Łukasz Nowicki: Do dziś nie otrząsnąłem się ze śmierci mojej mamy [wywiad]
„Podróżnik, aktor, Ambasador Dobrej Woli Unicef, dziennikarz” – tak Łukasz Nowicki przedstawia się na Instagramie. Uważa, że każde z tych określeń go dobrze definiuje. Przez lata do listy swoich zajęć mógł dodawać jeszcze prowadzenie programu „Pytanie na śniadanie”, ale niedawno z tej posady zrezygnował, by skupić się na pracy w teatrze, prowadzeniu własnego podcastu i podróżowaniu. Z Łukaszem Nowickim rozmawiamy o tym, co go skłoniło do podjęcia decyzji o odejściu z telewizji, dlaczego tak ważne były dla niego 50. urodziny, jak zmieniło go drugie małżeństwo i dlaczego wciąż nie jest w stanie mówić o swoim ojcu, który zmarł w grudniu ubiegłego roku.
PAP Life: Kilka miesięcy temu odszedł pan z programu "Pytanie na śniadanie", w którym pracował pan ponad 13 lat. Rzadko się zdarza, żeby ktoś sam rezygnował z takiej posady. Dlaczego pan to zrobił?
Łukasz Nowicki: Faktycznie takie sytuacje zdarzają się rzadko, przeważnie z mediów samemu się nie odchodzi. W "Pytaniu na śniadanie" pracowałem prawie 14 lat. I to jest chyba najlepsza odpowiedź na pytanie, dlaczego odszedłem. To był naprawdę bardzo długi czas, w teatrze żadnego przedstawienia nie gra się przez tyle lat. W końcu przychodzi taki moment, w którym czujemy, że już dość, trzeba odejść. Lubię czytać wywiady ze sportowcami, szczególnie piłkarzami. Oni czasem mówią, że zakończą karierę, kiedy poczują, że pójście na trening nie sprawia im już radości, że zaczynają to robić tylko dla pieniędzy. U mnie coś takiego się stało. To nie była pochopna decyzja, przeciwnie - dojrzewała we mnie wiele miesięcy, wiedzieli o niej najbliżsi. Zależało mi na tym, żeby moje odejście była jak najmniej kłopotliwe dla redakcji, dlatego szukałem odpowiedniego momentu i wybrałem okres wakacyjny, kiedy jest mniej programów, łatwiej zorganizować zastępstwo. Chciałem na koniec programu powiedzieć cichutko "dziękuję państwu bardzo", ale redakcja postanowiła inaczej i moje pożegnanie odbyło się z pewną pompą. Sprawiło mi to oczywiście przyjemność, ale też trochę zawstydziło.
Kilka dni po tym pożegnaniu skończył pan 50 lat. Te urodziny były dla pana ważne?
- Były bardzo ważne i miały ogromny wpływ na podjęcie tej decyzji o odejściu z "Pytania na śniadanie". Przyznam, że wcześniej urodziny nie miały dla mnie większego znaczenia - trzydziestkę czy czterdziestkę traktowałem jak zwykłe daty, które obchodziły mnie tyle, ile topniejący śnieg. A pięćdziesiątkę poczułem - dotarło do mnie, że to jest ostatnia prosta tak zwanej młodości. Uświadomiłem sobie, że przede mną jeszcze 10, może 15 lat dużej aktywności zawodowej, fizycznej. Nie chcę powiedzieć, że wszystko kończy się po sześćdziesiątce, ale mam takie poczucie, że tego czasu jest coraz mniej. W związku z tym pomyślałem sobie, że chciałabym jeszcze zrobić coś innego, coś nowego. "Pytanie na śniadanie" to jednak jest grafik, dyżury, negocjacje, kto w którym dniu i tak dalej. Jest się jakby częścią pewnego systemu, a mnie coraz bardziej interesuje bycie poza systemem. Coraz bardziej pragnę i marzę o wolności i o decydowaniu - w miarę możliwości - o swoim zawodowym losie. Oczywiście, nie jest to do końca możliwe, bo w teatrze też wpadam w pewne tryby, też muszę dostosować się do kolegów.
Życie poza systemem jest kuszące, ale rachunki płacić trzeba.
- Oczywiście, że trzeba, a człowiek szybko przyzwyczaja się do pewnego standardu życia, dobrego samochodu, dobrego jedzenia, różnych przyjemności. Uwielbiam zwiedzać świat, a w dzisiejszych czasach jest to bardzo kosztowne, bo już nawet Indie przestały być tanie. Dlatego zanim podjąłem decyzję, usiedliśmy razem z żoną, wszystko policzyliśmy i wspólnie uznaliśmy, że możemy żyć skromniej. W tym roku dużą część wakacji spędziliśmy na wsi i okazało się, że dzieci były zachwycone. Później pojechaliśmy też dalej, ale generalnie rozpoczęliśmy proces redukcji potrzeb. Okazuje się, że jest to możliwe. Wiem, że zabrzmi to banalnie, ale naprawdę mniej znaczy więcej, tylko trzeba w to uwierzyć. Oczywiście nie jest tak, że nie pracuję. Nadal gram w teatrze, a teraz będę grał jeszcze więcej, bo w jakiś sposób ten budżet trzeba wypełnić. Te pieniądze będą zarobione ciężką pracą, podróżami po Polsce, dużo większym wysiłkiem emocjonalnym, fizycznym, większym nakładem czasu. Ale jestem przekonany, że moja decyzja o odejściu z telewizji była dobra.
A czy ona nie wynikała z tęsknoty za aktorstwem? Skończył pan krakowską PWST, ale mam wrażenie, że aktorstwo w pana życiu pojawiało się i znikało. Może teraz chce się pan bardziej zaangażować w granie?
- Ale ja przecież nigdy z aktorstwa nie zrezygnowałem. Rzeczywiście, nie przepadam za kamerą i ona szczególnie mnie nie lubi. Prawdą jest też, że nigdy nie dostawałem wielkich, wspaniałych propozycji. Miałem pojedyncze przypadki jak "Prawo Agaty", "Magda M." czy świetny serial "Zbrodnia", który powstał dla AXN, a teraz jest na Netfliksie. Cenię też "Prawo ojca", debiut reżyserski Marka Kondrata, więc w sumie było parę tych znaczących produkcji. Grałem głównie w serialach - czasem na stałe, jak w "Barwach szczęścia" czy w "Heli w opałach", a czasem jako tak zwany gość odcinka jak w "Niani". Ale generalnie przez całe życie aktorstwo mi towarzyszyło, choć jeżeli chodzi o występy przed kamerą, to z dość miernym skutkiem. Swoją drogą dojrzałem do tego, żeby otwarcie powiedzieć, że przed kamerą jestem dość przeciętnym aktorem. Natomiast teatr był dla mnie zawsze ważny. Przez dziesięć lat byłem w Teatrze Ateneum, tam miałem zaszczyt grać z najlepszymi: Jurkiem Kamasem, Gustawem Holoubkiem, Piotrem Fronczewskim, Marianem Kociniakiem, Marianem Opanią. Po odejściu z Ateneum miałem krótką roczną przerwę i potem wszedłem w zupełnie inny teatr. Nie lubię narzekania i marudzenia, ale jest coś takiego, że ludzi w świecie show-biznesu się szufladkuje. I to mnie osobiście dotknęło.
