Reklama

Prawdziwych facetów już nie ma

Hollywood przeżywa kryzys. Producenci narzekają na brak prawdziwych facetów, których muszą importować z Australii czy Anglii. Gdzie się podziali twardzi mężczyźni?

Poszukując tytułowego bohatera do "The Spirit", Frank Miller (w którego komiksach raczej brak miejsca dla mięczaków) miał ogromny problem ze znalezieniem odpowiedniego aktora.

"Hollywood jest świetne w produkowaniu aktorów, ale beznadziejne w produkowaniu facetów" - stwierdził Miller - "Uważam, że większość z nich wygląda za bardzo chłopięco".

John Wayne, Robert Mitchum, Humphrey Bogart czy Steve McQueen to dziś klasyka. Prawdziwie męscy aktorzy, którzy swoim wyglądem szczególnie się nie przejmowali, a w filmach odtwarzali twardych facetów.

Reklama

Pierwsze jaskółki dzisiejszego kryzysu pojawiły się już w latach 50. Fala młodzieżowej kultury sprawiła, że na idoli wyrośli tacy aktorzy, jak James Dean, Montgomery Clift czy Marlon Brando. Zbuntowani, młodzi, o urodzie raczej chłopca niż mężczyzny. Zmienił się styl gry aktorskiej, zmieniły się i role.

Hollywood wkroczyło w erę wiecznych chłopców. Zbuntowane lata 60. przyniosły nowe twarze - Jack Nicholson, Dustin Hoffman, Warren Beautty - o uroku zawadiaka, z błyskiem w oku, z szerokim uśmiechem. Jednak, co tu ukrywać, o aparycji i stylu kompana do jednego drinka, niż odpowiedzialnego opiekuna kobiety. Oczywiście, można tłumaczyć to coraz większą niezależnością kobiet, ruchami feministycznymi, ale jednak...

Od lat 80. fabryką snów zaczęła rządzić generacja chłopców - Johnny Depp ("Piraci z Karaibów"), Keanu Reeves ("Matrix"), Brendan Fraser ("Mumia") czy Tom Cruise (tu nawet "Mission Impossible" to wyjątek potwierdzający regułę). Modny stał się metroseksualny wygląd, który niekiedy potrafił zaciążyć na karierze niejednej gwiazdy, próbującej się wyrwać z dotychczasowego wizerunku "wiecznego chłopca". Czasem taka brutalna operacja się udawała (przykład Leonarda Di Caprio i "Infiltracji" czy "Krwawego diamentu"), czasem z góry skazana była na porażkę (vide, czołowy cherubinek Hollywood - Orlando Bloom). Oczywiście honor "tough guys" bronili jeszcze Sylvester Stallon, Bruce Willis czy gubernator Kalifornii - Arnold Schwarzenegger, ale to dziś stara gwardia.

Robert Relyea, który był producentem m.in. słynnego "Bullitta" z prawdziwym twardzielem Hollywood, Stevem McQueenem, przyznał, że w środowisku wiele się o tym problemie dyskutuje.

"Moi reżyserzy spędzają mnóstwo czasu na poszukiwaniu typu aktorów, który już dziś nie istnieje. Oni mogą jedynie kopiować styl McQueena, ale nie będą mieć tego czegoś".

W rezultacie Hollywood zaczyna "importować" twardzieli z zagranicy. Ale wytwórnie coraz częściej czują presję, by w końcu znaleźć amerykańskie odpowiedniki prawdziwych facetów, z których przecież kiedyś Hollywood słynęło. Przyglądając się popularności takich gwiazd jak Russell Crowe czy Jason Statham, studia dostrzegły, że już niedługo mogą się przejeść aktorzy, którzy jeszcze po 40-tce zachowują się jak chłopcy bawiący się w piratów. Na dodatek piratów bardziej śmiesznych i fajtłapowatych niż o uroku przystojnego zawadiaki, jaki miał choćby Errol Flynn, gwiazda kina niemego. A żeńska część publiczności w końcu zatęskni za starymi, dobrymi czasami...

Producent "Mumii" Sean Daniel twierdzi, że napływ zagranicznych aktorów do Hollywood nie jest tragedią:

"To po prostu jedna wielka filmowa kultura".

I tak z Australii przybył w ostatnim czasie "gladiator" Russell Crowe, z angielskich filmów akcji Guy'a Ritchiego - Jason Statham, z Wielkiej Brytanii pochodzi też Gerard Butler czy Daniel Craig. Nawet Woody Allen w swoim nowym filmie sięgnął po hiszpańskiego macho - Javier Bardema.

Nie ma odpowiednich aktorów, zmienić więc trzeba bohaterów. I tak czołowi amerykańscy "władcy wyobraźni", jak Spiderman, Superman czy Hulk, zyskują delikatne, chłopięce rysy Brandona Routham, Edwarda Nortona czy Tobey Maguire'a.

"Wszyscy życzymy sobie jeszcze z pięciu takich facetów jak Jason Statham" - mówi producent Mark Gill - "Problem nie leży w braku ról, ale w braku aktorów, którzy by do nich pasowali".

A socjologowie przyczyn doszukują się w przemianach kulturowych, w zmianach męskich i kobiecych ról w społeczeństwie, ale także w amerykańskiej obsesji młodości. Krótko mówiąc, jakie czasy, tacy mężczyźni. Choć niektórzy złośliwi (czyżby męska część publiczności?) twierdzą, że to raczej zasada: jakie kobiety, tacy mężczyźni.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Australia | faceci | facet | aktorzy | Hollywood
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy