Reklama

Wenecja 2023: Wszystko zgodnie z planem

Złoty Lew dla "Biednych istot" Yorgosa Lanthimosa. Nagrody dla Ryûsuke Hamaguchiego, Matteo Garrone i Agnieszki Holland. Taki werdykt można było obstawiać w ciemno na podstawie wszelkich rankingów czy toczonych na Lido w trakcie festiwalu kuluarowych dyskusji. Rozdanie tyleż przewidywalne co sprawiedliwe, bo wszyscy, którzy najbardziej na to zasługiwali, zostali docenieni. Jury pod przewodnictwem amerykańskiego reżysera Damiena Chazelle’a może sobie przybić piątki za dobrze wykonane zadanie.

Złoty Lew dla "Biednych istot" Yorgosa Lanthimosa. Nagrody dla Ryûsuke Hamaguchiego, Matteo Garrone i Agnieszki Holland. Taki werdykt można było obstawiać w ciemno na podstawie wszelkich rankingów czy toczonych na Lido w trakcie festiwalu kuluarowych dyskusji. Rozdanie tyleż przewidywalne co sprawiedliwe, bo wszyscy, którzy najbardziej na to zasługiwali, zostali docenieni. Jury pod przewodnictwem amerykańskiego reżysera Damiena Chazelle’a może sobie przybić piątki za dobrze wykonane zadanie.
Yorgos Lanthimos ("Biedne istoty") i Agnieszka Holland ("Zielona granica") z nagrodami festiwalu w Wenecji /Stephane Cardinale – Corbis / Franco Origlia /Getty Images

Pamiętam, jaki entuzjazm towarzyszył mi, kiedy na specjalnie zwołanej na tę okoliczność konferencji prasowej dyrektor weneckiego festiwalu Alberto Barbera ogłaszał program tegorocznej imprezy, w tym selekcję konkursu głównego. Roiło się od znakomitych nazwisk, których obecność miała być gwarantem wyjątkowej edycji, jak na okrągłą, bo osiemdziesiątą odsłonę przystało. Za sprawą kilku nieoczywistych rozczarowań (jak chociażby "The Killer" Davida Finchera czy "Maestro" Bradleya Coopera) sam festiwal nieco tę tezę zweryfikował, przez co grono faworytów do Złotego Lwa z każdym dniem mocno się kurczyło. 

Reklama

Zwłaszcza, że jedną z pierwszych konkursowych projekcji były wybitne "Biedne istoty" Yorgosa Lanthimosa. Grecki reżyser tak wysoko zawiesił poprzeczkę, że jak finalnie się okazało, nikomu nie udało się do niej doskoczyć. Nie przynosi to jednak żadnej ujmy, bo nie pamiętam, kiedy na którymś z największych festiwali - w Wenecji, Cannes czy Berlinie - w ostatnich latach był aż tak wyraźny faworyt do końcowego triumfu. 

Żałuję jedynie, że Puchar Volpi dla najlepszej aktorki nie trafił do wcielającej się w główną rolę w tym filmie Emmy Stone za jej niezwykłą i szalenie wymagającą, tak od strony emocjonalnej, jak i fizycznej, kreację. Nagroda ta ostatecznie trafiła do innej amerykańskiej aktorki, Cailee Spaeny za tytułową rolę w nowej produkcji Sofii Coppoli "Priscilla". Dodajmy, propozycji dość przeciętnej, zwłaszcza biorąc pod uwagę poprzednie filmy reżyserki.

Przejmująca przemowa Agnieszki Holland

Z naszej perspektywy najlepszą wiadomością było to, że jury zauważyło film Agnieszki Holland "Zielona granica", przyznając mu Nagrodę Specjalną. Zdziwiłbym się, gdyby uznana polska reżyserka wyjechała z Lido bez żadnego wyróżnienia, zwłaszcza że był to jeden z szerzej komentowanych konkursowych tytułów. I nie chodzi wyłącznie o istotny temat, jakim jest kryzys uchodźczy i dramatyczna sytuacja na granicy polsko-białoruskiej, ale i fakt, że "Zielona granica" to po prostu dobry, świetnie udokumentowany oraz zrealizowany z dużą wrażliwością i empatią film. Przy tym wcale nie jest jednoznaczny i jednowymiarowy, jak sugerowałaby większość prawicowych komentatorów w naszym kraju, na podstawie wiedzy jedynie ze zwiastuna (film do polskich kin trafi 22 września). 

Przemowa Agnieszki Holland w trakcie odbierania nagrody była bez wątpienia najmocniejszą podczas uroczystej ceremonii zamknięcia festiwalu. Polska reżyserka mówiła o trudnościach związanych z realizacją "Zielonej granicy", ale przede wszystkim zwracała uwagę na bierność Europy wobec imigrantów, która nie wynika wcale z braku możliwości czy środków do tego, by pomóc, a raczej z braku chęci.

