"Trzeba zabić tę miłość": Aktorski debiut Jadwigi Jankowskiej-Cieślak
W sobotę mija dokładnie 50 lat od premiery filmu "Trzeba zabić tę miłość" Janusza Morgensterna. Dzieło, które należało do ulubionych obrazów reżysera, było aktorskim debiutem Jadwigi Jankowskiej-Cieślak.
Zrealizowany w 1972 roku według scenariusza Janusza Głowackiego film "Trzeba zabić tę miłość" to historia trudnej miłości niedoszłych studentów medycyny - Magdy i Andrzeja, wpisana w szerszy kontekst społeczny: czas hipokryzji i konformizmu okresu "małej stabilizacji". Dzięki nowatorskiej i pełnej interesujących rozwiązań formie filmowej, reżyser zrealizował jeden z najważniejszych polskich filmów przełomu lat 60. i 70. Debiutująca w tym filmie Jadwiga Jankowska-Cieślak otrzymała zaś za rolę Magdy prestiżową Nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego.
Młodzi bohaterowie "Trzeba zabić tę miłość" nie dostali się na studia. Ona (Jankowska-Cieślak) - rozpoczyna pracę w szpitalu jako salowa, aby zdobyć brakujące jej "punkty" i za rok ponownie zdawać na Akademię Medyczną, on (Andrzej Malec) - niedoszły student Politechniki przyjechał do Warszawy z Trójmiasta, i teraz chciałby rozpocząć życie z Magdą, ale nie może znaleźć pracy. Andrzej zamieszkuje "kątem" u kolegi, a Magda wraca do swego pokoiku w domu ojca. Niedługo potem udaje im się jednak wspólnie zamieszkać, jednak wkrótce dziewczyna odkrywa, że jej ukochany ma romans z żoną swego szefa. Magda decyduje się więc na spotkanie ze znajomym chirurgiem, który od dawna interesował się jej osobą, a czego ona do tej pory starała się nie zauważać.
Andrzej w końcu wraca do Magdy, przeprasza, tłumaczy się, a dziewczyna wierząc mu, przebacza. Andrzej przyszedł do niej jednak głównie po to, by z wspólnej kasetki wziąć pieniądze dla zaspokojenia żądań swego szefa, wyciąga je ukradkiem, ale Magda widzi to i kiedy Andrzej odwiedzi ją w domu ojca, dokąd wyprowadza się z ich mieszkania - nie chce z nim rozmawiać.
Po wyjściu Andrzeja, Magda obserwuje z okna inny dramat. Dozorca sąsiedniego baraku przymocowuje do szyi psa - przybłędy, który do tej pory był jego towarzyszem - ładunek trotylu, przywiązuje go do drzewa, sam zaś ucieka do szopy. Pies, zerwawszy sznur, biegnie za swym panem. Za chwilę eksplozja niszczy szopę, w której Magda spędziła swą pierwszą noc miłosną z Andrzejem.
Młodzi bohaterowie "Trzeba zabić tę miłość", wchodząc w dorosłe życie, zetknęli się od razu z jego brutalnością, z nieuczciwością osób dojrzałych. I akceptują bez sprzeciwu zastane układy obyczajowe. Po premierze filmu podkreślano, że jest to jeden z nielicznych polskich obrazów bez zbędnego moralizatorstwa i ubarwiania przedstawiających rzeczywistą sytuację młodych ludzi na przełomie lat 60. i 70. - czytamy w opisie "Trzeba zabić..." na stronie Internetowej Bazy Filmu Polskiego.
Początkowo miał nosić tytuł "Odliczanie czasu". "Gdzieś startują rakiety na Księżyc. Odlicza się - trzy, dwa, jeden, zero... W miłości istnieje też ten moment odliczania czasu w dół. Od najwyższego napięcia uczuciowego - do zera. Od uniesienia do obojętności. Od nadziei do rezygnacji. Zero przy starcie w kosmos może być początkiem triumfu. Na zerze kończy się odliczanie miłości" - mówił scenarzysta Janusz Głowacki.
Na spotkaniu z publicznością po pokazie filmu w Płocku reżyser Janusz Morgenstern odpierał zarzuty, że jego film zawiera w sobie zbyt wiele cynizmu i pesymizmu.
"Problem zagęszczenia ciemniejszych kolorów na palecie tego filmu był celowy: chcieliśmy zrobić film o kilku wariantach miłości nieudanej: o miłości żałosnej, groteskowej, rzuconej na tło społeczne. Chcieliśmy te barwy zintensyfikować, aby pewne rzeczy uwyraźnić i działać przez to lepiej na wyobraźnię widza, wywołać jego wyraźną reakcję.(...) Nie chodziło nam o to, żeby pokazać miłość idealną, wręcz odwrotnie, chcieliśmy powiedzieć, że pewnym sytuacjom mogą się przeciwstawić tylko silne charaktery" - argumentował reżyser.
