Paul Verhoeven: Kontrowersyjny reżyser kończy 85 lat
Paul Verhoeven przez całą swą karierę przekraczał granice. Jego filmy epatowały przemocą i nagością. On sam nigdy nie rozumiał, o co tyle hałasu. "Ludzie uwielbiają oglądać przemoc i straszne rzeczy. Istota ludzka jest zła i nie może być szczęśliwa przez więcej niż pięć minut. Posadźcie człowieka w kinie na dwie godziny radości i albo wyjdzie w trakcie filmu, albo zaśnie" - mówił w jednym z wywiadów. 18 lipca 2023 roku kontrowersyjny reżyser kończy 85 lat.
Verhoeven przyszedł na świat 18 lipca 1938 roku w Amsterdamie. Ukończył studia na kierunkach matematyka i fizyka. Swój pierwszy film krótkometrażowy nakręcił w 1960 roku. Zachęcony tym doświadczeniem, oddał się kinu. Po zakończeniu służby wojskowej rozpoczął pracę w telewizji. W 1971 roku zrealizował "Biznes to biznes" - swój debiut fabularny. Międzynarodową rozpoznawalność zapewnił mu "Żołnierz orański" (1977), który brał udział w konkursie podczas festiwalu w Berlinie. Wkrótce jego sława w środowisku była tak duża, że nazywano go "jednoosobowym holenderskim przemysłem filmowym".
Paul Verhoeven: Kariera w Stanach Zjednoczonych
Kariera w Stanach Zjednoczonych zawsze byłą w zasięgu jego ręki i ziściła się w 1985 roku wraz z premierą "Ciała i krwi". Widzowie nie byli przygotowani na średniowieczną historię pełną nagości i przemocy. Verhoevena zawsze bawił stosunek amerykańskich widzów do tych aspektów produkcji. "To dziwne, ale oczywiście, Amerykanie bardziej brzydzą się nagością niż ultrabrutalnością. Wciąż mnie to zadziwia" - mówił w jednym z wywiadów.
Wkrótce po premierze "Ciała i krwi" Verhoeven otrzymał scenariusz "RoboCopa" (1987). Jego twórcy, Michael Miner i Edward Neumeier, byli przekonani, że Holender jest idealną osobą do realizacji tego filmu. Verhoeven zabrał się za lekturę podczas wakacji na Lazurowym Wybrzeżu. Po kilku stronach miał dosyć. Czuł, że dostał tekst do kolejnego głupiego amerykańskiego s-f. Wytwórnia Orian nie dawała za wygraną i przesłała mu kolejną kopię. Na szczęście ta trafiła w ręce żony reżysera. To ona namówiła go, by dał "RoboCopowi" drugą szansę. Według niej tekst był pełen mądrości duchowej, a całość tyczyła się utraty swojej tożsamości i prób jej odnalezienia. Verhoeven przeczytał scenariusz jeszcze raz — tym razem powoli, robiąc notatki i wspomagając się słownikiem. Gdy skończył, był pewien, że "RoboCop" jest filmem dla niego. Wkrótce spotkał się ze scenarzystami, którzy odkryli, że reżyser wciąż uczył się angielskiego. Często dopytywał ich o znaczenie kolejnych powiedzonek lub dowcipów. Okazało się, że podczas lektury zupełnie nie wyłapał wątków satyrycznych.
"Scena, w której główny bohater ginie [na początku filmu], jest ekstremalnie brutalna — jak ukrzyżowanie. A po niej następuje coś w rodzaju zmartwychwstania. Zacząłem patrzeć na ten film w taki sposób — a nie jestem chrześcijaninem. Z tego powodu widziałem RoboCopa idącego po wodzie, gdy zabija Clarence'a Boddickera, jednego z antagonistów, pod koniec filmu. Wyglądał jak amerykański Jezus, a Boddicker był ucieleśnieniem zła. Daliśmy mu nawet okulary, żeby przypominał Heinricha Himmlera — by podkreślić, jak bardzo jest spaczony" - mówił reżyser dla Guardiana.
