pierwszych kilka dni spędzam na przypominaniu sobie smaków dzieciństwa. Nawet ostatnio miałam śmieszną sytuację - umawiałyśmy się z krakowskimi koleżankami na spotkanie i każda z nas zaoferowała, że coś przyniesie. Zapowiedziałam się z rzeczami, których sama chciałam skosztować, które pamiętam sprzed lat, a których nie mam w Stanach: chrupki bekonowe, paluszki i ciasteczka Be Be (śmiech).
Ale śledząc cię na Instagramie, widziałem, że byłaś też przed świętami przejazdem w Nowym Jorku. To chyba też ważne dla ciebie miejsce i takie miejsce, które - jak ten rodzinny Kraków - zmieniło się nie do poznania.
- To prawda, ja pamiętam zupełnie inny Nowy Jork. Jest to miasto, które zmienia się w takim tempie, że zaskakuje samych jego mieszkańców. Z dnia na dzień coś stamtąd znika - z dnia na dzień nie ma restauracji, nie ma kawiarni, do których człowiek się przyzwyczaił. Akurat ja pojechałam tam spędzić kilka dni z synem w świątecznej atmosferze Nowego Jorku, czego po prostu było mi brak, będąc po drugiej stronie Stanów. Udało nam się odwiedzić takie obowiązkowe punkty, jak Rockefeller Center, gdzie stoi olbrzymia choinka, pod którą kiedyś Kevin znalazł mamę (śmiech). Poza tym zabrałam syna na Broadway, zwiedzaliśmy muzea, bo Henio kocha historię i sztukę. Był to taki czas tylko dla nas.
A ten Nowy Jork sprzed lat jak wspominasz? Nie jest tajemnicą, że jako bardzo młoda dziewczyna wyjechałaś tam, by uczyć się w słynnej szkole aktorskiej Lee Strasberga, którą ukończyli m.in. Robert De Niro i Al Pacino.
- Wyjazd do Nowego Jorku był spontaniczny. Grając w filmach, już od lat dziecięcych marzyłam o zmierzeniu się z amerykańską filmową rzeczywistością. Samo miasto również odpowiadało mi swoją energią - tętniąca życiem metropolia. Oczywiście bywało ciężko. Byłam daleko od domu, bez znajomych i bliskich. Trafiłam też na zimę trzydziestolecia. Do szkoły dojeżdżałam metrem o piątej rano, żeby zdążyć na poranne zajęcia. Była to swoista szkoła życia. Ale po latach myślę, że te przeciwności tylko dodawały mi motywacji i energii, by wszystkiemu sprostać.
A jak wyglądały zajęcia w tak prestiżowym miejscu?
- Szkoła była ciekawym miejscem, bo stanowiła zlepek ludzi z całego świata. Ale ze względu na trudy życia codziennego atmosfera zajęć w pewnym momencie zaczęła bardziej przypominać terapię grupową, niż ćwiczenia stricte aktorskie. Po jakimś czasie zdecydowałam się na kontynuację szkoły w jej filii w Los Angeles. A żeby podtrzymać zawodowy kontakt z krajem, co miesiąc latałam do Polski, do Sękocina, na plan serialu "Na dobre i na złe".
Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałem, że o tym marzeniu o Ameryce rozmawiałaś z Andrzejem Wajdą.
- To jest absolutna prawda. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, czy na pewno chcę wyjechać, miałam duży szacunek do tradycji polskiej szkoły aktorskiej. Pamiętam jak swego czasu pojechałyśmy z moją mamą w odwiedziny do pana Andrzeja i zadałam mu pytanie, co by mi w tej kwestii doradzał. Bardzo szczerze odpowiedział, żebym jechała. To była taka dodatkowa motywacja, by rzucić się na głęboką wodę i spróbować.
To właśnie pod skrzydłami Wajdy tak na poważnie rozpoczęła się twoja kariera. Jak wspominasz pracę nad "Panem Tadeuszem"?
