"Oppenheimer", czyli tylko nie zniszcz świata
Niezwykłe, że Christopher Nolan, którego największą fascynacją ekranową był zawsze czas i tworzone przez niego płaszczyzny, robi teraz film, w którym czas się zatrzymuje. On i świat zamierają, gdy Prometeusz wręcza ludziom ogień i staje się niszczycielem światów. Wyśmienity „Oppenheimer” to film działający niczym bomba atomowa, której skutkiem jest uderzeniowa fala odpowiedzialności – kwestia nader współczesna.
Współczesność nolanowskiej opowieści o Projekcie Manhattan z lat czterdziestych ubiegłego stulecia do owej odpowiedzialności się sprowadza. Nie do tych mianowicie skutków, które możemy przewidzieć, ale tych, których nie jesteśmy w stanie. To opowieść o puszce Pandory, która raz otwarta nigdy nie da się już zamknąć.
Nie dziwię się tej fascynacji Christophera Nolana tą tematyką, bo Projekt Manhattan to nie jest zwykły przełom w nauce, technice, wojskowości, kończący jedną wojnę, by zacząć kolejną. To przełom w dziejach ludzkości. Słusznie powiadają bohaterowie tego filmu, że to w jakimś sensie jej koniec i jednocześnie nowy początek, moment iście mityczny i prometejski, po którym nic już nie będzie takie samo. Moment zawieszenia jej losów.
To dlatego film Nolana w tym momencie zamiera. Milknie znakomita muzyka Szweda Ludwiga Göranssona (komponował do "Tenet" i "Mandaloriana). Zawiesza się czas, który jest największą fascynacją kinową tego reżysera i któremu poświęca każdą płaszczyznę swych tradycyjnie wielowarstwowych filmów, budowanych niczym tort albo półki w pokoju dziecka, za którymi kryje się tajemnica. Jedna warstwa po drugiej, jedna przestrzeń obok drugiej, z granicami wyznaczonymi przez zawsze inaczej i nieregularnie płynący czas.
Tak było w "Incepcji", tak było wszak w "Dunkierce", tak wyglądał też "Insterstellar", nie mówiąc już o "Tenet", w którym czas wyznacza przestrzenie, jakich do tej pory w kinie nie widzieliśmy.
"Oppenheimer" także ma warstwową konstrukcję, przez co wymaga od widza bardzo wiele. Wymaga koncentracji, smakowania dzieła każdą sceną i podzielności uwagi, zupełnie jakby oglądał trzy dzieła, a nie jedno. Jakby kinowy fotel zabierał go jednocześnie w kilka światów widzianych z różnej perspektywy.
W "Oppenheimerze" mamy trzy prowadzone równolegle narracje, w tym dwie komisje czy też posiedzenia rady, z których jedna Oppenheimera oskarża, druga broni. Jednocześnie, kumulując w jednym człowieku, jednym bohaterze niewyobrażalną energię fabularną. Cały ten film jest niezwykle energetyczny, próbując dobrać się do opowieści samej w sobie wielopoziomowej.
Nie bez kozery mówi się, że zrzucenie bomb atomowych na pokonanego już wroga, jakim w sierpniu 1945 roku była Japonia, było ruchem nie w stronę jej nieuchronnej kapitulacji, ale wymierzonym w stronę nowego wroga. To nie Japonia miała zobaczyć grzyb atomowy, a przynajmniej nie tylko ona. Jego widok miał przede wszystkim dotrzeć do Moskwy.
- Kto w zasadzie jest naszym wrogiem? Z kim walczymy? - mówi Cillian Murphy w swej życiowej może roli dr Roberta Oppenheimeira, którego zwano "ojcem bomby atomowej", a który sprzeciwiał się jej rozpowszechnianiu. Stawał okoniem wobec tworzenia bomby wodorowej i eksplozji termojądrowych, jakby sam się siebie przestraszył. Poniewczasie? Niekoniecznie. Oppenheimer w ujęciu Nolana jest bohaterem, który w bombie atomowej widzi moment przełomu. Moment, po którym - jak sam mówi - wszelkie wojny staną się bezcelowe. Widzi broń paradoksalną, bo gwarantującą pokój. A przecież to paradoksy są specjalnością fizyka kwantowego.
W tym sensie próbna eksplozja Trinity na poligonie w Nowym Meksyku to moment wszech czasów. Jednocześnie moment, w którym zawiesza się czas w każdym tego słowa znaczeniu. Nie tylko dosłownie, co Nolan pokazał w sposób wręcz pasjonujący. Zastanawiałem się, jak przedstawi nam "blask tysiąca słońc", który zatrzymał bieg świata i jak pokazana zostanie owa pierwsza próbna eksplozja z 16 lipca 1945 roku, po której mieliśmy w konsekwencji Hiroszimę i Nagasaki. Nolan użył zawieszenia i ciszy. Wykorzystanie tych środków to piorunująca dawka wbijająca w fotel jak fala uderzeniowa.
Czas zawiesza się tu także w szerszym kontekście. Oto bowiem twórca traci kontrolę nad dziełem, odkrycie przestaje być jego własnością, przy czym nadal pozostaje jego odpowiedzialnością. - Hiroszima nie jest pańską sprawą - mówi do niego prezydent USA Harry Truman (w tej roli Gary Oldman). Jak bardzo się myli.
To, co stanie się dalej z tym, co stworzyłeś, odkryłeś, zbudowałeś, zrobiłeś czy napisałeś, to już nie twoja rzecz - to najbardziej współczesna refleksja płynąca dla mnie z "Oppenheimera". Refleksja całkowicie błędna, by nie powiedzieć - kłamliwa.
To jest ten niezwykły, newralgiczny i trudny do uchwycenia moment, w którym puszka Pandory zostaje otwarta i nie da się jej zamknąć. Czas nie pozwala się cofnąć, pozostawiając za sobą zgliszcza i odpowiedzialność.
Christopher Nolan trzyma się faktów jak może, chociaż tak naprawdę nie mają one wielkiego znaczenia w tym filmowym ojęciu. Co rzeczywiście myślał Oppenheimer o bombie atomowej, więcej, co myślał o niej, gdy zaczynał prace w Los Alamos, gdy je ukończył i gdy zobaczył skutki, na gruncie kina jest bez znaczenia. Tu istotne są tylko konsekwencje, także dla bohatera. Możliwe, że wyrzuty sumienia Oppenheimera narastały z biegiem czasu, wypierając ostatecznie zachwyt nad możliwością odkryć i osiągnięć, jakich świat nie widział. Może z opóźnieniem doszedł do ponurych wniosków, do których Albert Einstein, Eugene Wigner i Leo Szilard doszli już lata wcześniej.
- W 1945 roku nie miał pan wątpliwości, a w 1949 roku pan ma - zarzucają Oppenheimerowi, widząc w tej różnicy związek z pierwszą radziecką próbą jądrową z 23 sierpnia 1949 roku, zatem początkiem spirali obłędu. Tę spiralę i ten obłęd widzi Oppenheimer jako reakcję bez szans na jej powstrzymanie. Widzi paradoksy, którymi niegdyś się zajmował jako fizyk kwantowy - wielkie odkrycie jest najsensowniejsze wtedy, gdy się go jednak nie dokona, a broń jądrowa ma sens wtedy, gdy się jej nie używa.
Obawiałem się, że Nolan zarzuci nas w swym filmie tą fizyką, terminologią naukową i ciężarem godnym umysłów Oppenheimera, Nielsa Bohra czy Alberta Einsteina. Nie zrobił tego jednak. Skupił się na obrazie spirali konsekwencji w układzie trudnym i wielowarstwowym, ale całkowicie strawnym (chociaż musiał użyć czerni i bieli, by rozdzielić odrębne światy). Stworzył film, który sam w sobie jest reakcją łańcuchową, postępującą nieuchronnie jak przewrócone kostki domina. Łącznie z reakcją łańcuchową widza, który w tym uczestniczy.
Widza, który dobrze wie to, czego Oppenheimer i ludzie z Projektu Manhattan nie wiedzieli na pewno - że ta reakcja jest do zatrzymania - a mimo tego denerwuje się wraz z nimi.
Powiadają, że film należałoby odchudzić i wyciąć z niego nadmierne sceny rozmów, przesłuchań i analiz. Te sceny gadania, którego jak na twórczość Christophera Nolana jest wyjątkowo dużo. On, operujący dotąd strukturą filmowego dzieła, teraz zaprzągł do pracy i słowo. Otóż ja nie uważam, by film wymagał odchudzenia i by był przegadany. Wszystko to, co słyszymy i w czym bierzemy udział, ma przecież tutaj swoje uzasadnienie i jest kostką domina, bez której reakcji łańcuchowej nie doświadczymy. Ten minimalizm pozostałych środków wyrazu, owa nielinearna konstrukcja i nienachalna kolorystyka wybijają na wierzch to, co najważniejsze.
Pewne sprawy wybrzmiewają u Nolana nieco ciszej, a są fundamentalne. Chociażby mit założycielski wyścigu po broń atomową i kamień węgielny Projektu Manhattan - nazistowski program jądrowy. To on stymulował Amerykanów, to on miał być pretekstem do przyspieszenia własnych badań i uzyskania na nie środków, tak aby Niemcy hitlerowskie nie były pierwsze.
Broń o tej sile rażenia, broń wszech czasów, owa Arka Przymierza, która niesiona w awangardzie staje się niszczycielem wszystkich i wszystkiego, miałaby się znaleźć w rękach nazistów - to wizja tak straszna i tak mrożąca krew w żyłach, że uzasadnia wszelkie środki zaradcze.
Gdzieś jednym zdaniem, łatwym do uronienia przez nieuważnego widza, który wtedy akurat sięgnie po popcorn, brzmi stwierdzenie, że nazistowski program nuklearny jest w powijakach i nie stanowi zagrożenia, a owe "dwa lata przewagi Niemców nad Amerykanami" to mit. To wiemy jednak my, znający tło i historię. My, którzy wiemy jak dramatycznie odlegli byli naukowcy Hitlera od zbudowania bomby. I chociaż to oni rozszczepili atom w 1939 roku, to dalej posunąć się nie potrafili, zapuszczając się w ślepe uliczki prób z deuterem i ciężką wodą. Niemcy zmagający się z problemami, od których Ameryka była wolna - brakiem surowców, sabotażem, nalotami i koniecznością ewakuacji fabryk i laboratoriów, wreszcie eksplozją reaktora w Lipsku w czerwcu 1942 roku, o czym pewnie aż tak wiele osób (jak zakładam) nie słyszało. Niemcy nie mieli najmniejszych szans w tym wyścigu i nie o nich w związku z tym chodzi.
Chociaż Oppenheimer powiada, że "szkoda, iż nie zdążyliśmy zrzucić bomby na Niemcy i Hitlera", to jednak także nie Trzecia Rzesza była celem Projektu Manhattan. Nie ona, nie Japonia, nie druga wojna światowa, ale to, co wydarzy się po niej. Kontrola nad światem powojennym.
Niemcy przewijają się więc w "Oppenheimerze" jedynie jako tło. Jako ci, dla których pracował Werner Heisenberg (w tej roli Matthias Schweighöfer, niemiecki aktor znany z "Walkirii") i inni tytani nauki jak Otto Hahn czy przerzucany z rąk do rąk między Trzecią Rzeszą a USA jak ciepły ziemniak wybitny duński fizyk Niels Bohr (w tej roli Kenneth Brannagh). Wszyscy nobliści, wszyscy geniusze, chociaż - jak słyszymy na samym początku filmu - "w tej branży geniusz to standard". Przewijają się także jako pewne ostrzeżenie jako ci, którzy wykluczyli ze swej struktury i zarazem swej nauki Żydów. A tracąc Żydów i żydowskich naukowców, podcięli gałąź, na której twardo siedzieć miała nazistowska fizyka jądrowa.
Oppenheimer w ujęciu Nolana i grany przez Cilliana Murphy’ego (w świetnym duecie z Emily Blunt - tę parę całkiem niedawno widzieliśmy razem w znakomitym "Cichym miejscu 2") to człowiek, który początkowo staje do wyścigu, by nie wygrali go ci, których boi się najbardziej, aby jednak szybko zrozumieć, iż tworzy oto dzieło stojące ponad tym lękiem, ponad Trzecią Rzeszą, wojną, rosnącą błyskawicznie potęgą Ameryki. Tworzy siłę wyższą, nie baczącą na to, kto jest zwycięzcą.
Spirala, która wyskakuje z mocą atomowego grzyba z otwartej puszki Pandory to spirala nie tylko chemicznych reakcji, ale i ludzkich. Napędzana nieufnością, podejrzeniami, zmiata z powierzchni stary świat, by pozostawić nowy z nową wojną. Wojną nie tyle zimną, co już na chłodno.
Moja ocena: 5/6
Radosław Nawrot