Sukces "RoboCopa" i styl Verhoevena, łączący przesadzoną przemoc z czarnym humorem, sprawił, że nagle stał się jednym z najciekawszych reżyserów pracujących w Hollywood. Jego kolejnym projektem została "Pamięć absolutna" z Arnoldem Schwarzeneggerem. Na planie chwalił sobie współpracę z aktorem. "Arnold nie ma ego. Możesz mu powiedzieć wszystko. Pierwszego dnia na planie powiedział mi: 'Nie będę urażony, jeśli będziesz mówił mi wszystko wprost. Mów, co uważasz'. Wszystko nagle stało się proste, bo nie musiałem się bawić w dyplomację i mówić: 'Arnold, mógłbyś może stanąć tutaj, spróbujemy to nakręcić pod innym kątem". Mogłem po prostu powiedzieć: "Arnold, to jest złe. Wyglądasz jak kretyn'".
Po dwóch udanych filmach science fiction Verhoeven postanowił spróbować sił w innym gatunku. Wybrał thriller erotyczny pod tytułem "Nagi instynkt" (1992). Film przeszedł do historii za sprawą sceny przesłuchania, na którą grana przez Sharon Stone bohaterka przychodzi bez bielizny. Verhoeven zdradził, że pomysł wziął ze swojego życia. Gdy studiował w Holandii, koleżanka z roku — starsza od wszystkich o kilka lat — podczas imprez siadała w podobny sposób, jak Sharon Stone. Gdy jeden z kolegów odważył się jej zwrócić uwagę, że nie ma ona na sobie bielizny, odpowiedziała mu: "Wiem, dlatego tak się zachowuję". Scena nie znalazła się w scenariuszu, ale Verhoeven podzielił się kiedyś tą anegdotą z Sharon Stone. Jak wspomina, zanim aktorka się zgodziła, zobaczył w jej oczach diaboliczny błysk.
Jak przyznaje, nie spodziewał się, że scena wywoła taką sensację. Montażysta bez jego wiedzy wykorzystał najbardziej intymne ujęcie ze Stone. Wśród członków ekipy zaraz rozpoczęła się dyskusja, jak dużo zostało pokazane. Jedna z asystentek zaczęła wręcz oglądać je pod mikroskopem. Była przekonana, że kamera uchwyciła obraz części intymnych aktorki. Reżyser był nieprzekonany, ale ujęcie było bardzo szybkie — trwało zaledwie cztery klatki. "Przy takiej prędkości nie możesz do końca powiedzieć, co widziałeś, bo to miała być jedynie sugestia" - wspominał. W końcu zaczęli oglądać materiał pod ogromnym szkłem powiększającym i zgodnie stwierdzili, że rzeczywiście, kamera zarejestrowała więcej, niż planowali. "To dosłownie mignięcie, więc postanowiliśmy to zostawić w filmie. Nigdy nie spodziewałem się, że zrobi się z tego sensacja" - wspominał reżyser.
Paul Verhoeven o porażce "Showgirls"
Następnym jego filmem były "Showgirls" (1995). Historia grupy striptizerek z Las Vegas spotkała się z zadziwiająco złym przyjęciem publiczności i krytyki. Niektórzy twierdzili, że to najgorszy film w historii. Reżyser zdradził w jednym z wywiadów, że mimo to po latach lubi wracać do "Showgirls". "Widziałem go ponad dwadzieścia razy, bo uważam, że jest on bardzo elegancki. [...] Fabuła nie jest najlepsza, ale taniec i jego choreografia sprawiają przyjemność podczas oglądania. [...] Mimo tych wszystkich kiepskich recenzji i braku entuzjazmu ze strony publiczności zawsze lubiłem ten film i wciąż go lubię. Cieszy mnie, że część publiczności jest do niego nastawiona pozytywniej niż 20 lat temu" - wspominał w 2015 roku.
W kontekście "Showgirls" Verhoeven żałuje tylko krytyki, jaka spadła na Elizabeth Berkley, która zagrała główną bohaterkę. "Film na pewno zrujnował jej karierę w nieodwracalny sposób. Moje życie stało się cięższe, ale nigdy w takim stopniu jak Elizabeth. Wszyscy się od niej odwrócili. Jeśli ktoś ponosi za to winę, to jestem to ja, bo to ja ją tak poprowadziłem" - wspominał.