- Wspominam to już trochę jak sen, miałam czternaście lat, kiedy spotkałam się z panem Andrzejem. Pamiętam to onieśmielenie jego osobą podczas castingu. Pamiętam też dobrze pierwszy dzień na planie i kilka pierwszych uwag, które od niego dostałam. Pan Andrzej zawsze delikatnie wskazywał swoim aktorom pewną drogę, ale nie narzucał konkretnej interpretacji. Jest jeszcze jedna, zabawna uwaga, którą kiedyś usłyszałam, a która została mi w pamięci do dziś. Mówił: "Nie marszcz czoła!". A ja tylko odpowiadałam: "Panie Andrzeju, ale ja już tak mam". I chyba nadal marszczę, cóż począć.
Było to zarazem doświadczenie, które stało się dla ciebie przełomem i ukierunkowało twoją dalszą drogę. Będąc wtedy jeszcze dzieckiem, odczuwałaś presję i popularność?
- Tak. W chwili, kiedy zostało ogłoszone, że to ja zagram Zosię, spadła na mnie nie tylko olbrzymia odpowiedzialność, ale i popularność. Z dnia na dzień zaczęli pojawiać się nieustępliwi paparazzi. Wchodzili na drzewa pod naszym domem, siedzieli na płocie, zdarzyło im się nawet wejść do ogrodu. Zainteresowanie moją osobą wydawało mi się sztucznie rozdmuchane, a ja i moje bliskie otoczenie musiało się z nim zmierzyć. Być może ta atmosfera też sprzyjała mojej decyzji, żeby wyjechać.
No właśnie - bardzo szybko po "Panu Tadeuszu" nie tylko wyjechałaś do Stanów, ale zaczęłaś grać w licznych produkcjach europejskich. Nie wierzę, że była to tylko ucieczka przed popularnością w Polsce.
- Oczywiście, że nie, choć prawdą jest, że chciałam zacząć pracę anonimowo i z czystą kartą. Zawsze stawiałam sobie nowe zadania, chciałam poszerzać swoje horyzonty. Tam, gdzie sprawy wydawały się być poukładane, szukałam wyzwań. Jak wspomniałeś, po "Panu Tadeuszu" zgłoszono się do mnie z Niemiec, co było dość zabawne, bo osoba, która mnie poleciła, pomyliła sobie moją znajomość języka hiszpańskiego z niemieckim. Pojechałam na casting do Berlina udając, że mówię po niemiecku i ten casting wygrałam. Po zakończeniu zdjęć mówiłam po niemiecku wystarczająco, by móc udzielać w tym języku wywiadów. To była właśnie ta chęć przełamania niemożliwego. Granie w obcych językach w kolejnych filmach, po francusku czy szwedzku, było wyzwaniem, ale równocześnie umożliwiło wcielanie się w bardzo odmienne postaci.
Pracując w różnych miejscach nie zapominasz jednak o Polsce, czego dowodem jest twój udział w rodzimych produkcjach. Do kin trafia właśnie "8 rzeczy, których nie wiecie o facetach", a więc kontynuacja filmu z 2016 roku z "siódemką" w tytule. Co przekonało cię do wzięcia udziału w tym projekcie?
- Pięć lat temu trafiły do mnie dwa scenariusze. Jednym był "Pitbull. Niebezpieczne kobiety", a drugim było właśnie "7 rzeczy...". Bardzo różne historie, odmienny styl, a przede wszystkim dwie skrajnie różne role do zagrania. Jedna i druga opowieść znalazła swoją widownię. Szczególnie dzisiaj, w czasach dla wielu ludzi trudnych, komedie takie jak "7 rzeczy..." są bardzo potrzebne.
Jak wspominasz tamtą i ostatnią pracę?
- Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona przemiłą atmosferą na planie. Kinga Dębska, reżyserka filmu, wprowadziła na plan dużo ciepła i spokoju. Miło wspominam tamto doświadczenie, co zachęciło mnie, by wystąpić też w drugiej części. Biorąc pod uwagę, jak ostatnimi laty sytuacja ograniczyła wielu aktorom możliwość pracy, ważnym było dla mnie, by znów spotkać się na planie z ekipą i stworzyć coś miłego w tak niepewnych czasach. Druga fala pandemii, zeszłej jesieni, wprowadziła na plan trochę nerwów, a zależało nam wszystkim, by dokończyć realizację zdjęć bez przerwy. Udało się.
Wspomniałaś, że po tych pięciu latach jesteś już w innym miejscu, podobnie zresztą jak twoja filmowa bohatera, która tym razem jest w ciąży. Jest to zatem film o zbliżającym się macierzyństwie, kobiecie, która nie chce rezygnować z kariery po przyjściu na świat dziecka, a także o lęku jej partnera przed tak wielkim zobowiązaniem. Czujesz, że jest to pewnego rodzaju obraz naszego, współczesnego pokolenia?
- Film z początku celowo powiela pewne stereotypy, by później umiejętnie je obalić. Pokazuje nam mężczyznę przytłoczonego nową sytuacją i wiążącymi się z nią obowiązkami oraz kobietę, która musi pogodzić pracę zawodową z macierzyństwem, co odbija się na jej związku. W rezultacie jednak bohaterowie odnajdują wspólną drogę, spotykając się gdzieś w środku.
A gdyby przełożyć tę sytuację na twoje prywatne życie? Sama jesteś matką, która godzi codzienne obowiązki z zawodem aktorki.
- Pojawienie się Henia wprowadziło właściwy filtr na życie w show businessie, ułatwiło skupienie się na sprawach najważniejszych. Macierzyństwo daje też kobiecie dar innej wrażliwości, wzbogaca nasze życie. Myślę, że ta nowa wrażliwość pomaga w tworzeniu.
Na co dzień, mieszkasz i wychowujesz syna w Los Angeles. Pytałem cię wcześniej o twój stosunek do Nowego Jorku, zapytam więc też o zachodnie wybrzeże. Zastanawiam się, na ile jest to ważne dla ciebie miejsce i na ile czujesz się już częścią tamtejszej kultury. Przypominam sobie na przykład jak kiedyś na swoim Instagramie zamieściłaś zdjęcie tragicznie zmarłego Kobe'go Bryanta, który był legendą LA.
- Kiedy przyjechałam pierwszy raz do Los Angeles, zaskoczył mnie fakt, jaką rolę odgrywa dla miasta ich drużyna NBA. Chodziłam ze znajomymi na mecze Lakersów, chłonąć tę niepowtarzalną atmosferę. Kobe Bryant pozostanie legendą tego miejsca. Jego niebywałe zdolności wpisywały się w aurę miasta jako miejsca odrealnionego, magicznego, ale również był on dowodem na to, że Los Angeles wynagradza ciężką pracę i poświęcenie. To miasto ma różne odsłony, najpiękniejsza jest oczywiście ta związana z naturą. Ale z drugiej strony potrafi być ono obce, mało osobiste. To bardzo duża metropolia, po której zwykle przemieszczamy się samochodami, godzinami stojąc w korkach.
A czy będąc w takim miejscu, po drugiej stronie świata, starasz się nauczyć syna czegoś o polskiej kulturze?
- Henio ma polski paszport, czuje się Polakiem i jest dumny ze swojego pochodzenia. Na zajęcia szkolne tworzy nawet filmy instruktażowe o Polsce (śmiech). Stara się też mówić jak najwięcej po polsku.
A czy przejawia ciągoty do sztuki? W końcu otacza go świat filmu i Hollywoodu.
- Tak, ma autentyczny dryg do aktorstwa i zainteresowanie kinem. Jeśli chodzi o to pierwsze, to myślę, że ma jeszcze trochę czasu. Wraz z jego tatą chcemy, aby był to jego świadomy wybór, kierowany prawdziwą pasją. A jeśli chodzi o wiedzę o filmie, to jest ona tak szeroka, że nie mogę się z nim równać. Interesuje się dosłownie wszystkim, co związane z kinem - zna nazwiska reżyserów, scenarzystów, operatorów, potrafi oceniać produkcyjne sukcesy i porażki, porównując budżety. Oglądanie z nim filmu jest jak czytanie encyklopedii kina. Wszystko wskazuje na to, że będzie miał kiedyś z tym coś wspólnego (śmiech).
Rozmawiał Mateusz Demski
Zobacz również:
Nie żyje Barbara Krafftówna. Co z pogrzebem?
"Spider-Man: Bez drogi do domu" znów najlepszy w USA
"Gierek": "Klan" w wersji PRL doprawiony szczyptą "07 zgłoś się" [recenzja]
Więcej newsów o filmach, gwiazdach i programach telewizyjnych, ekskluzywne wywiady i kulisy najgorętszych premier znajdziecie na naszym Facebooku Interia Film.