- Jeśli ktoś, tak jak ja, jest w telewizji śniadaniowej i prowadzi teleturnieje, to wtedy już mu się nie proponuje grania Ryszarda, Hamleta czy innych wielkich ról w dużych teatrach. Dostaje tylko role komediowe, farsowe, takie, z którymi jeździ się po Polsce, gdzie na plakacie można umieścić twarz znaną z telewizji, bo ona dobrze sprzeda spektakl. Tak to działa. Oczywiście, trzeba mieć warsztat, dobry głos, trzeba się umieć poruszać na scenie, trzeba mieć doświadczenie i siłę, żeby zagrać dwa, czasem trzy przedstawienia dziennie. I ja to wszystko mam. Gram bardzo dużo. W tej chwili jestem w obsadzie czterech sztuk w Teatrze Capitol i przygotowuję kolejne premiery. To wszystko są komedie. Dlaczego to robię? Bo ja po prostu kocham teatr, uwielbiam garderobę, uwielbiam jej zapach, rozmowy z kolegami, jakaś kolacja, hotel. Uwielbiam wsiadać do busa i pojechać do Ciechanowa, Szczecinka, Rzeszowa. W busie nauka tekstów, obejrzenie serialu, przeczytanie gazety, drzemka, przystanki na stacjach benzynowych. Lubię takie życie.
Rozmawiamy o aktorstwie, ale w biogramie na Instagramie jako pierwsze napisał pan słowo podróżnik. Potem jest aktor, a następnie dziennikarz.
- Między aktorem a dziennikarzem jest jeszcze Ambasador Dobrej Woli Unicef. I to jest dobra kolejność. Chociaż ja nie do końca rozumiem definicję podróżnika. Kto jest podróżnikiem? Czy to jest ktoś, kto żyje z podróży? Ktoś, kto o nich pisze? Robi zdjęcia z podróży? Jeżeli to jest ktoś, kto kocha podróże, to ja tym podróżnikiem jestem. Bardzo dużo wyjeżdżam, a i tak ciągle jest mi mało i chciałbym więcej.
Podróżuje pan sam czy z żoną, rodziną, znajomymi?
- W każdym wariancie. Najrzadziej podróżuję sam, właściwie już prawie w ogóle. Ostatnia dłuższa samotna wyprawa to była pielgrzymka do Santiago de Compostela, prawie 10 lat temu. Teraz jeżeli gdzieś wyjeżdżam sam, to są krótkie weekendowe wyjazdy. Od 15 lat organizuję wyprawy rowerowe po różnych zakątkach świata - Bałkanach, Kaukazie - i to są tzw. męskie wyjazdy z kumplami. Raz do roku wyjeżdżam z żoną i to jest nasza tradycja. Pozostałe wyjazdy są już rodzinne. Gdyby nie teatr, to pewnie tych wyjazdów było więcej. Robienie nagrań, zwiastunów, nagrywanie podcastów - to mógłbym robić z każdego miejsca na świecie. Myślę, że taki jest mój podświadomy plan na przyszłość, który trochę zaczęliśmy już wcielać w życie. Jesteśmy dość mocno związani z Albanią, mamy tam mieszkania, teraz spędzamy około miesiąca w roku i już bardzo dużo rzeczy robię stamtąd. Moja żona, Olga, która jest terapeutką, kiedy wyjeżdża, prowadzi terapię przez internet. Poza teatrem przeszkodą w wyjazdach jest też szkoła dzieci. Ale może edukacja domowa będzie jakimś rozwiązaniem? Zobaczymy.
Zobacz też: Adam Driver w Polsce! Popularny aktor odbierze wyjątkowe wyróżnienie
Od kilku miesięcy nagrywa pan podcasty "Z Nowickim po drodze". I chociaż przed chwilą powiedział pan, że dziś w mediach wszystko można zrobić on line, to jednak pan jedzie na spotkanie ze swoim bohaterem na drugi koniec Polski. Wybiera pan ciekawych rozmówców, ale nieznanych przeciętnemu odbiorcy. Po co właściwie panu te podcasty?
- Dobre pytanie, na pewno na nich nie zarabiam, ale też nie taki jest ich cel. To jest po prostu moja pasja. Goście nie są wybierani pod względem klikalności, nie jest tak, że ktoś mi mówi: "Zaproś tego, bo ma sto tysięcy osób na YouTubie". Oczywiście, zależy mi na liczbie odtworzeń, ale to nie jest priorytet.
A co jest tym priorytetem?
- Te podcasty dają mi wszystko to, co chciałbym robić i jak pracować. Po pierwsze - wiążą się z podróżami, a ja najbardziej w życiu lubię drogę, która moim zdaniem jest dużo ważniejsza niż cel. Cel wielokrotnie mnie zawiódł. W tym roku byliśmy na Azorach, o których od dawna marzyłem. Podobały mi się, ale też trochę rozczarowały. Ale marzenie o tych Azorach, analizowanie, wybieranie miejsc, kombinowanie było fascynujące. Dokładnie tak samo jest z podcastem. Przyjeżdżam do gościa, parkuję na chodniku pod jego domem, ktoś wychodzi w klapkach itd. Po drugie - to jest kamper, który jest takim naturalnym studiem, ma dużo skosów, poduszek, gąbek, więc świetnie tłumi dźwięk, a jednocześnie jak obok przejedzie głośno auto, albo pada deszcz też to usłyszymy. Czyli to jest żywa rozmowa. Po trzecie - sam wybieram gości, oczywiście jeżeli chcą ze mną rozmawiać. Po czwarte - sam to montuję, więc mam duży wpływ na ostateczny kształt rozmowy. Czyli po czternastu latach pracy prezentera, rozmów na tematy, które były mi narzucone, a ja mogłem zadać jedno góra dwa pytania, teraz rozmawiam dwie godziny. Nie zawsze temat się wyczerpie, ale jednak można się sporo dowiedzieć.
Jesienią rozpoczął pan nagrywanie drugiej serii podcastów. Pierwszy zrobił pan ze swoją żoną o znaczeniu psychoterapii. Czy zawód Olgi na wpływ na wasz związek?
- Ogromny. To jest niesamowita podróż we dwoje. Życie z psychoterapeutką nie należy do łatwych. Szczególnie dla ludzi z mojego pokolenia, którzy o psychoterapii nie mieli bladego pojęcia. Do tego często jeszcze byli wychowani w kulturze macho, czyli facet nie powinien okazywać słabości, jeżeli ma problem, to nie płacze, a jeśli już, to w kąciku, po cichu. Sam tak byłem wychowywany, nawet nie przez rodziców, ale przez świat, w którym żyłem. Związek z Olgą jest niesamowitą przygodą, ale oczywiście bywa trudno. Bo trudne jest życie z aktorem, z jego nadwrażliwością, nieuporządkowanym trybem pracy. Moja żona też jest aktorką, łączy te dwa zawody, więc następuje kumulacja tych trudności. Olga potrafi nazwać emocje, co bywa irytujące czy deprymujące, ale zarazem otwiera mi oczy na mnóstwo błędów, które popełniałem, popełniam i których, mam nadzieję, będę popełniał coraz mniej. Uczy mnie żyć świadomie, żeby nie zamiatać pod dywan, nazwać jakąś sytuację, przegadać ją. Na początku tego nie rozumiałem i nie do końca się z tym godziłem. Uważałem, że istnieje coś takiego jak intuicja, że o pewnych rzeczach trzeba rozmawiać, o innych nie, bo są nieważne. Dziś już wiem, że nawet jeżeli dla mnie coś jest nieważne, a dla niej jest, to trzeba porozmawiać. Ale czasem tej terapii jest za dużo w naszym domu i to wtedy bywa męczące. Chyba każdy zawód przynosimy do domu. Ojciec często opowiadał, że jego partnerka Marta Meszaros, która była reżyserką i rządziła na planie, czasami się zapominała i kiedy wracała do domu, to dalej rządziła. Wtedy on mówił: "Ej, Martuś, spokojnie. Siedzimy już w naszych fotelach w domu. Teraz już proszę, zróbmy rosół albo flaki i nie próbuj mnie tutaj ustawiać".