"Podczas zdjęć do 'Showgirls' nie było problemów z nagością, zdjęcia przebiegały w miłej atmosferze i wszyscy myśleliśmy, że kręcimy interesujący film. [...] Elizabeth była tak wrażliwa na krytyczne opinie, ale podczas zdjęć nikt nawet nie pomyślał, że dojdzie do czegoś takiego. Wiele osób krytykowało jej aktorstwo, ale jechali też po całym filmie, więc nie mogę powiedzieć, że to nas szokowało. No i połowa publiczności przez cały film skupiała swój wzrok poniżej jej twarzy, więc co innego mieli mówić. Hollywood wkurzyło się na nią i nigdy nie wybaczyło, bo poszła dalej, niż inne aktorki kiedykolwiek poszły i pójdą" - bronił Berkley w wywiadach.
Verhoeven wspomniał także, że wśród kandydatek do głównej roli pojawiła się Charlize Theron. "Charlize starała się o angaż i nie przypominam sobie, by miała jakiś większy problem z nagością. Była dobra i chciała tę rolę, ale nie była wtedy jeszcze tak rozpoznawalna i średnio nam pasowała, więc jej podziękowaliśmy. Mam do niej ogromny szacunek, ale gdybyśmy ją zaangażowali, pewnie [krytycy] zniszczyliby ją, tak jak zniszczyli Elizabeth. Ma szczęście, że jej nie zatrudniliśmy".
Ku zaskoczeniu wszystkich Verhoeven pojawił się na ceremonii rozdania Złotych Malin jako pierwszy nagrodzony w historii. "Pomyślałem sobie, że nikt nie będzie się tego spodziewał i nie będzie to najprzyjemniejsze doświadczenie, ale co tam, chodźmy i zobaczmy, co się stanie! Nikt nie wiedział, że tam jestem, puszczali sceny z mojego filmu, śmiali się, ale gdy zaczęli przyznawać nagrody, ku ich zaskoczeniu, wstałem, żeby je odebrać". [...] Tamtej nocy wchodziłem na scenę siedmiokrotnie. [...] To było absolutnie fantastyczne, bo pod koniec wieczoru ludzie krzyczeli, śmiali się i klaskali. To było dla mnie miłe doświadczenie. [...] Myślę, że pojawienie się na ceremonii rozdania Malin i 'nastawienie drugiego policzka' było słusznym ruchem, ponieważ było to dla mnie swego rodzaju katharsis i koniec tej spirali niepowodzeń. [...] Po powrocie do domu czułem się oczyszczony".
Paul Verhoeven: Powrót do Europy
Ostatnimi filmami, które nakręcił w Stanach Zjednoczonych, byli "Żołnierze kosmosu" (1997), satyra na fascynację wojennymi przygodami, oraz horror "Człowiek widmo" (2000). Kolejny zrealizował po powrocie do Holandii. Była to "Czarna księga" (2006). Po jego premierze zrobił sobie przerwę, która trwała aż 10 lat. "Elle" (2016), opowiadająca o kobiecie uwikłanej w dziwną grę ze swoim gwałcicielem, przyniosła nominację do Oscara wcielającej się w główną rolę Isabelle Huppert. Z kolei jego ostatni film, "Benedetta", opowiadał historię zakonnicy, którą nawiedzają dziwne, erotyczne wizje. Film wywołał skandal, znów ku zdziwieniu reżysera.
"Nie rozumiem, jak prawdziwa historia może być świętokradztwem. To wydarzyło się w 1625 roku. Oczywiście, zmieniliśmy parę rzeczy, ale dlaczego nazywamy świętokradztwem coś, co wydarzyło się czterysta albo pięćset lat temu? Uważam, że to niewłaściwe. Nie zmienisz historii, która już się dokonała. Stało się. Można o tym dyskutować, czy to było złe, czy nie, ale nie można jej zmienić. [...] Zatem słowo 'świętokradztwo' w kontekście mojego filmu uważam za głupie" - mówił podczas konferencji prasowej w czasie festiwalu w Cannes w 2021 roku.