Polski aktor zastępował hollywoodzkiego gwiazdora na planie filmu. Czasem nie mogli ich odróżnić
8 listopada 2024 roku polską premierę miał "Prawdziwy ból", drugi film w reżyserskiej karierze Jesse'ego Eisenberga. Zdjęcia do niego powstawały w Polsce. Ponieważ znany aktor zagrał w nim także główną rolę i nie mógł się rozdwoić, ktoś musiał go zastępować przed kamerą w czasie przygotowań do scen. Funkcję jego stand-ina pełnił Mateusz Rumiński. W rozmowie z Interią polski aktor opowiedział, jak został zaangażowany do filmu, na czym polegała jego praca i jak wspomina zdjęcia z hollywoodzkimi gwiazdami.
Rumiński urodził się w 1997 roku. Od 2019 roku jest związany z Teatrem "Inaczej" w Warszawie. Od 2018 roku możemy go oglądać w filmie i telewizji w małych rolach oraz epizodach. Pojawił się między innymi w serialach "Na Wspólnej", "Na dobre i na złe", "M jak miłość" oraz "48h. Zaginieni", a także filmach "Kobiety mafii 2" i "365 dni. Ten dzień". Jest także związany z kanałem "Waksy" w serwisie YouTube.
Na planie "Prawdziwego bólu" pełnił funkcję stand-ina Jesse'ego Eisenberga. Oznacza to, że gdy gwiazdor "The Social Network" był przed zdjęciami zajęty obowiązkami reżyserskimi, Rumiński stawał we wskazanym miejscu. Na niego ustawiano kamerę i światło. Gdy wszystko było gotowe, Eisenberg wchodził na jego miejsce, a zdjęcia mogły się rozpocząć. Rumiński zastępował go także w kilku ujęciach, ale jak sam przyznał, była to sporadyczna sytuacja.
Jakub Izdebski, Interia.pl: Jak trafiłeś na plan "Prawdziwego bólu"?
Mateusz Rumiński: Dostałem telefon z jednej z agencji, z którą współpracuję i która również zajmowała się wtedy statystami na planie "Prawdziwego Bólu". Koleżanka agenta, z którym rozmawiałem, szukała kogoś podobnego do Jesse'ego Eisenberga. Właśnie dostali takie zlecenie i pomyśleli o mnie. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Na początku nie zdawałem sobie sprawy, że czeka mnie tak ogromna przygoda. Bliskie spotkanie z gwiazdami amerykańskiego kina i jeszcze bycie takim "drugim Jesse'em" na planie to coś niesamowitego.
Na czym polegała twoja praca na planie?
Przede wszystkim miałem za zadanie być stand-inem Jessego. Jestem dość podobny posturą i wzrostem, a dodatkowo podcięli mi włosy, żebyśmy mieli podobne fryzury. Ubierano nas identycznie. Wszystko dlatego, że Jesse łączył na planie trzy ważne funkcje: grał główną rolę, był również scenarzystą i reżyserem. Gdy przygotowywali ujęcie, ja musiałem stanąć w miejscu, gdzie on będzie stać, czasem naśladować jego ruch — wtedy ustawiali na mnie światło i kamerę. Jesse w tym czasie konsultował się z drugim reżyserem, produkcją, operatorem, aktorami i resztą ekipy, a kiedy mogli zacząć kręcić, wchodził "na gotowe". Moja praca opierała się także w dużej mierze na współpracy z operatorem, Michałem Dymkiem oraz pionem oświetlenia.
W kilku scenach byłeś też jego dublerem. Czy podczas seansu rozpoznałeś w którymś ujęciu siebie na ekranie?
Raz była taka sytuacja, że Jesse był zajęty, a ekipa musiała dograć ujęcie do sceny, więc wzięli mnie. Zrobili kadr z moim ramieniem i głową. Wydaję mi się, że został on użyty w filmie. Jako dubler brałem udział również w innych scenach, ale działo się to sporadycznie. Poza tym niektóre, na przykład, przejazd samochodu, robiono z tak dużej odległości, że oglądając film, ciężko jest siebie rozpoznać. Zresztą taka rola dublera, żeby go nie odróżnić od aktora.
Jakie wrażenie zrobił na tobie Jesse Eisenberg jako reżyser?
Bardzo dobrze wspominam naszą współpracę. Był bardzo zaangażowanym i jednocześnie życzliwym człowiekiem. Często wyrażał wdzięczność. Był aktorem, reżyserem, scenarzystą i przy tym wszystkim był też bardzo skromny i pokorny. Nie wywyższał się, każdego równo traktował i z każdym bez wyjątku rozmawiał. To ważne, by zachować spokój, szacunek i tworzyć przy tym dobrą atmosferę na planie. Jesse bardzo dobrze to wszystko opanował i połączył. Sam ciężko pracował i czasami musiał być w "kilku miejscach naraz". Jako scenarzysta pilnował zgodności z tekstem i fabułą. Jako reżyser konsultował z aktorami ich grę i emocje oraz dawał uwagi. Jednocześnie jako aktor musiał utrzymać swoje emocje i je zagrać. Przy takim przedsięwzięciu to nie jest łatwe zadanie. Wyrażał dużą wdzięczność. Zawsze po przygotowaniu sceny, kiedy Jesse zamieniał się ze mną do ujęcia, słyszałem: "thank you, Mateusz", co oznaczało, że mogę zejść poza kadr. Połączył trzy różne funkcje na planie. Mimo tego ogromu pracy, patrząc na efekt w kinie, doskonale sobie ze wszystkim poradził. Na ten sukces składała się praca ogromnego zespołu. Kadry w filmie są często kameralne, ale pod tym kryje się duży plan zdjęciowy oraz olbrzymie zaplecze wspaniałych ludzi. Pani Ewa Puszczyńska, współproducentka "Prawdziwego bólu", często pojawiała się na planie. Przez chwilę, na początku zdjęć była z nami także Emma Stone, której Fruit Tree produkowało film.
Podczas promocji "Prawdziwego bólu" aktorzy, producenci i przedstawiciele pionów technicznych mówili o wyjątkowej, niemal rodzinnej atmosferze, która panowała na planie.
Zgadzam się w stu procentach, sam to odczuwałem. Przeżyłem z tymi ludźmi miesiąc. Podróżowałem z nimi do Lublina, Radomia, czy Krasnegostawu. Mimo dużej ekipy i ogromnej różnorodności osobowości bez problemu się dogadywaliśmy. Oczywiście, na każdym planie zawsze zdarzają się jakieś nieporozumienia, ale uwagi mogą być konstruktywne i nie musi być od razu nieprzyjemnie. Zebrano taką ekipę, w której udało się zbudować i odczuć rodzinną, przyjazną atmosferę.
Jakie jest twoje najlepsze wspomnienie z pracy nad "Prawdziwym bólem"?
Każdy dzień był naprawdę wyjątkowy. To jest też specyfika pracy na takim planie. Codziennie byliśmy w innym miejscu i każdy dzień był owiany różnymi ciekawymi sytuacjami. Myślę, że najlepiej wspominam takie luźne momenty, np. gdy skończyliśmy zdjęcia i staliśmy pod hotelem z Kieranem Culkinem, ekipą i po prostu gadaliśmy o życiu. To było fajne, bo poznaje się tych aktorów od strony ludzkiej, codziennej, a nie od tego, jak ich widzimy w Internecie, filmach czy serialach. To fantastyczne ich spotkać i po prostu z nimi porozmawiać, poznać ich bliżej, wymienić opiniami czy się pośmiać.
A ze wspomnień na planie?
Na przykład sytuacje, w których byłem ubrany jak Jesse, a przechodnie czy członkowie z ekipy nie wiedzieli, czy to on, czy ja. Koleżanki i koledzy z planu czasem robili nam wtedy zdjęcia z odległości, a potem grali w grę "zgadnij kto to" - czy Jesse, czy Mateusz. To było zabawne, bo raczej nie jesteśmy podobni do siebie z twarzy. Niemniej identyczny ubiór i podobna postura robiły swoje. Zaczepiali mnie czasem: "hej, Jesse", a ja wtedy starałem się, najlepiej jak mogę, odgrywać jego osobę.