Reklama

Mordy zamiast twarzy, czyli... szczuropolacy

15 lat temu na ekranach kin zadebiutował film Janusza Zaorskiego "Szczęśliwego Nowego Jorku". "Spojrzenie na Polaków i Polskę z emigracyjnej perspektywy" odniosło spory sukces frekwencyjny, głównie za sprawą gwiazdorskiej obsady.

Janusz Zaorski debiutował w okresie tzw. trzeciego kina. Tym wspólnym mianem krytycy próbowali połączyć reżyserów, których pierwsze samodzielne filmy powstały na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Zaorski był w tej grupie najmłodszy. Szybko jednak ujawnił swój talent i swobodę poruszania się w różnych tematach i gatunkach, od groteski przez moralitet, kameralny dramat psychologiczny po klasyczne kino akcji - krótką sylwetkę reżysera znajdujemy w Internetowej Bazie Filmu Polskiego.

Zaorski przenosił na ekran dzieła pisarzy tak różnych, jak Edward Redliński ("Awans"), Stanisław Grochowiak ("Partita na instrument drewniany"), Stanisław Dygat ("Jezioro Bodeńskie"), Kazimierz Brandys ("Matka Królów") czy Maria Nurowska ("Panny i wdowy"). Jest też laureatem licznych nagród, zarówno polskich, jak i zagranicznych. Są wśród nich tak prestiżowe, jak Srebrny i Złoty Lampart oraz Srebrny Niedźwiedź i gdyńskie Złote Lwy.

Reklama

"Szczęśliwego Nowego Jorku" było kolejną adaptacją literackiego utworu Edwarda Redlińskiego. Zaorski wziął na warsztat dramat "Cud na Greenpoincie" (bazujący na powieści Redlińskiego "Szczuropolacy"), w którym autor "Konopielki" zawarł szereg gorzkich refleksji, związanych ze swym pobytem w USA.

Głównymi bohaterami filmu jest sześcioro polskich emigrantów, wywodzących się z różnych środowisk. Niegdyś wyruszyli za ocean pełni wiary w poprawę własnego losu, lecz na miejscu rzeczywistość okazała się rażąco odmienna od mitu "amerykańskiego snu". Oderwanie od tradycji i kulturowych korzeni, nieznajomość języka i realiów nowojorskiego życia powodują postępującą izolację przybyszów z Polski. Większość z nich żyje na granicy ubóstwa, z trudem ciuła grosz do grosza, haruje od świtu do nocy. Do Polski zaś wszyscy wysyłają kasety wideo, na których rejestrują skłamany obraz własnej prosperity. Akcja filmu toczy się w trzy kolejne niedziele przed świętami Bożego Narodzenia. Dzień Wigilii stanie się punktem zwrotnym w życiu wszystkich sześciorga bohaterów.

Wszyscy pod jednych dachem

Obraz polskiej emigracji w filmie Zaorskiego nie różni się zbytnio od tego, który zarejestrowali w swych sztukach m.in. Sławomir Mrożek i Janusz Głowacki, a w kinie Jerzy Skolimowski ("Fucha", "Najlepszą zemstą jest sukces"). Opowiadając o powikłanych perypetiach Azbesta, Potejty, Terizy, Profesora i innych Zaorski "nie odkrył więc Ameryki". Film jednak został dostrzeżony przez krytykę i odniósł sukces frekwencyjny (ok. pół miliona widzów).

Janusz Zaorski opowiadał jednak przed premierą obrazu, że nie było jego celem portretowanie polskiej emigracji.

"To nie jest film o emigrantach. Trudno byłoby mi w Polsce znaleźć miejsce, poza aresztem czy celą w więzieniu, gdzie zamknięci pod jednym dachem mieszkają inteligent z chłopem, robotnikiem i artystą. Dlatego wyjechałem do USA. To doskonała sytuacja dramaturgiczna, kiedy można spleść życie kilkorga uzależnionych od siebie osób i postawić je w pełnej napięć i emocji sytuacji" - tłumaczył twórca "Szczęśliwego Nowego Jorku".


Zaorski przypominał, że podobny zabieg zastosował już w głośnej "Matce Królów".

"W 'Matce Królów' losy Łucji Król i jej czterech synów były świetnym pretekstem do pokazania pięciu różnych dróg życiowych. Tutaj mam sześciu bohaterów i sześć zupełnie innych poglądów na świat. I o tym jest ten film, o stanie świadomości nas, Polaków, pod koniec wieku. Pomimo dzielących różnic, wszyscy zadają sobie to samo pytanie: co jest najważniejsze? Jak i gdzie znaleźć sobie miejsce na świecie? Moi bohaterowie szukają go w Ameryce, ale czy Greenpoint jest spełnieniem ich marzeń?" - pytał retorycznie Zaorski.

Mordy zamiast twarzy

Główne role w "Szczęśliwego Nowego Jorku" zagrali znani i uznani już aktorzy: Cezary Pazura, Bogusław Linda, Janusz Gajos, Katarzyna Figura, Zbigniew Zamachowski i Rafał Olbrychski.

Recenzenci uważali jednak, że bardziej szkodzą oni obrazowi.

