Robert Redford: Lubię czasem zrobić do kamery wredną minę
78-letni Robert Redford ma poczucie humoru: - Jak to dobrze, że w Hollywood nie trzeba umrzeć, by zostać legendą - mówi. I dodaje, że miał taki dzień, kiedy o autograf proszono go aż 115 razy.
Dawno temu, gdy nazwisko Pitt kojarzyło się bardzo niewielu, mówiono, że ten popularny dziś aktor musi być synem Redforda. Obaj panowie mieli gęstą, płową czuprynę, wydatną szczękę, wyraźnie zarysowane kości policzkowe i... urok, który doprowadzał do szaleństwa płeć piękną. Plotka poszła w świat w 1992 roku, gdy Brad zagrał u Roberta w "Rzece życia". Razem mogliśmy ich zobaczyć w dreszczowcu "Zawód: Szpieg" (2001).
- Znam teorię spiskową, wg której w 1963 roku oddałem materiał genetyczny do sklonowania i tak powstał Brad (ur. 18.12.1963 r.). Nie komentuję tego, bo to wierutna bzdura. Poza tym, miałem już wtedy córkę i syna, a miałbym dwóch, gdyby najstarszy nie umarł tuż po urodzeniu - mówi.
Redford przyszedł na świat 18 sierpnia 1936 roku w Santa Monica. Był ruchliwy, ambitny. Co ciekawe, miał też skłonność do przesady. - Lubiłem przedobrzyć - przyznaje. Najpierw za osiągnięcia sportowe otrzymał stypendium naukowe, dzięki któremu zasilił szeregi studentów University of Colorado. Kariera uczelniana nietrwała jednak długo. Wyleciał za nadużywanie alkoholu.
Jako lubiący wyzwania optymista natychmiast spakował manatki i wyjechał do Europy, gdzie postanowił uczyć się malarstwa. Nie wiemy, czy byłby z niego drugi Picasso. Epizod europejski trwał krótko, a Redford zdecydował się zmienić kurs, wybierając szkołę aktorską. W 1959 roku debiutował na Broadwayu w "Tall Story", doceniono go też w Hollywood ("Boso w parku" z Jane Fondą, 1967). Krytycy zakochali się w blondynie z błyskiem w błękitnym oku, Amerykanki i Europejki nie przestawały o nim śnić. A on? Korzystał z życia, wdawał się w romanse, lecz jako aktor czuł niedosyt.
- Reżyserzy upierają się, bym grał jeden typ postaci: amantów! Nie dam się w to wciągnąć - tupnął nogą i odrzucił kilka fantastycznych propozycji ("Absolwent", "Kto się boi Virginii Woolf"). Czy żałuje? Nie wiemy, bo niechętnie wraca do porażek. Wiemy, że gwiazdą stał się dzięki roli w westernie "Butch Cassidy i Sundance Kid" (1969). Potem były filmy: "Kandydat", "Żądło", "Wielki Gatsby", "Trzy dni kondora", "Wszyscy ludzie prezydenta", "O jeden most za daleko", "Pożegnanie z Afryką", "Quiz Show"...
- Pytano mnie, czy wyrzucam sobie nietrafione decyzje. Nie. Żałuję natomiast kilku zrządzeń losu, na które nie miałem wpływu. Jednym z nich była przegrana w castingu do "Ojca chrzestnego". Rola Michaela Corleone dosłownie przeszła mi obok nosa. Stawiłem się na przesłuchaniu, wypowiedziałem swoją kwestię. Niestety, po mnie wszedł ten mały, genialny Włoch Al Pacino i... wiecie, co było dalej - wspomina.
Ostatnio odpiera zarzuty, że dał się skusić komercji, bo zagrał w superprodukcji "Kapitan Ameryka. Zimowy żołnierz" (2014). - To była fajna przygoda, tak jak całe moje życie - mówi, podkreślając, że odkrył w sobie dziecko, które nadal lubi się bawić. - Mam sporą gromadkę wnuków, pomogły mi wrócić do zaczarowanej krainy dzieciństwa - dodaje.
Na szczęście sporo zrobił dla kultury. Jest ojcem chrzestnym, pomysłodawcą i dobrym duchem festiwalu kina niezależnego w Sundance. Od lat angażuje się też w ochronę środowiska (został przez Prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego odznaczony Orderem Legii Honorowej). Fanów interesują rzecz jasna skandale. Czy jednak było ich aż tak wiele? Czy piękny mężczyzna zawsze musi składać niemoralne propozycje - tak jak uczynił to grany przezeń miliarder w filmie Adriana Lyne’a z 1993 roku? W scenach miłosnych z Demi Moore zastąpił go gwiazdor kina porno Randy West, nie można mu więc nawet zarzucić epatowania nagością!
Co dalej? Na premierę czeka m.in. dramat "Pete’s Dragon", w którym gra czarny charakter. - Lubię czasem zrobić do kamery wredną minę - żartuje, twierdząc, że rola mu się udała.
Maciej Misiorny