"Kevin sam..." to tradycja
- Kiedy byłem dzieckiem, w okresie świątecznym w telewizji co roku leciał "Czarnoksiężnik z Oz" - wspomina Daniel Stern. - Teraz pokazują "Kevina samego w domu". Czuję się bardzo dziwnie, będąc częścią rodzinnej tradycji.
Kiedy Stern podpisywał kontrakt na udział w "Kevinie..." - reżyser powierzył mu rolę Marva, wysokiego, kościstego i wielce niekompetentnego włamywacza, który wspólnie z niskim i nerwowym Harrym (Joe Pesci) okrada w wigilię Bożego Narodzenia puste domy - był już znany z takich filmów, jak "Uciekać" (1979) czy "Diner" (1982). Ale to komiczne przepychanki z Macaulayem Culkinem w roli dzielnego ośmiolatka - którego rodzice na skutek pomyłki zostawiają w domu, gdy cała rodzina w pośpiechu rusza na lotnisko, by odlecieć do Paryża na święta - uczyniły jego twarz powszechnie rozpoznawalną; najpierw dzięki "Kevinowi samemu w domu" (1990), a potem "Kevinowi samemu w Nowym Jorku" (1992).
- W 2003 roku poleciałem do Iraku z misją USO (United Service Organizations; organizacja wspierająca amerykańskie oddziały stacjonujące w różnych miejscach na świecie - przyp. tłum.) - zaczyna swoją opowieść 53-letni aktor, rozsiadając się nonszalancko w fotelu w swoim atelier rzeźbiarskim w Los Angeles. Na naszą rozmowę przyszedł w bluzie dresowej, roboczych spodniach i klapkach-japonkach. - Kiedy w eskorcie żołnierzy wybrałem się do jednego ze sklepów w Bagdadzie, otoczyła mnie piątka irackich dzieciaków, wykrzykujących: "Kevin sam w domu!". To film, który daje dzieciom dużą siłę!
Dwie dekady i kilka kilogramów później, Stern przypomina o sobie kolejną świąteczną komedię, "Battle of the Bulbs" ["Bitwa na bombki" - red.], która miała swoją telewizyjną premierę 18 grudnia na amerykańskim Hallmark Channel. Tym razem jednak to nie ośmiolatek zastawia pułapki na dorosłych intruzów - to dorośli faceci zachowują się jak mali chłopcy. W filmie tym Stern i Matt Frewer grają dwóch zażartych wrogów, którzy w dzieciństwie byli przyjaciółmi. Kiedy okazuje się, że będą sąsiadami, mężczyźni zamieniają doroczną tradycję dekorowania swoich domów na święta w istną rywalizację.
- Nie jest to ciężki film - mówi Stern - ale na pewno porusza takie tematy, jak komercjalizacja świąt i potrzeba wygrywania. Świętom towarzyszy pewna ordynarność i współzawodnictwo, i niektórzy ludzie zdecydowanie przesadzają w tej dziedzinie.
Aktor nie zaliczyłby siebie do tego grona, chociaż przyznaje, że lubi wygrywać. - Owszem, jestem ambitny - mówi. - Lubię wygrywać chociażby w sporcie. Lubię osiągać różne cele w życiu. Lubię zdrową rywalizację.
Jak mogliby sobie tego życzyć fani "Kevina...", akcja "Bitwy na bombki" obfituje w "fizyczne" gagi - aczkolwiek Stern podkreśla, że większość z nich "przesiedział".
- Większość z nich odgrywa Matt - mówi. - Ja jestem konwencjonalnym bohaterem. Filmy o Kevinie mocno wyczerpały mój organizm. Musiałbym dostać jakiś naprawdę niewiarygodny scenariusz, żeby znów zdecydować się na udział w sekwencjach slapstickowych.
"Kevin..." to wciąż jeden z ulubionych świątecznych filmów Polaków:
Nie oznacza to bynajmniej, że jego nowy bohater zachowuje się bardzo dojrzale.
- Faceci są niemądrzy - stwierdza Stern. - Z wiekiem coraz bardziej to do mnie dociera. Z kolei nie można tego powiedzieć o kobietach. Wychowywanie córek uzmysłowiło mi, o ile bardziej skomplikowane są kobiety i ile jest w nich głębi. Mężczyźni są po prostu bardziej tępi.
Stern i jego żona Laura są małżeństwem od prawie trzydziestu lat. Para ma trójkę dzieci - 28-letni Henry jest prawnikiem, 24-letnia Sophie komponuje piosenki, a 21-letnia Ella kończy właśnie naukę w college'u i wybiera się na studia medyczne.
- Przez całe życie byłem szczęściarzem - mówi aktor. - Od dziewiętnastego roku życia odnoszę sukcesy jako aktor. W wieku 24 lat doczekałem się trójki dzieci. Zawsze miałem potrzebę oparcia się w życiu na czymś więcej, niż tylko na aktorstwie.
- Bez względu na to, czy dopiero czekasz na sukces, czy już go odniosłeś i czekasz na jeszcze większy - kontynuuje - może się zdarzyć, że skoncentrujesz się na tym celu do tego stopnia, że będziesz gotów na wszelkie ustępstwa. Czujesz głód pracy. Chcesz wziąć udział w jakimkolwiek artystycznym przedsięwzięciu. Kończy się na tym, że aktorzy czekają, aż ktoś powie im: nadszedł czas. Ja tak nie potrafiłem.
Jego recepta brzmi: zostać rzeźbiarzem!
- Moja sztuka utrzymuje mnie przy zdrowych zmysłach - mówi Stern, wskazując na figury zaludniające jeden z zakamarków jego ogromnej pracowni. Aktor niedawno ukończył zlecenie dla portu w San Diego - rzeźbę przedstawiającą mężczyznę stojącego na rękach. Obecnie pracuje nad wielką bryłą, która ozdobi jedną z kalifornijskich winnic. Wiosną tego roku wystawę jego prac zorganizowała galeria sztuki w Malibu, gdzie aktor mieszka razem z żoną (ich drugim domem jest ranczo położone nieopodal Bakersfield).
- Zacząłem rzeźbić już jako dzieciak - mówi Stern, który wychował się w miejscowości Bethesda w stanie Maryland. - Uczęszczałem na kółko rzeźbiarskie i artystyczne, a także na warsztaty teatralne; śpiewałem też w chórze. To były jedyne zajęcia, na których udało mi się coś osiągnąć. Potem rzuciłem szkołę i przeprowadziłem się do nowego Jorku - a tam okazało się, że nie mam dość miejsca, by uprawiać jakąkolwiek inną formę sztuki poza aktorstwem.
- Na szczęście znalazłem zawód, w którym nie potrzebowałem dyplomu ukończenia college'u. Nienawidziłem już samej szkoły średniej. Nudziłem się w niej. Mój dyrektor uważał na szczęście, że jestem świetnym aktorem - byłem gwiazdą wszystkich sztuk, które wystawialiśmy w szkole - więc wystawił mi świadectwo "z przymrużeniem oka".
W Nowym Jorku Daniel Stern zapisał się na warsztaty aktorskie prowadzone przez Austina Pendletona, który dwa miesiące później obsadził go w sztuce teatralnej. Nie minął rok, a Stern zagrał w dwóch filmach - "Uciekać" i "Starting Over" (1979). Niebawem Woody Allen zaangażował go do roli zatroskanego aktora we "Wspomnieniach z gwiezdnego pyłu" (1980).
Zanim prawie dekadę później na ekranach pojawił się "Kevin sam w domu", Stern zdążył zagrać w ponad dwudziestu filmach i jednym serialu, zatytułowanym "Rodzinne miasto" (1985). Wystąpił również jako narrator, użyczając głosu "dorosłemu" Kevinowi Arnoldowi w popularnym serialu "Cudowne lata" (1988 - 1993).
W latach 90. aktor nie narzekał na brak pracy. Widzowie mogli oglądać go w takich filmach, jak "Złoto dla naiwnych" (1991), "Złoto dla naiwnych II" (1994) czy "Gorzej być nie może" (1998). Podkładał również głos pod głównego bohatera kreskówki "Dilbert" (1999 - 2000).