"Nie ma w [tym filmie] wybitnej roli" - pisał w "Filmie" Cezary Wiśniewski. "Aktorzy, których talent został wielokrotnie sprawdzony, grają dobrze, ale brakuje progu, za którym zaczyna się fascynacja. Przyczyna leży w postaciach. Każda reprezentuje nie tylko swój status społeczny, ale przede wszystkim jest ucieleśnieniem rozczarowania autora 'Szczuropolaków', a więc z góry powziętych tez, których się nie ukrywa, co pozbawiło aktorów pola do popisu. Najbardziej dramatyczna postać - Profesor - tylko w rozmowie z żoną (Danuta Stenka) mógł pokazać, co naprawdę potrafiłby zagrać Janusz Gajos" - stwierdził recenzent "Filmu".

Także Tomasz Jopkiewicz w tekście na łamach "Kina" odnotował, że znane twarze przeszkadzają "Szczęśliwego Nowego Jorku". Krytyk przywołał ekranowe sformułowanie granego przez Bogusława Lindę Serfera, który mówiąc o współemigrantach stwierdził, że mają "mordy zamiast twarzy".


"Oglądając 'Szczęśliwego Nowego Jorku' mamy wrażenie, że jądrem tej opowieści jest resentyment. Że owe 'mordy' traktowane są z niechęcią, z przeświadczeniem, że ci ludzie sami są sobie winni. I chociaż film kończy się ironicznym, w zamiarze pewnie szlachetnym akcentem wybaczenia i zrozumienia, to nie sposób nabrać dla bohaterów głębszego współczucia. Sprawę paradoksalnie komplikuje obsadzenie w głównych rolach znanych polskich aktorów, którzy zaczynają mieć utrwalone - na wzór amerykański nieco - właśnie filmowe 'twarze'. Ich występy są efektowne, ale pogłębiają wrażenie sztuczności opowiadanej historii" - stwierdzał Jopkiewicz.

Cyznim i tendencyjność

Według recenzenta "Kina" dzieło duetu Redliński/Zaorski przypomina publicystykę firmowaną nazwiskiem Jerzego Urbana.

Redliński, a teraz i Zaorski zbliżają się (...) do Urbanowego 'panświnizmu', w którym na prawdziwe współczucie nie ma miejsca. Oczywiście - daleko im do monotonnego cynizmu rodem z 'Nie'. Choć przedmiot ataku a nawet niektóre jego sposoby są podobne. Ale desperacja tych ataków - w gruncie rzeczy na polskość, jej odmiany i Polaków, a nie na Amerykę - nie przekształca się w głęboką rozpacz" - argumentował Jopkiewicz.

W podobnym tonie oceniał "Szczęśliwego Nowego Jorku" Cezary Wiśniewski, oddając jednak Januszowi Zaorskiemu, że ten umiejętnie oswoił współczesne trendy światowej kinematografii.

"Janusz Zaorski okazał się reżyserem sprawnym i wrażliwym na modę. Tempo jest szybkie, dość efektowne klipy wplecione w akcje dziś są na miejscu, sporo scen ma ostrość nowoczesnego kina, zdjęcia Pawła Edelmana mają już swoją markę. Mimo tych zalet wychodzi się jednak [z kina] z niewielką satysfakcją, bo z biegiem akcji wrażenia jakoś bledną i ciekawość słabnie nie tylko z powodu oczywistej tendencyjności utworu" - pisał Wiśniewski.

Komedia, tragedia, dramat egzystencjalny

Film spodobał się za to Karolinie Korwin-Piotrowskiej, która na łamach "Polityki" zwróciła uwagę na uniwersalizm opowieści Zaorskiego.

"Dzieciaki mające teraz po kilkanaście lat oglądają ten film jak świetną komedię z bardzo dobrymi dialogami, ukochanymi aktorami i ostrą muzyką. I mają rację. Pokolenie trzydziestolatków widzi w tym tragikomedię, z przewagą tragedii. Rozpoznają w tym filmie swoich krewnych, znajomych, sąsiadów. Niektórzy widzą siebie i swoje marzenia. Te utracone i te spełnione. I oni też mają rację czytając ten film w taki sposób. To jest także ich historia" - zwróciła uwagę recenzentka "Polityki".

Zaorski zaś dodał na koniec, że jego film posiada w sobie ukrytą głębię, niedostępną dla zwykłego widza.


"Czyste kino akcji mnie nie interesuje. Wprawdzie od siedmiu lat nie kręciłem filmów, ale do swojego powrotu bardzo solidnie się przygotowywałem, zastanawiając się między innymi, jakich propozycji oczekuje dziś publiczność kinowa. Wybór prozy Redlińskiego nie był więc przypadkowy, gdyż pozwalał połączyć różne cele i zaspokoić różne potrzeby" - mówił reżyser.

Według niego "Szczęśliwego Nowego Jorku" to nie tylko przebojowa komedia, lecz także egzystencjalny dramat.

"Nie chcę się porównywać z innymi reżyserami, lecz jako przykład wielopiętrowej konstrukcji, do której dążyłem, mogę wskazać 'Siedem' Davida Finchera. Dla wielu widzów jest to po prostu świetny thriller. Lecz dla tych, którzy potrafią patrzeć ponad fabułę, film jest także poruszająca opowieścią o pewnej sytuacji egzystencjalnej" - zakończył Zaorski.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Szczęśliwego Nowego Jorku | Janusz Zaorski | twarzy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy