Reklama

Filmowa wieża Babel

Mimo że najważniejsze konkursy Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego (WMFF) wygrały w tym roku rosyjskie produkcje, to sobotni (14 października) program festiwalu przypominał prawdziwą wieżę Babel. Mogliśmy zobaczyć tureckie "Klimaty", brytyjski "Red Road", niemieckie "Cząstki elementarne" i najnowszy film meksykańskiego reżysera Alejandro Gonzaleza Inarritu "Babel". Gwoździem przedostatniego dnia WMFF było jednak ogłoszenie wyniku obrad jury.

Werdyktem pięcioosobowego jury, na czele którego stał w tym roku czeski reżyser Petr Zelenka, laureatem Grand Prix NESCAFE został film "Euforia" w reżyserii Iwana Wyrypajewa. Zwycięzca konkursu "Nowe Filmy. Nowi reżyserzy", w ramach którego startowały też polskie: "Z odzysku" i "Chłopiec na galopującym koniu", otrzymał też nagrodę w wysokości 5 tysięcy euro. W Konkursie Regionalnym dla filmów z Europy Środkowej i Wschodniej triumfował kolejny rosyjski przedstawiciel - "Dryfowanie" Borysa Chlebnikowa. W trzecim z tegorocznych konkursów - filmów dokumentalnych - zwyciężył holenderski "Bóg jest moim DJ-em" Holendra Carina Goeijersa.

Reklama

Moralnym zwycięzcą festiwalowych werdyktów został jednak Sławomir Fabicki, którego "Z odzysku" (polski kandydat do Oscara) otrzymało Nagrodę Specjalną jury oraz Nagrodę Cinemax za Najlepszy Scenariusz. Jury nie poprzestało tylko na jednej Nagrodzie Specjalnej - za wyjątkowe wrażenia wizualne i dźwiękowe uhonorowano również "Tęsknotę" Valeski Grisebach. Ostatnim sobotnim wyróżnieniem była nagroda FIPRESCI dla najlepszego pierwszego lub drugiego filmu w dorobku reżysera z Europy Środkowej lub Wschodniej. Otrzymała ją Węgierka Agnes Kocsis za film "Świeże powietrze".

Jeśli zaś chodzi o sobotę, to przyniosła ona kawał dobrego kina. Już na sam początek dnia najnowszy film Nuri Bilge Ceylana, Turka, który parę lat temu zachwycił Cannes swoim filmem "Uzak". Teraz powrócił kolejnym obrazem "Klimaty", którym w 2006 roku zasłużył sobie na canneńską nagrodę FIPRESCI. Ulubieniec najważniejszego europejskiego festiwalu w "Klimatach" kontynuuje swój oszczędny i pozbawiony zbędnych słów styl narracji. Opowieść o kryzysie związku mężczyzny i kobiety - on pracuje na uniwersytecie, ona jest kierownikiem produkcji podrzędnego serialu - prowadzi ascetycznie, koncentrując się na nieważnych z punktu widzenia filmowej dramaturgii zdarzeniach.

W efekcie otrzymujmy coś na kształt "współczesnego Antonioniego" - egzystencjalny niepokój, pustka emocjonalnego pejzażu, problemy w funkcjonowaniu międzyludzkich kontaktów... Wszystko to już dobrze znamy, a jednak jest w "Klimatach" pewna świeżość, pewność reżyserskich decyzji, niewerbalna przejrzystość psychologicznej głębi bohaterów i dość trafna diagnoza oziębłej współczesności. Być może autentyczność "Klimatów" wynika po części z ich autobiograficzności. I nie o pamiętnikarsko-ekshibicjonistyczne ambicje reżysera tu chodzi, tylko o obsadę filmu, która każe traktować go trochę na zasadzie "home movie". Główną rolę zagrał bowiem sam reżyser, w filmową towarzyszkę jego życia wcieliła się żona Ceylana ,a w filmie zobaczyć możemy także rodziców twórcy.

Nie mniej przyjemności sprawiła także projekcja brytyjsko-duńskiej koprodukcji "Red Road". Reżyserka Andrea Arnold, którą znamy z nagrodzonego w Krakowie, a potem uhonorowanego Oscarem krótkometrażowego "WASP", nadal zapuszcza się do podejrzanych podmiejskich dzielnic, portretując życie zwyczajnych ludzi. "Red Road" to nazwa pewnego osiedla w Glasgow, który kontroluje pracująca w miejskim monitoringu ulic Jackie. Kiedy przypadkowo zauważa na ekranie monitora pewnego mężczyznę, rozpoznaje w nim mordercę swej córeczki, któremu za dobre sprawowanie zredukowano długość odsiadki...