W miarę, jak proponowane mu role stawały się coraz mniej ambitne, Stern przewartościowywał swoje priorytety. Zaczął od wyreżyserowania dziesięciu odcinków "Cudownych lat", kilku innych telewizyjnych seriali i filmu "Debiutant roku" (1993). Obiecującą karierę po drugiej stronie kamery pokrzyżowała jednak kombinacja pecha i frustracji.
- John Hughes, mój bliski przyjaciel i autor scenariusza do "Kevina samego w Nowym Jorku", napisał również scenariusz do filmu zatytułowanego "The Bee" i poprosił, żebym to ja go wyreżyserował - wspomina aktor. - Rozpoczęliśmy pracę nad tym projektem, i dzięki temu mogłem przekonać się o jego niesamowitym talencie scenarzysty.
Stern uśmiecha się na wspomnienie nieżyjącego już przyjaciela, który w zeszłym roku zmarł na atak serca. - Tamten film nigdy nie powstał, ale był to przezabawny rok. Czy dałoby się wskrzesić ten projekt? Możliwe!
Było to jedno z szeregu rozczarowań, jakie dopiero go czekały.
- Miałem zlecenia z Disneya, Fox i Paramount, by dopracować scenariusze filmów, które następnie miały być zrealizowane - mówi. - Reżyserowanie to bardzo frustrujące zajęcie. Wkładałem w te scenariusze całą moją energię, a potem wytwórnie rezygnowały ze zdjęć... W pewnym momencie powiedziałem: Nie mogę pracować nad rzeczami, które się nie materializują. Nie mogę żyć w taki sposób. Wtedy właśnie poświęciłem się rzeźbiarstwu.
Stern zaczął od rzeźbienia w garażu, ale wkrótce poczuł, że ma za mało miejsca. - Jakieś cztery lata temu przeniosłem pracownię do pomieszczenia, w którym rozmawiamy, i postanowiłem zacząć podchodzić do tego zajęcia bardziej poważnie. To praca, do której przychodzę codziennie. Tak jest bardziej profesjonalnie. Teraz mam również własną stronę internetową, poświęconą moim dziełom: www.danielsternart.com.
Daniel Stern nadal jednak gra w filmach i reżyseruje. W ubiegłym roku zagrał w wyreżyserowanym przez Drew Barrymore filmie "Dziewczyna z marzeniami" - jego "ekranową" córką była Ellen Page. Obecnie można oglądać go w kinie w roli prawnika w dramacie "Dla niej wszystko", którego gwiazdą jest Russell Crowe.
Zobacz zwiastun filmu "Dziewczyna z marzeniami":
- W zeszłym tygodniu znów stanąłem za kamerą - zdradza. - Paul Reiser (popularny amerykański komik - red.) ma nowy program telewizyjny i w związku z tym poprosił mnie o wyreżyserowanie jednego odcinka. Będę również reżyserować sztuki teatralne w Los Angeles i Portland. Mieszka tam jedna z moich córek, dlatego chcemy spędzić tam trochę więcej czasu razem. Reżyserowałem tam już zresztą adaptację sztuki "American Buffalo" Davida Mameta.
- Nie odrzucam wielu propozycji - mówi - ale też nie gonię za nimi. Jeśli dochodzą mnie słuchy o czymś, co naprawdę mnie interesuje, wtedy nabieram na to ochoty. Jestem teraz zdecydowanie bardziej wybredny.
Chętniej jednak koncentruje się na... glinie.
- Ciężko jest być aktorem i artystą w jednym - mówi. - Widzę, jak moja córka stara się iść tą ścieżką. Ten zawód to wóz albo przewóz - ciężko jest zachować równowagę. Dlatego nie inwestuję wyłącznie w aktorstwo. Potrzebuję czegoś, nad czym będę miał kontrolę - tak, jak kontroluję przestrzeń tego studia. Każdego dnia przychodzę tu i zabieram się do pracy.
- Wciąż jestem względnie młody - konkluduje. - Moje dzieci mają już swoje życie, ja mam jakieś pieniądze na koncie, czasami sprzedają moje rzeźby. Gdybym mógł wychodzić "na czysto" jako rzeźbiarz, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Póki co wszelkie poniesione straty zapisuję jako uszczerbek na zdrowiu psychicznym.
Nancy Mills
"The New York Times"
Tłum. Katarzyna Kasińska
Czytaj również: