Wenecja 2023: Wszystko zgodnie z planem
Złoty Lew dla "Biednych istot" Yorgosa Lanthimosa. Nagrody dla Ryûsuke Hamaguchiego, Matteo Garrone i Agnieszki Holland. Taki werdykt można było obstawiać w ciemno na podstawie wszelkich rankingów czy toczonych na Lido w trakcie festiwalu kuluarowych dyskusji. Rozdanie tyleż przewidywalne co sprawiedliwe, bo wszyscy, którzy najbardziej na to zasługiwali, zostali docenieni. Jury pod przewodnictwem amerykańskiego reżysera Damiena Chazelle’a może sobie przybić piątki za dobrze wykonane zadanie.
Pamiętam, jaki entuzjazm towarzyszył mi, kiedy na specjalnie zwołanej na tę okoliczność konferencji prasowej dyrektor weneckiego festiwalu Alberto Barbera ogłaszał program tegorocznej imprezy, w tym selekcję konkursu głównego. Roiło się od znakomitych nazwisk, których obecność miała być gwarantem wyjątkowej edycji, jak na okrągłą, bo osiemdziesiątą odsłonę przystało. Za sprawą kilku nieoczywistych rozczarowań (jak chociażby "The Killer" Davida Finchera czy "Maestro" Bradleya Coopera) sam festiwal nieco tę tezę zweryfikował, przez co grono faworytów do Złotego Lwa z każdym dniem mocno się kurczyło.
Zwłaszcza, że jedną z pierwszych konkursowych projekcji były wybitne "Biedne istoty" Yorgosa Lanthimosa. Grecki reżyser tak wysoko zawiesił poprzeczkę, że jak finalnie się okazało, nikomu nie udało się do niej doskoczyć. Nie przynosi to jednak żadnej ujmy, bo nie pamiętam, kiedy na którymś z największych festiwali - w Wenecji, Cannes czy Berlinie - w ostatnich latach był aż tak wyraźny faworyt do końcowego triumfu.
Żałuję jedynie, że Puchar Volpi dla najlepszej aktorki nie trafił do wcielającej się w główną rolę w tym filmie Emmy Stone za jej niezwykłą i szalenie wymagającą, tak od strony emocjonalnej, jak i fizycznej, kreację. Nagroda ta ostatecznie trafiła do innej amerykańskiej aktorki, Cailee Spaeny za tytułową rolę w nowej produkcji Sofii Coppoli "Priscilla". Dodajmy, propozycji dość przeciętnej, zwłaszcza biorąc pod uwagę poprzednie filmy reżyserki.