"Znachor": Widzowie szturmowali kina, krytycy zgrzytali zębami
Widzowie byli zachwyceni, ale krytycy potraktowali ten film ledwie... pobłażliwie. Kinowy przebój Jerzego Hoffmana "Znachor", z udziałem takich gwiazd, jak Jerzy Bińczycki, Anna Dymna, Tomasz Stockinger i Piotr Fronczewski, trafił na ekrany 12 kwietnia 1982 roku. Mija właśnie 40 lat od tego dnia.
"Znachor", jedna z najpoczytniejszych książek Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, była początkowo napisana jako scenariusz filmowy. Po dwukrotnym odrzuceniu go przez producentów, autor postanowił przerobić niefortunny utwór na powieść. Książka była drukowana w odcinkach, w codziennej prasie. Szybko wzbudziła ogromne zainteresowanie czytelników oraz producentów, którzy oferowali autorowi duże sumy za prawo do ekranizacji.
"Znachor" wyreżyserowany w 1937 roku przez Michała Waszyńskiego, został uznany za jedną z najlepszych i najbardziej kasowych produkcji doby przedwojennej. Magnesem przyciągającym tłumy widzów była nie tylko głośna już powieść, ale też znakomita obsada, wystarczy wymienić Kazimierza Junoszę Stępowskiego, Jacka Woszczerowicza, Elżbietę Barszczewską, Józefa Węgrzyna czy Mieczysławę Ćwiklińską.
Czterdzieści cztery lata później, w 1982 roku, kolejnej ekranizacji podjął się Jerzy Hoffman. Pierwszoplanowe role reżyser powierzył Jerzemu Bińczyckiemu, Annie Dymnej i Tomaszowi Stockingerowi. Okazało się, że wzruszająca opowieść o losach chirurga, który stracił pamięć, przetrwała próbę czasu i znów cieszyła się sporą popularnością.
Film opowiada o losach profesora Rafała Wilczura, światowej sławy chirurga, który po odejściu od niego żony z córeczką Marysią, zostaje pobity i traci pamięć. Mija piętnaście lat. Gdzieś na prowincji policja zatrzymuje mężczyznę, który nie zna swego nazwiska. Ratując się przed wyrokiem za włóczęgostwo, mężczyzna kradnie z biurka urzędnika akt urodzenia Antoniego Kosiby.
Wilczur jako Kosiba wędruje po kraju, szukając pracy. Zatrzymuje się u młynarza Prokopa, którego syn jest kaleką. Miejscowy lekarz doktor Pawlicki jest bezradny. Kosiba przeprowadza udaną operację nóg chłopca, a doktor Pawlicki grozi mu więzieniem za wykonywanie praktyki lekarskiej bez zezwolenia. Wieść o znachorze obiega okolicę.
Tymczasem Marysia, po śmieci matki, pracuje w sklepie w pobliskim miasteczku. Zakochany w niej hrabia Czyński nie uzyskuje zgody rodziców na to małżeństwo, a zazdrosny adorator dziewczyny doprowadza do wypadku, w którym ranna zostaje Marysia. Konieczna jest trepanacja czaszki dziewczyny, ale doktor Pawlicki nie chce się tego podjąć. Kosiba wykrada mu neseser z narzędziami i dokonuje skomplikowanej operacji. Za to trafia do więzienia, ale Marysia odzyskuje zdrowie i wchodzi za mąż za hrabiego. Profesor odzyskuje pamięć, gdy na sali sądowej słyszy, jak Marysia wypowiada swoje nazwisko - Maria Jolanta Wilczur.
Reżyser Jerzy Hoffman nie pierwszy raz sięgnął po melodramat z mezaliansem w tle - pięć lat wcześniej sukces odniosła "Trędowata". W "Znachorze" w roli młodego hrabiego Czyńskiego widział ponoć Daniela Olbrychskiego (który miał już za sobą rolę Kmicica i Azji), ale ten się nie zgodził.
Marysię zagrała Anna Dymna, a w roli hrabiego wystąpił Tomasz Stockinger. "Lubiliśmy bardzo sceny całowania, często prosiliśmy, żeby jeszcze jedną próbę zrobić. Myślę, że mieliśmy z Anią tak zwaną chemię" - wspomina aktor.
Obsada filmu była wymarzona: Igor Śmiałowski w roli seniora rodu, Bernard Ładysz jako młynarz, kipiąca energią Bożena Dykiel, Piotr Fronczewski w roli asystenta profesora i Jerzy Bińczycki, dla przyjaciół Binio, jak Rafał Wilczur. Jerzy Hoffman nie wyobrażał sobie w tej roli nikogo innego.
"Na czym zasadzała się siła aktorstwa Jerzego Bińczyckiego? Po dziś dzień nie wiem, jakim aktorem był Bińczycki. To banał, jeśli powiem, że dobrym, ale czy wielkim? Na pewno był szlachetnym człowiekiem. To z niego emanowało. Przed kamerą Binio zawsze wydawał się niesłychanie prawdziwy. Wolno mówił, wolno się ruszał" - wspominał po latach Hoffman.
Jerzy Hoffman remake "Znachora" postanowił zrobić w 1981 roku, rodziła się Solidarność, a wśród Polaków buzowały emocje, mające niewiele wspólnego z przedwojennym melodramatem Dołęgi-Mostowicza. Kiedy rok później - 12 kwietnia 1982 roku - już w stanie wojennym, film trafił do kin, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Widzowie, którzy pamiętali tylko przedwojenną wersję (z Kazimierzem Junoszą-Stępowskim i Elżbietą Barszczewską), szturmowali kina. Krytykom pozostało bezsilne zgrzytanie zębami.
"Był pan chłopcem szalenie utalentowanym i doszedł pan do sławy, forsy i szacunku. Czy nie mógłby pan również zrobić wartościowego filmu?" - pisał zdegustowany Zygmunt Kałużyński.
Inni krytycy byli bardziej pobłażliwi. Jerzy Płażewski w recenzji dla "Rzeczpospolitej" pisał: "Hoffman jest jednym z dwóch-trzech polskich reżyserów, który bez żenady dąży do sukcesu kasowego (...). Nie widzę w takim nastawieniu nic zdrożnego". Z kolei Bożena Janicka, pisząc dla magazynu "Film", nazwała film Hoffmana "baśnią bardzo specjalną, wschodnioeuropejską w dawnym rozumieniu tego słowa".