"To była walka, a jednocześnie nasz obowiązek. Czuliśmy, że musimy go zrobić (...) Teraz, kiedy siedzimy w tej sali, sytuacja przedstawiona w naszym filmie wciąż trwa. Ludzie ukrywają się w lesie, pozbawieni godności, praw człowieka, bezpieczeństwa. Niektórzy z nich stracą życie w Europie. Nie dlatego, że nie mamy środków, aby im pomóc, ale dlatego, że nie chcemy tego zrobić. Ale także tutaj, w Europie i w Polsce są ludzie, którzy pomagają i wierzą, że ich najważniejszym obowiązkiem jest troska o człowieczeństwo" - mówiła polska reżyserka.

Ryûsuke Hamaguchi z kolejną nagrodą

Temat ten wybrzmiał także mocno u faworyta gospodarzy, Włocha Matteo Garrone w przejmującym "Io capitano". To jedyny tytuł z konkursowej stawki, którego twórcy pojawiali się na scenie dwukrotnie. Obok Srebrnego Lwa za reżyserię dla Garrone, Nagrodę im. Marcella Mastroianniego dla najlepszego młodego aktora odebrał Seydou Sarr. 

Obstawiam, że jego najpoważniejszym konkurentem mógł być Mateusz Więcławek, wcielający się w jedną z dwóch głównych ról w "Kobiecie z..." Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta. Nowy film artystycznego duetu, dla którego to drugi raz w weneckim konkursie, mimo że przez dyrektora festiwalu Alberto Barberę określany był mianem czarnego konia rywalizacji o Złotego Lwa, ostatecznie nie znalazł uznania w oczach jurorów. Mógł za to liczyć na ciepłe przyjęcie zagranicznej prasy, co zaowocowało licznymi pozytywnymi recenzjami w branżowych mediach.

Bardzo cieszy mnie druga w festiwalowej hierarchii nagroda dla Japończyka Ryûsuke Hamaguchiego za "Evil Does Not Exist". To subtelna, choć jednocześnie dość niepokojąca opowieść o kolejnym palącym współczesnym problemie, jakim jest degradacja środowiska naturalnego na rzecz postępującego przemysłu. Swoją drogą, kariera jaką na przestrzeni ostatnich lat robi Japończyk, jest wręcz niesamowita. Nagrody w Cannes, Berlinie, Wenecji, Oscar dla najlepszego filmu międzynarodowego za wspaniały "Drive My Car" (2021) sprawiają, ze to jeden z najciekawszych autorów we współczesnym kinie.

Wenecja bez gwiazd

To był dziwny festiwal, daleki od tego do jakiego przywykliśmy przez ostatnie lata. Czerwony dywan, który zawsze mienił się od wielkich gwiazd, osobiście prezentujących swoje nowe filmy, wyglądał podczas tej edycji dość ubogo. Wszystko za sprawą mocno skomplikowanej sytuacji w branży, jaką jest strajk scenarzystów i aktorów za oceanem. W efekcie ci zaangażowani w produkcję dla któregoś z wielkich amerykańskich studiów do czasu wyjaśnienia sytuacji zrezygnowali z udziału w promocji filmów. Odbiło się to rykoszetem na weneckim festiwalu, co z pewnością było sporą zagwozdką dla organizatorów. 

Przyzwyczailiśmy się przecież do widoku tłumów fanów, którzy od wczesnych porannych godzin, nierzadko w pełnym słońcu, oczekiwali przez cały dzień swoich idoli. A ubiegłoroczne pojawienie się Timothée Chalameta czy Harry’ego Stylesa wywołało prawdziwą histerię. Nie ma co ukrywać, że trochę tego w tym roku brakowało. Było zdecydowanie spokojniej, bardziej wakacyjnie. Warto jednak dodać, że ci którzy na Lido ostatecznie przyjechali, czy to wspomniany Chazelle, czy Adam Driver występujący w sfinansowanym z niezależnych środków "Ferrari" Michaela Manna - wyrażali stanowcze i pełne poparcie dla strajkujących. Wygląda na to, że w tej sprawie środowisko jest bardzo mocno zjednoczone i nie zamierza zrobić ani kroku do tyłu.

Pozostaje mieć nadzieję, że ten spór znajdzie niedługo swój pozytywny finał, bo święto kina, jakim  od dziesiątek lat jest wenecki festiwal, w trakcie swojej osiemdziesiątej edycji było niestety niepełne. A obok dobrych filmów, również ich twórców to miejsce potrzebuje jak tlenu.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Biedne istoty | Zielona granica (film)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama