Jan P. Matuszyński o "Minghunie". To "najjaśniejszy film" w jego karierze
29 listopada 2024 roku do polskich kin wchodzi "Minghun", najnowszy film Jana P. Matuszyńskiego, twórcy "Ostatniej rodziny" i "Żeby nie było śladów". W rozmowie z Interią reżyser opowiada o tym, co zaintrygowało go w scenariuszu, castingu i pracy z aktorami, kreacji melancholijnej atmosfery, a także stosunku do komedii. "Jeśli 'Ostatnia rodzina' to kino familijne, a 'Żeby nie było śladów' coming of age story, to "Minghun" jest komedią romantyczną" - stwierdza w pewnym momencie. Mówi także o pracy nad serialem "Przesmyk" oraz kinie Michaela Manna.
"Minghun" debiutował podczas 24. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. Brał udział w Konkursie Głównym 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni i Konkursie Filmów Polskich podczas EnergaCamerimage.
Po stracie córki Jurek (Marcin Dorociński) wraz ze swoim teściem Benem (Daxing Zhang) decyduje się wyprawić chiński rytuał minghun, czyli zaślubiny po śmierci. "Minghun" to opowieść o nadziei, miłości i poszukiwaniu sensu życia oraz tego, co nastaje po nim. Opowiada o najważniejszych emocjach i egzystencjalnych granicach ludzkiego doświadczenia.
Bohaterowie ruszają w metaforyczną i pełną emocjonalnych zawirowań podróż w głąb samych siebie, której celem jest znalezienie dla zmarłej idealnego partnera na wieczność. Zderzenie dwóch, jakże odmiennych kultur, ma pomóc uświadomić zarówno filmowym postaciom, jak i widzowi, że bez względu na pochodzenie, wszyscy przynależymy do jednej człowieczej rodziny, gdzie podstawowe emocje są wspólne.
Jakub Izdebski, Interia: "Minghun", twój najnowszy film, był jednym z filmów otwarcia 24. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Nowe Horyzonty. W czasie wydarzenia byłeś także członkiem jury Międzynarodowego Konkursu Nowe Horyzonty. W przeszłości pokazywałeś na festiwalu swoje filmy i uczestniczyłeś w nim jako zwykły widz. Jakie odczucia wiążą się dla ciebie z tym wydarzeniem?
Jan P. Matuszyński: Pamiętam moment, gdy ten festiwal niemal się rodził. Będąc w liceum, przyjechałem do Cieszyna na drugą edycję — pierwsza była w Sanoku. To był czas, kiedy chodziłem na DKF do Pałacu Młodzieży w Katowicach do pani Eli Omelan. Było coś takiego jak Filmostrada. Filmy wprowadzane przez Romana Gutka były tymi, na które chodziłem chętniej. Nowe Horyzonty z edycji na edycję stawały się coraz większe, coraz ważniejsze i co roku śledziłem, co będzie, kto będzie — najpierw jako widz, później jako student reżyserii w Katowicach, a w końcu jako twórca. W tym roku miałem taką małą kulminację. To prawdziwy zaszczyt, że "Minghun" był jednym z filmów otwarcia. Natomiast fakt, że znalazłem się w jury, też był bardzo dużym wyróżnieniem, szczególnie że parę razy wcześniej odmawiałem, ale Marcin Pieńkowski namawiał i w końcu uległem. To była słuszna decyzja i w konsekwencji świetne doświadczenie.
Kiedy zapoznałeś się z pomysłem na film "Minghun"?
W trakcie postprodukcji filmu "Żeby nie było śladów" w 2021 roku, jeszcze w czasie pandemii, zadzwonił do mnie Krzysztof Rak, scenarzysta i producent — w wypadku "Minghuna" producent kreatywny — z pytaniem, czy chcę przeczytać treatment autorstwa Grzegorza Łoszewskiego. Zaintrygował mnie on na tyle, że uznałem go za warty rozwoju i pracy nad tym. Tylko miałem w ostatniej dekadzie sporo takich projektów. Między "Ostatnią rodziną" a "Żeby nie było śladów" naliczyłem w pewnym momencie 27 filmów lub seriali, które chciałem zrobić i były na różnym etapie rozwoju. Czasami był to scenariusz, czasami pomysł, czasami książka. Z różnych powodów te produkcje nigdy nie powstały, choć na pewnym etapie na pewno chciałem je robić. W wypadku "Minghuna" film udało się zrealizować, co bardzo mnie cieszy.
Co ciekawe, to kolejny film w twojej karierze, po "Ostatniej rodzinie" i "Żeby nie było śladów", w którym jednym z głównych wątków jest śmierć dziecka i żałoba rodzica.
Pierwszy wypunktował to Michał Oleszczyk. Mówił o filmach, natomiast jeśli się zastanowić, to serial "Król" też jest w pewien sposób podobnie motywowany. To zbieg okoliczności. Na pewno nie jest to celowe działanie i element, przez który dobieram projekty. Być może gdzieś podświadomie czuję, że to jest dobry silnik dla postaci. To szeroki temat, dający tyle różnych możliwości interpretacji, że na czterech produkcjach się pewnie nie skończy.
To o tyle zaskakujące, że w przeciwieństwie do większości polskich twórców nie piszesz swoich filmów. Z całego Konkursu Głównego 49. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni "Minghun" był jedyną produkcją, której reżyser nie pracował także nad scenariuszem.
Przykro mi, bo bardzo cenię osobę scenarzysty i scenarzystki. Jej obecność w projekcie, poza wieloma oczywistymi zaletami, daje poczucie, że nie jest się w tym osamotnionym. W przypadku "Minghuna" poza Grześkiem Łoszewskim był jeszcze Krzysiek Rak. Przeprowadziliśmy wiele długich rozmów. Odnoszę wrażenie, że przydałoby się nam więcej projektów, w których reżyser współpracuje ze scenarzystą. Jeśli popatrzysz na filmografię Wajdy, to tam, o ile pamiętam, tylko "Wszystko na sprzedaż" jest filmem, który sam napisał. Zresztą to był specyficzny projekt. Cała reszta to adaptacje napisane z kimś, a najczęściej w ogóle ktoś inny pracował nad scenariuszem do jego filmów.
Co sprawiło, że "Minghun" wydał ci się interesujący?
Były w nim przynajmniej dwa nowe, więc intrygujące elementy. Po pierwsze to film współczesny, a takiego do tej pory nie nakręciłem, przynajmniej fabularnego. Po drugie to jest character driven story, w którym wisimy na plecach głównego bohatera przez niemal cały czas. Ani "Ostatnia rodzina", ani "Żeby nie było śladów", ani serial "Król", który miał bardzo silnego protagonistę, nie miały takiej konstrukcji. To było coś innego. Współpraca z jednym aktorem, który jest w prawie każdej scenie, wydała mi się czymś kuszącym, wcale nie takim prostym i oczywistym.
Czy takim nowym elementem był także wielokulturowy aspekt "Minghuna"?
Ten miks kulturowy także mnie pociągał. Monika, moja żona, od lat interesuje się i zajmuje, pośród wielu swoich zajęć, kwestiami międzykulturowymi, więc znam je również z innej strony. Te aspekty, dziś szalenie aktualne, są wciąż czymś za rzadko podejmowanym. Wydaje mi się, że "Minghun" podnosi je w sposób nietypowy i odważny, bo obserwujemy w nim nie tylko zderzenie Polska-Chiny. Przechodzi też przez Wielką Brytanię. Stamtąd, a nie z Chin, przyjeżdża Ben, czyli teść głównego bohatera. On niejako wykorzenił się ze swojej kultury i przywozi do Polski coś, co jest pewnego rodzaju remiksem tradycji. To nie jest chiński minghun jeden do jednego, to jest jego wyobrażenie, co zresztą jest komentowane w filmie. Dało mi to jako twórcy możliwość dość swobodnego poruszania się w tej kwestii. Bardzo dużo rozmawialiśmy na ten temat przez cały okres powstawania filmu. Mieliśmy dużo konsultacji. Nie chcieliśmy nieświadomie czy też świadomie obrażać Chińczyków. Podchodziliśmy do tej tradycji z dużym szacunkiem. Ciekawe było to, że ceremonia minghun jest w sporej części Chin uważana za zabobon. Trochę tak, jak u nas szeptuchy. Nie zobaczymy tego na chińskiej ulicy. To jeden z wielu ceremoniałów, który wynika z zaprzeszłej historii w tym gigantycznym, bardzo licznym kraju. Z tego, co pamiętam, Grzesiek Łoszewski znalazł informację o tym nie w tekstach o Chinach, tylko w tych odnoszących się do wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Ta tradycja przebijała się też w Wielkiej Brytanii. Ma także swoją ciemną stronę, której nie chcieliśmy w ogóle podnosić w filmie.
W roli głównej przejmującą kreację stworzył Marcin Dorociński. Od początku widziałeś go w obsadzie?
Nie, na początku myślałem o kimś innym. Ten projekt ewoluował. Proces powstawania "Minghuna" był dosyć długi i miał różnego rodzaju wolty. Terminy zdjęć przesuwały się dwa razy, a w tym czasie popandemicznym wszystkie kalendarze zostały zresetowane. W pewnym momencie zaczął się robić... Nie chcę mówić "bałagan", bo to niedobre słowo, natomiast trzeba było być bardzo uważnym. Mam teraz takie poczucie, że w momencie, gdy powiedzieliśmy sobie wprost, że wiemy, kiedy to kręcimy i kogo chcemy obsadzić, to rozmowy z Marcinem były bardzo owocne. Nie pracowałem z nim przed tym filmem. Poznaliśmy się niewiele wcześniej. "Minghun" zaczął trochę żyć swoim życiem w trakcie realizacji, na co teraz patrzę z pewną fascynacją.
Chociaż Marcin Dorociński wielokrotnie udowadniał, że jest wszechstronnym aktorem, spora część widzów wciąż kojarzy go z rolami twardych mężczyzn w rodzaju Despero z "Pitbulla". Czy miało znaczenie, że w "Minghunie" zagra wbrew temu wizerunkowi?
Jest pewna zbieżność, jeśli chodzi o podejście do tej postaci, z tym, jak to było ze Zdzisławem Beksińskim i Andrzejem Sewerynem. Przy "Minghunie" spodobało mi się obsadzenie Marcina Dorocińskiego w czymś, czego on jeszcze po prostu nie grał. Lekkie postarzenie go, ściągnięcie jego bardziej atrakcyjnej, najbardziej znanej twarzy z "Pitbulla" - to się wydawało kuszące. Było to atrakcyjne także dla niego, więc podjęliśmy tę decyzję wspólnie. To zabawne, bo tak samo było z Beksińskim, gdy szukaliśmy okularów dla niego. Tak samo z okularami dla Jurka. To był delikatny proces, żeby Marcin nie wyglądał jak Marcin Dorociński w okularach, tylko żeby to była inna postać. Bardzo mnie ucieszyło, że gdy zobaczył film, powiedział, że jest on o kimś innym. Że nie widzi siebie na ekranie, a przecież kręciliśmy to stosunkowo niedawno.
Oprócz Marcina Dorocińskiego świetnie wypadają Daxing Zhang i Natalia Bui w rolach teścia i córki Jerzego. Jak wyglądał proces poszukiwania odtwórców tych postaci?
To był jeden z tych elementów, przy których parę razy zastanawialiśmy się, czy my w ogóle jesteśmy w stanie znaleźć właściwych aktorów. Szczególnie do tych dwóch postaci. To się tyczy w ogóle całego kręgu chińskiego czy, szerzej patrząc, postaci zagranicznych. Piotr Bartuszek, castingowiec, z którym robiłem "Żeby nie było śladów" i wcześniej "Króla" przyszedł z pomocą, mając dosyć dużą sieć kontaktów międzynarodowych poprzez inne osoby ze swojego fachu. Przeprowadził wszystko w taki sposób, że trafiły do nas właściwe osoby. Shane, czyli Daxing Zhang, jest aktorem mieszkającym w Los Angeles. Mieliśmy dosyć złożony proces castingu. Wtedy trwała jeszcze pandemia, wszystko odbywało się online. Niemożliwość spotkania się na żywo bywała kłopotliwa. Mieliśmy kilka zdjęć próbnych online z czytaniem tekstu z paroma różnymi aktorami, teoretycznie pasującymi do postaci Bena. Shane był zdecydowanie najciekawszy z nich.
Proces poszukiwania aktorki do roli Masi był chyba jeszcze trudniejszy. Musieliście znaleźć aktorkę chińskiego pochodzenia mówiącą po polsku, która w dodatku w bardzo ograniczonym czasie oczaruje publiczność.
Jeśli chodzi o Natalię, to także znalazł ją Piotrek. Natalia mieszka w Londynie, więc to nie jest aż tak daleko. Wszyscy od razu się nią zauroczyli i poczuli, że to jest najprawdopodobniej to.
Przy "Minghunie" ponownie pracowałeś z operatorem Kacprem Fertaczem. To niesamowite, jak ogrywacie przestrzenie, przede wszystkim mieszkanie Jerzego. Jak zmianą ustawienia kamery i kadru sprawiacie, że to samo miejsce z Masią wydaje się pełne życia, a bez niej puste i smutne. Jak pracowaliście nad osiągnięciem takiego efektu?
To jest powiązane z bardzo szczegółową i wielogodzinną pracą na etapie preprodukcji. Nie tylko z Kacprem, ale też ze scenografką, Joanna Kaczyńską. "Minghuna" wymyślaliśmy chyba ze trzy razy. Pierwotnie wydawało mi się — i cieszę się, że za tym nie poszliśmy — że Jurek powinien mieszkać w nowoczesnym mieszkaniu z dużymi oknami z widokiem na morze. Nie mogliśmy jednak znaleźć wystarczająco dobrej lokacji. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że musimy przekierować nasze myślenie na coś innego, bo to, do czego mamy dostęp, nie spełnia naszych oczekiwań estetycznych albo organizacyjnych. Zawsze przyjemniej kręci się w kamienicach. To był moment, gdy wiedzieliśmy, że osadzimy fabułę w Trójmieście i tam będą odbywały się zdjęcia. Szukaliśmy więc podobnego budownictwa. Mieszkanie Jerzego, które jest bardzo duże, zostało urządzone od początku przez Asię. Co ciekawe, robiliśmy wcześniej razem serial "Nielegalni" dla Canal+ i kręciliśmy go w tym samym miejscu. Realizacja zdjęć jest zawsze okupiona bardzo szczegółową analizą tego, co jest do wykonania, co możemy zrobić, jakie są tego konsekwencje. To mieszkanie jest na jednym z wyższych pięter, jest wąska klatka, mała winda, sprzęt trzeba więc wnieść i tak dalej. Natomiast wszystko zagrało tutaj pięknie. Nie tylko na ekranie, ale także organizacyjnie na planie podczas zdjęć, za co chylę czoła odpowiednim za to pionom. Robienie filmów to jest pewien proces kreatywny. Gotowy scenariusz jest tylko punktem wyjścia, bo to wszystko trzeba sobie zwizualizować.
Nawiązując do twoich słów o ciągłej ewolucji projektu — czy elementy komediowe znajdowały się w "Minghunie" od początku? W pewnym momencie film wchodzi wręcz na tereny cringe comedy, na przykład w scenach z zespołem "Melansh" lub w barze karaoke. Po przejmującym otwarciu jest to nieco zaskakujące.
Wydaje mi się, że one znajdowały się w scenariuszu od początku. Nie przypominam sobie rozmowy, czy to z Krzysztofem Rakiem, czy z Grzegorzem Łoszewskim, z której wynikało, że to będzie od początku do końca turbo poważny film. Ja tego zwykle nie lubię. Jeśli można sobie pozwolić na jakąś ironię czy czarny humor, to zawsze jestem pierwszy. Także, jeśli chodzi o kwestie ostateczne. Nie widzę powodu, dla którego nie można się z tego czasem pośmiać. Trzeba oczywiście wiedzieć, gdzie jest jakaś granica. Natomiast nie mam poczucia, że otarliśmy się w "Minghunie" o jej przekroczenie. Pomysł na zespół "Melansh" był od samego początku. Z kolei sekwencja karaoke ewoluowała. Pierwotnie była opisana bardzo ogólnie. Występująca tam pani Lihua była na początku mężczyzną. W ogóle to miał być Chińczyk. Później pomyśleliśmy, że może jednak Wietnamczyk. W pewnym momencie stwierdziłem: nie, zróbmy z tego taką postać, która jest kompletnie z innego miejsca. Brid Ni Neachtain, która ją gra, jest świetną irlandzką aktorką. Pamiętam ją na przykład z "Duchów Inisherin". Tylko jej postać myśli, że jest Chinką. Wydawało mi się, że tego typu przewrotność będzie tutaj fajnie pracować. Bardzo lubię tę sekwencję. Także dobór utworów, które są śpiewane w czasie jej trwania, dokłada dodatkowy kontekst. Oczywiście ironiczny, ale tej ironii można się u mnie doszukać nawet w "Żeby nie było śladów". Nie jestem zwolennikiem robienia filmów, które są strasznie smutne i przygnębiające. Zresztą wydaje mi się, że "Minghun" jest moim najjaśniejszym filmem do tej pory.
Te sceny w "Minghunie" są bardzo zabawne. Myślałeś o wyreżyserowaniu projektu, który będzie stricte komediowy?
Sam tego raczej nie napiszę. Nie mam ani pomysłów, ani, za przeproszeniem, weny, żeby coś takiego zrobić. Natomiast jeśli ktoś przyjdzie do mnie z takim tekstem, to bardzo chętnie. Zresztą, jeśli "Ostatnia rodzina" to kino familijne, a "Żeby nie było śladów" coming of age story, to wychodzi, że "Minghun" jest komedią romantyczną. Tylko trzeba mieć dużo dystansu, żeby to przełknąć. Bardzo trudno nakręcić dobrą komedię. Było parę tekstów, które do mnie trafiły. Po prostu nie widziałem w nich siebie. Jeżeli będzie dobry tekst, jestem chętny, żeby przeczytać i o tym porozmawiać.
Pracujesz teraz nad serialem "Przesmyk". Główną rolę gra w nim Lena Góra, z którą pracowałeś wcześniej przy "Królu". Od tamtej pory zagrała ona między innymi w "Roving Woman" i "Imago", za którą dostała nagrodę w Gdyni.
Lena jest teraz trochę inną osobą. Dojrzalszą, ciekawszą. Po "Królu" miałem taką myśl, że chętnie spotkałbym się z nią za parę lat. Byłem ciekawy, w jaką stronę pójdzie jako aktorka. Patrząc na "Roving Woman", "Imago", ale też "Noc w przedszkolu", widzę, że jej skala się poszerza. "Przesmyk" jest dla mnie wyjątkowym projektem, bo pierwszym z główną rolą kobiecą. Bardzo się ucieszyłem, że udało się obsadzić w nim Lenę. To nie było pisane dla niej, ona po prostu wygrała casting. Szukaliśmy i to, co zaproponowała, było najciekawsze. Jest to bardzo intrygujący i satysfakcjonujący sparing partner, który wymaga, jak większość bardzo dobrych i genialnych aktorów, atencji, uwagi i konkretnych propozycji. A ja już wiem, że dla tego projektu to była złota decyzja.
Nie znamy zbyt wielu szczegółów fabuły, ale wiemy, że w "Przesmyku" bohaterka znowu jest osobą w żałobie.
Podczas pracy nad scenariuszem w pierwszej kolejności spytałem, czy ten element nie jest pozostałością z poprzednich wersji albo w ogóle nie pochodzi z innego projektu. Nie pasował mi gatunkowo. Byłem więc po zupełnie innej stronie barykady, niż mogłoby się wydawać. Miałem co do tego bardzo duże wątpliwości. Gdy usłyszałem od strony platformy Max, że im to pasuje, poszliśmy za tym. To dość niejednoznaczna sytuacja dla mnie, bo jestem daleki od analizowania własnych rzeczy i budowania jakiegoś konsekwentnego opowiadania narracyjnego na podstawie swojej pracy. Najwyraźniej wątek żałoby mnie intryguje, porusza, zostaje we mnie i gdzieś tam na mnie działa.
Zaskoczyło mnie, gdy przeczytałem, że wśród twoich inspiracji podczas pracy nad "Przesmykiem" znalazł się Michael Mann.
Kino Michaela Manna siedzi we mnie od lat. Nie jest tajemnicą, że "Informator" to jeden z moich ulubionych filmów. Podobnie "Miami Vice", zarówno serial, jak i film, i "Zakładnik". To kino, które siedzi mi z tyłu głowy i podświadomie się nim inspiruję. Tak samo, jak Kieślowskim w różnych momentach. Na pewno "Przesmyk" będzie bardziej mannowski z racji gatunku kina szpiegowskiego. Jest wiele elementów stylistycznych, które mi bardzo odpowiadają, do których się jakoś odnoszę mniej lub bardziej bezpośrednio. Co na pewno odróżnia "Przesmyk" od jakiegokolwiek projektu Michaela Manna to fakt, że ma główną bohaterkę, a nie bohatera. To bardzo fajne przełamanie, by kino sensacyjne czy szpiegowskie najczęściej podpiera się postaciami męskimi. Tutaj jest bardzo silna, ciekawa, złożona postać kobieca. Sprawia to, że opowieść jest ciekawsza i świeższa. Zresztą mówiliśmy z Leną o filmach Michaela Manna, ale chyba zaczęliśmy tę rozmowę podczas pracy… nad "Królem".
Skoro jesteśmy przy Mannie — chciałbyś kiedyś zrealizować długą i efektowną sekwencję akcji, w rodzaju strzelaniny po napadzie na bank w "Gorączce"?
Jakby była uzasadniona dramaturgicznie, to tak. Robiąc "Króla" musieliśmy z takiej sceny zrezygnować. Miała się znaleźć w siódmym odcinku, ale po prostu nie było na to środków. Wydaje mi się, że polskie kino czy polskie seriale mają przestrzeń na to, żeby zrobić bardziej akcyjne sekwencje, które jednocześnie bardzo mocno wpisują się w intrygę, w historię i nie są to po prostu strzelanki. Ja takiego projektu do tej pory nie otrzymałem, ale chętnie nakręciłbym coś takiego.
Czy masz już wybrany film lub serial, na którym skupisz się po zakończeniu prac nad "Przesmykiem"?
Nie mam w obecnym momencie projektu kinowego, nad którym bym pracował. Jest parę innych, które się dzieją i są zapowiadane na przyszły rok. Pandemia i to, co się działo przy "Żeby nie było śladów", nauczyło mnie, że dopóki jakiś projekt nie zakończy zdjęć, to nie można zakładać, że on powstanie. Teraz jest powszechne w tej branży, że rzeczy nie dochodzą do skutku. Kurde, a może zawsze tak było, tylko teraz to bardziej widać? Marzyłoby mi się na pewno zrobić duży film kinowy, który byłby spełniony artystycznie, ale też ściągnął dużą widownię do kin. Natomiast takiego projektu nie mam. A z racji tego, że jestem rodzynkiem, który nie pisze scenariuszy swoich filmów, to chętnie taki projekt przyjmę. Pewnie to musiałaby być adaptacja jakiejś książki albo remake czegoś, żeby wszystko zadziałało pod kątem frekwencji.
Inny nie przyciągnie widzów do kin?
Niestety, czasy mamy takie, że ludzie chodzą na bajki albo filmy, które warto obejrzeć na dużym ekranie, czytaj w Imaxie. Nasze kino, poza nielicznymi wyjątkami, raczej się w to nie wpisuje. Wydaje mi się, że jedynym filmem, który realizował takie założenia, była "Akademia pana Kleksa". Jako widz też czekam na takie produkcje. Chciałbym zobaczyć duży polski film, który ma skalę "Top Gun: Maverick". Wiem, że to może się wydawać nierealistyczne, ale mówię to jako widz kinowy. Wydaje mi się, że teraz chodzi się na kino artystyczne, ale raczej na festiwalach i przeglądach. To jest wszystko fajne, ale nie robi frekwencji. Dopiero taki naprawdę bardzo duży tytuł mógłby spowodować tendencję odwrotną do obecnej.
Uważasz, że widzowie nie chcą już chodzić do kina?
Mówię to z dużym smutkiem i jako reżyser, i jako widz kinowy. Prawda jest taka, że dojechały nas warunki oglądania. To znaczy przechodzenie przez galerię handlową, przez stoisko z popcornem za 50 złotych i oglądanie przez 40 minut jakichś kompletnie nieistotnych reklam, na których czujemy się zwyczajnie dojeni. I dopiero po tych dwóch godzinach ciężkiego oczekiwania oglądasz film, który był zapowiadany jako wielkie wydarzenie. I okazuje się, że takim wydarzeniem nie jest. Chyba cierpliwość gdzieś się nam skończyła. Gdy oglądam coś w domu ze streamingu czy Blu-raya, to można te wszystkie kwestie dużo łatwiej rozwiązać. Wielu z nas ma teraz małe kino w domu – większe telewizory czy rzutniki. Ba, nawet maszynę do popcornu. Wydaje mi się, że filmy, które mają szansę być pokazywane w kinach, muszą mieć jakiś element, który będzie na tyle przyciągał, że zniweluje te niedogodności.