Rozpoczyna się zrealizowana w stylu brytyjskiego kina społecznego spod znaku Mike'a Leigh i Kena Loacha historia o odkupieniu win i daremności zemsty. Arnold kieruje jednak swą reżyserią z większym pazurem aniżeli brytyjscy mistrzowie, czerpiąc inspirację z filmów Larsa Von Triera. Jego Zoentropa była zresztą koproducentem "Red Road", a film powstał w oparciu o pomysł Lone Schefring - autorki filmu "Wilbur chce się zabić". Obraz Arnold to zresztą pierwszy z planowanych trzech obrazów cyklu "Advance Party", których akcja rozgrywać się będzie w Glasgow i w którym wystąpią ci sami aktorzy. "Red Road" to obiecujący początek a my naprawdę długo będziemy jeszcze czekać w polskim kinie na tak mocną, ale przeczącą wulgarności scenę erotyczną, jak między głównymi bohaterami filmu Andrei Arnold.

Zawiodła natomiast ekranizacja jednej z najbardziej skandalizujących książek ostatniej dekady - "Cząstek elementarnych" Michela Houellebeqa. Niemiecki film pod tym samym tytułem to wręcz parodia książkowego oryginału - cyniczny profetyzm tej francuskiej powieści został w filmie Oskara Roehlera zbanalizowany i przesłonięty komediowym sztafażem. Dwaj powieściowi przyrodni bracia Michel i Bruno - w filmowej wersji "Cząstek elementarnych" z tragicznych ofiar ponowoczesności przemieniają się w swoje karykatury: Michel ukazany jest jako intelektualista-prawiczek-ciamajda, natomiast Bruna film Roehlera przedstawia jako rasistę i maniaka seksualnego.

Zbudowanie tych dwóch postaci w tak drastycznej do siebie opozycji potęguje komediowe akcenty filmu. Zamiast jednak - jak książka Houellebeqa - stać się poważnym oskarżeniem nowoczesności, filmowe "Cząstki elementarne" dryfują w kierunku niezobowiązującej groteski, wyśmiewającej po trochę: ruch hippisowski, emancypację kobiet, i inne izmy współczesności. Szybko jednak okazuje się, że prowadzi to twórców na mieliznę a o polskim tłumaczeniu filmu niezbyt dobrze świadczy, że nie zawsze przytacza słowa polskiego przekładu książki Houellebeqa, wprowadzając jeszcze większy zamęt między oryginałem a ekranizacją.

Nie zmienia to faktu, że na "Cząstki..." ciężko było w sobotę znaleźć bilet, tak samo jak na najnowszy film twórcy "Amores Perros" Alejandro Gonzaleza Inarritu. "Babel" nie rozczaruje zwolenników jego talentu, scenariusz - rzecz niezwykle istotna w filmach Meksykanina - znów wyszedł spod ręki Guillermo Arriagi ("21 gramów"). I tak jak w poprzednich filmach Innaritu, tak w "Babel" mamy do czynienia z kilkoma przeplatającymi się i zręcznie zmontowanymi historiami.

Widz śledzi więc równolegle cztery historie: incydent, który przytrafił się parze amerykańskich turystów (przystojny jak Georgre Clooney Brad Pitt oraz eteryczna jak zwykle Cate Blanchett) podróżujących po Maroku, opowieść o młodej głuchoniemej Japonce, dzień z życia meksykańskiej opiekunki do dzieci oraz historię pewnej marokańskiej rodziny: ojca i jego dwóch nastoletnich synów.

Między wszystkimi historiami zachodzi pewien związek. Młodzi marokańscy wieśniacy podczas zabawy strzelbą, którą odstraszać mają atakujące stado owiec szakale, trafiają w przejeżdżający nieopodal autobus, którym podróżuje m.in. para Amerykanów. Kula trafia w ramię postać graną przez Cate Blanchett. Okazuje się, że meksykańska opiekunka zajmuje się właśnie dziećmi Amerykanów, a ojciec młodej Japonki podarował kiedyś ojcu Marokańczyków feralną strzelbę, z której raniona została filmowa żona Brada Pitta.

To pomieszanie historii i języków nie buduje jednak - co sugeruje tytuł i ambitna struktura filmu - żadnej przekonującej metafory współczesnego świata. W istocie ta "Historia jednego pocisku", którą funduje nam Inarritu, raczej rozczarowuje - tego, że wszystkie historie jakoś się splotą, widz domyśla się bowiem od samego początku. A o "efekcie motyla", czyli teorii twierdzącej, że ruch skrzydeł motyla w jednym zakątku świata może na drugiej półkuli wywołać trzęsienie ziemi, widzieliśmy już bardziej przekonujące obrazy.

Tomasz Bielenia, Warszawa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: więzy | jury | film
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy