Zbigniew Zapasiewicz: Jak aktor nie przychodzi na spektakl, to znaczy że nie żyje
Uważał, że nie miał talentu, ale go sobie wypracował. Nieśmiały, wycofany, wrażliwy. Na pokazie „E.T.” płakał.
Słynął z ciętego języka. Gdy w latach 80. Jan Englert zaproponował, by w ramach protestu przeciw władzy zacząć źle grać, Zapasiewicz odparł: "Tobie to będzie łatwo. Ale co ja zrobię?". A odbierając kolejną nagrodę za wybitne osiągnięcia teatralne, rzucił pod adresem tych, którzy mu ją przyznali: "Mógłbym mieć u was abonament".
Gdy się urodził w 1934 r., dostał imię Jan. Zbigniewem stał się jako 2,5 latek, na cześć zmarłego ojca. Dorastał w inteligenckiej, pełnej wybitnych osobowości rodzinie Kreczmarów na warszawskim Żoliborzu. W szkole miał przezwisko Słoń, bo chodził w za dużych butach wojskowych i strasznie tupał na gimnastyce. Braćmi jego matki byli: Jan - aktor, reżyser, rektor szkoły teatralnej, i Jerzy, który w niej wykładał. Zbyszek mówił wujom po imieniu. Najwyraźniej jednak nie za często z nimi rozmawiał, bo kiedy po pierwszym roku zdecydował się zrezygnować ze studiów chemicznych na Politechnice, żeby zdawać do Szkoły Teatralnej, usłyszał od wuja-rektora: "Ale przecież ja nawet nie wiem, jak ty mówisz, bo ty nigdy nic nie mówisz".
Jak mówił Andrzej Łapicki, Zapasiewicz nie zapowiadał się wcale na tak wielkiego aktora, jakim później został - nie tylko w szkole teatralnej, ale i przez kilka pierwszych lat pracy. Sukcesy przyszły później. Może dlatego przewrotnie twierdził, że nie ma talentu: "Talent to miał Mozart, który jako kilkuletni brzdąc siadał przy fortepianie i grał. Ja wszystkiego musiałem się nauczyć. Krok po kroku. Czasem olbrzymim, niewyobrażalnym wysiłkiem".
Wiele go kosztowało przezwyciężenie wrodzonej nieśmiałości. Udawało się to na scenie i przed kamerą, ale nie zawsze w życiu. Nie gwiazdorzył, wolał chodzić własnymi drogami. Sąsiedzi aktora wspominają, że nie życzył sobie, by mu się kłaniano. A gdy po spektaklu wychodził z teatru, cieszył się, jeśli widzowie go nie rozpoznawali, bo to znaczyło, że dobrze zagrał. Że zapamiętali postać, w którą się wcielił, a nie jego samego. Cenił aktorów, którzy się przeobrażali, np. Dustina Hoffmana, Roberta de Niro. "Być całe życie Bruce’em Willisem? Umarłbym z nudów" - mawiał.
Pod pancerzem oschłości ukrywał miękkie serce. W pierwszym kontakcie onieśmielał, przy bliższym poznaniu okazywał się całkiem inny. Jako dojrzały mężczyzna w latach 80. płakał na filmie "E.T.": "Wzruszał mnie los tego stworka" - przyznał w wywiadzie. Ze studentami ze szkoły teatralnej, gdzie uczył interpretacji wiersza, nigdy się nie spoufalał, ale jeden rocznik znalazł się u niego w domu na Wigilii. W trudnych sytuacjach można było na niego liczyć. Przekonała się o tym Joanna Szczepkowska: "Gdy przeżywałam trudne chwile w teatrze, wziął mnie pod rękę i w milczeniu przeszedł ze mną cały teatralny korytarz. Nie musiał nic mówić".
Tak jak "Pan Cogito" z wierszy Zbigniewa Herberta, które po mistrzowsku interpretował, był bezkompromisowy, wierny zasadom. Dał tego dowód w 1968 r., gdy trwała antysemicka nagonka. Młody Zbigniew Zapasiewicz siedział w SPATiF-ie z aktorem i muzykiem Juliuszem Pilplem i dyrektorem Teatru Żydowskiego Juliuszem Bergerem. Przy stoliku obok biesiadowali ubecy. Na ich uwagę: "Jeszcze tych dwóch Żydków zostało", podniósł się Berger, ale powstrzymał go Zapasiewicz: "Tobie nie wolno, ja pójdę". Przewrócił ich stolik i krzyknął do nich: "Wynocha stąd", a do kierownika SPATiF- -u: "Kto tu wpuścił tych bandytów?".
W styczniu 1983 r., gdy po zawieszeniu stanu wojennego odwołano Gustawa Holoubka ze stanowiska dyrektora Teatru Dramatycznego, Zapasiewicz znalazł się w gronie aktorów, którzy odeszli z nim. Teatr traktował zawsze bardzo poważnie. "Jak aktor nie przychodzi na spektakl, to znaczy, że nie żyje" - mawiał. Grał nawet w dniu, gdy umarła mu matka. Na przedstawienie nie stawił się tylko trzy razy, gdy leżał w szpitalu z powodu zawału serca.
Tej żelaznej dyscypliny nie naruszył nawet alkohol, który zaczął stawać się coraz większym problemem aktora. "Od czasu do czasu bywał bankieciarzem - wspominała Izabela Cywińska. - Gdy mu się odmawiało wódeczki, bywało groźnie". Ale po zakrapianych bankietach zjawiał się nazajutrz w teatrze pierwszy: wypachniony, pod krawatem, szczególnie elegancki.
W latach 60. i 70. dużo pracował, ale zaniedbywał życie prywatne. Po latach tego żałował: "Nie mam dzieci, mam za sobą dwa nieudane małżeństwa, popadałem w jakieś przypadkowe związki" - mówił gorzko. Nie umiał załatwić sobie mieszkania, wynajmował jedno po drugim, dziewięć lat przemieszkał w hotelu pracowniczym. Nigdzie nie czuł się u siebie. Nic dziwnego, że dużo czasu spędzał w SPATiF-ie, gdzie za kołnierz nie wylewano.
Pod koniec lat 70. zamiłowanie do alkoholu stało się już chorobą. Leczył się, ale nałóg powracał. Przezwyciężył go dopiero dzięki miłości swojego życia, Oldze Sawickiej, która była jego studentką.
Bezskutecznie próbowała się bronić przed uczuciem do 27 lat starszego profesora. Ich pierwsze wspólne lata nie były sielanką. Nie mieli gdzie mieszkać. Kiedyś, wracając samochodem z urlopu, nie wiedzieli nawet, gdzie się zatrzymają w Warszawie. W końcu Zapasiewicz kupił mieszkanie i uwili wspólne gniazdko. "Zyskałem w tym związku bardzo wiele, uspokoiłem się, wreszcie mam dom, normalne życie - wyznał aktor. - Ale te zyski są niewspółmierne do strat, które poniosła Olga. Nigdzie nie używano jej nazwiska, była żoną Zapasiewicza, jakby sama z siebie nic nie znaczyła".
Zagrał wiele wybitnych ról, w teatrze bardzo różnorodnych, co szczególnie cenił. W filmie, który początkowo traktował jak coś gorszego niż scena, też odnosił sukcesy. Stał się symbolem polskiego inteligenta, w którego wcielał się najczęściej, m.in. w "Bez znieczulenia" i "Matce Królów". To zaszufladkowanie go drażniło.
Ale właśnie brawurowo zagrany docent Szelestowski w "Barwach ochronnych" sprawił, że zainteresował się nim Warren Beatty. Widział go w swoim filmie "Czerwoni" jako Zinowjewa. Niestety, władze PRL zablokowały wyjazd Zapasiewicza na Zachód, bo radziecki reżyser Siergiej Bondarczuk uznał, że Beatty ukradł mu scenariusz. Rolę zagrał Jerzy Kosiński.
Aktor do końca intensywnie pracował, ostatni raz stał na scenie kilka dni przed śmiercią. Choć wciąż tworzył nowe wybitne role, musiał przełknąć gorzką pigułkę, bo przedstawiciele dochodzącej coraz silniej do głosu w teatrze nowej fali twierdzili, że jego aktorstwo jest zimne i archaiczne. "Umarły wartości, dla których zacząłem to robić. Gdybym wiedział, że tak się stanie, to bym się temu nie poświęcił" - wyznał z żalem.
Zmarł 14 lipca 2009 r. Spoczął na Powązkach obok Tadeusza Łomnickiego i Zbigniewa Religi.