Obecny na spotkaniu w Płocku pewien anonimowy ekonomista pochwalił jednak dzieło Morgensterna.
"Film jest osadzony w konkretnej rzeczywistości, nie ma w nim takiej cukierkowatości, którą widzimy na ogół w filmach polskich. Znakomite zdjęcia tworzące nastrój - to walor następny: nie zgadzam się z tymi, którzy zarzucali tu nadmiar efektów. Nawet przerysowania tego filmu są celowe. Nowością w polskim kinie jest bardzo ruchliwa kamera, nieostrość, która pasuje tu znakomicie; zdjęcia 'nieczyste', niewypieszczone, bo to jeszcze podkreśla nastrój i sens filmu. Wiele jest autentycznych efektów. Nie wiem tylko, czy ten jawny erotyzm nie będzie u naszych widzów budził protestu..." - zauważył uczestnik dyskusji po pokazie "Trzeba zabić tę miłość".
Krytycy i publiczność zwracali uwagę, że bohater "Trzeba zabić tę miłość" to negatywna postać (krytyk Aleksander Ledóchowski nazwał Andrzeja "szmatą").
"To nie jest Kloss, ani nie Kolumb, jest on bohaterem na miarę swoich czasów. Nie wymaga się od niego bohaterstwa, ale uczciwej pracy. Nie jest on bohaterem typowym, tak jak i dziewczyna nie jest typową pozytywną bohaterką. Ona tylko szuka swego miejsca w świecie. On jest taki, jaki jest. Nie chcę go bronić. Nie zawsze kreuje się bohatera, z którym widz chce i może się identyfikować" - tłumaczył się Morgenstern.
O wiele więcej atramentu wylano jednak, pisząc o odtwórczyni głównej żeńskiej roli.
"Sukces swój zawdzięcza Jankowska czemuś, co jest w zasadzie nieuchwytne i chyba nawet od niej niezależne: owej psychofizycznej właściwości, która czyni, że każde pojawienie się - choćby na dalszym planie - zapełnia ekran, przyciąga wzrok i zainteresowanie, pulsuje życiem i jest ona, jakby powiedział Irzykowski, samą 'materią kina'. Ma w sobie to 'aktorskie' nasycenie i energię, dzięki czemu wszystko koncentruje się na niej, a postać jej uzyskuje przez to zwiększoną nośność treściową" - ekscytował się na łamach "Kina" Aleksander Ledóchowski.
"Dodatkowym atutem Jankowskiej jest jej intuicyjny sposób psychologicznie prawidłowego zachowywania się i reagowania. A także - umiejętność wytwarzania sympatii do siebie i kreowanej postaci" - konkludował recenzent.
W 2011 roku "Trzeba zabić tę miłość" miało powtórną premierę. Wszystko za sprawą projektu Kino RP w ramach którego rekonstruuje się cyfrowo arcydzieła polskiej kinematografii. Wśród gości premiery był prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, Jacek Bromski.
"Film 'Trzeba zabić tę miłość' zobaczyłem pierwszy raz w 1972 roku i wywarł on na mnie kolosalne wrażenie. Żyliśmy w PRL-u i nagle zobaczyłem, że może u nas powstać film światowej klasy: wspaniały scenariusz, fantastyczne zdjęcia, aktorzy, reżyseria, nowoczesna narracja" - mówił Bromski.
Jadwiga Jankowska-Cieślak zaznaczyła z kolei ,że "udział w tym filmie to były jedne z najpiękniejszych chwil w moim życiu". "Dzięki temu weszłam w świat swojego zawodu. Ten film otworzył mi drzwi do wszystkiego" - powiedziała aktorka.
Janusz Morgenstern potwierdził wtedy, że "Trzeba zabić tę miłość" jest jego ulubionym dziełem. "To był i jest dla mnie niezwykle ważny film (...) pod każdym względem". Reżyser przypomniał również, jak przebiegała współpraca ze scenarzystą Januszem Głowackim. "Z Januszem mieliśmy inne wizje tego filmu. Musieliśmy sobie nawzajem ustępować, ale właśnie o to chodziło". Morgenstern wspomniał również nieżyjących twórców filmu: operatora Zygmunta Samosiuka i aktora Jana Himilsbacha, który w filmie wcielił się w rolę dozorcy.
Andrzej Malec, odtwórca roli Andrzeja podzielił się zaś refleksjami związanymi z grą w filmie Morgensterna. "Właściwie całe moje życie aktorskie i nie tylko skupiało się wokół tego filmu. Zawsze byłem dumny, że mogłem w nim brać udział" - podsumował Malec.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
W tekście wykorzystano cytaty z recenzji Aleksandra Ledóchowskiego "Fiasko Don Juana" ("Kino" 1972, nr 10) oraz zapisu dyskusji po projekcjach filmu w warszawskim DKF Kwant i Płockim Domu Kultury ("Kino", 1973, nr 3).