Jan Nowicki, pana ojciec zmarł w grudniu ubiegłego roku. Poradził pan sobie z jego odejściem?
- Ojciec odszedł w wieku 83 lat, w chwili jego śmierci ja miałem prawie 50 lat, w jakim sensie to było naturalne. Natomiast właściwie do dziś nie otrząsnąłem się ze śmierci mojej mamy. Byłem wtedy bardzo młody, miałem 26 lat. To był dla mnie koniec świata. Wciąż mam gdzieś żal, że to się wydarzyło, jest mi przykro, że nie poznała swoich wnuków, że tak krótko towarzyszyła mi w dorosłym życiu. Zdążyła zobaczyć moją premierę w październiku 2000 roku, "Opętanych" Gombrowicza w Teatrze Ateneum. Była zachwycona, jak to mama. Odeszła miesiąc później. Moja mama była medalistką olimpijską, dwukrotną mistrzynią Europy, miss olimpiady, miss mistrzostw Europy. Kiedy byłem dzieckiem, w jakimś sensie sława rodziców się rozkładała. Ze strony ojca było środowisko teatralne i ludzie z "Piwnicy pod Baranami", a ze strony mamy byli wielcy polscy sportowcy. Dziś mówi się głównie o moim ojcu, ale na mnie wtedy większe wrażenie robiła mama i jej otoczenie.
Przeczytałam, że z dzieciństwie zapamiętał pan głównie czekanie na ojca, który wpadał i wypadał.
- Nie jest żadną tajemnicą, że ojciec nie żył z nami na stałe. Od kiedy pamiętam, taty nie było w domu i rzeczywiście na niego czekałem. Potem sam już nie wiedziałem, czy czekam na niego, czy na prezent, który mi przynosił. Ojciec był ciekawy i egzotyczny, bo był od czasu do czasu. Stąd tęsknota i oczekiwanie. Generalnie bardzo trudne dla mnie jest mówienie o ojcu. Często słyszę: "Ależ pan miał wspaniałego ojca. Ach, jakie on pisał książki, a jakie role, a Konstanty, a Rogożyn, a to, a tamto". Proszę mi wierzyć, że dla dziecka nie jest ważne, czym się zajmuje ojciec. Moja córka w ogóle nie wie, co robię. Dla dziecka ważny jest tata, który jest, który kopie piłkę, pobawi się w dwa ognie, pomoże zbudować statek z papieru, po prostu będzie. Jestem oczywiście dumny z osiągnięć mojego ojca. Był wielką osobowością i cieszę się, że zrobił tak piękne rzeczy dla polskiej kultury, ale naprawdę mi żal, że go przy mnie nie było. Tak to się potoczyło. Rozumiem, nie mam pretensji, nie oceniam, biorę to na klatę ze świadomością straty, którą poniosłem.
Jest pan ojcem dwójki dzieci. Syn jest już dorosły, ma 20 lat. Córka ma lat 5. Jak pan chce zbudować swoje ojcostwo?
- Zastanawiam się, czy chciałbym na to pytanie odpowiadać... Często chce się budować swoje rodzicielstwo na pewnym zaprzeczeniu, a potem niestety popełnia się często te same błędy. To jest nieprawdopodobne, że ludzie wchodzą często do tej samej rzeki. Wiedząc, jak coś się dzieje, powielamy przewinienia naszych rodziców. Mnie też się to przydarzyło. Na pewno z córką spędzam więcej czasu, chociaż bardziej stawiam na jakość, a nie ilość. Mając 50 lat wiem, co zrobić, żeby ten czas, w którym już jestem, wykorzystywać jak najpiękniej, najmądrzej i najpełniej jak się da. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Zobacz też:
"W nich cała nadzieja": Polski film sci-fi doceniony na festiwalu we Włoszech