Cannes 2015: Orgazmów brak
68. festiwal filmowy w Cannes nabiera rozpędu. Trzeci i czwarty dzień imprezy przyniósł ze sobą udany transfer europejskiego mistrza współczesnego kina do świata komercyjnych produkcji i druzgocący upadek Gusa van Santa (byłego laureata Złotej Palmy za film 'Słoń"), który spadł z niskiego konia. Jego nowy film bezlitośnie wygwizdano.
Yorgosa Lanthimosa fanom kina przedstawiać nie trzeba. Jego "Kieł" i "Alpy", wliczane w poczet tak zwanej nowej fali greckiego kina, przez wielu są uznawane za jedne z najlepszych dzieł XXI wieku (szczególnie "Kieł"). Nic dziwnego, że Grekiem zainteresowała się irlandzka firma producencka, która zaproponowała mu anglojęzyczny debiut. W obsadzie pojawiły się międzynarodowe gwiazdy, jak Colin Farrell czy Rachel Weisz, zaś film został skrojony pod gusta zachodniej publiki. Choć nie do końca, bo reżyserowi udało się nadać mu autorski sznyt i ocalić formę, którą rozwijał w dotychczasowych dokonaniach.
"The Lobster" dzieje się w niedalekiej przyszłości, kiedy ludzie mają 45 dni na znalezienie sobie partnera. W przeciwnym razie zostaną przemienieni w zwierzę. Jak zwykle u Lanthimosa świat przedstawiony rządzi się bezwzględnymi prawami. To totalitaryzm pełną gębę, w którym nawet masturbacja podlega ścisłej kontroli przez sprawujących władzę.
Reżyser tworzy świat sterylny i bezwzględny, wykorzystując przy tym znane z poprzednich filmów chwyty stylistyczne: nieruchoma kamera podgląda bohaterów, przypominając o tym, że ci są pod nieustanną inwigilacją Wielkiego Brata, niespiesznie posuwająca się akcja daje poczucie niepewności i lęku, mamy wrażenie, że bohaterowie boją się wykonać jakikolwiek ruch, zanim dokładnie go nie przemyślą. Z kolei zredukowane dialogi (choć słów i tak jest tu więcej niż w innych filmach reżysera, bo dodatkowo wprowadzono voice-over) dają poczucie, że ci zwyczajnie boją się odzywać, że lepiej milczeć niż powiedzieć za dużo.
Lanthimos osadził akcję filmu w przyszłości, która, jak to zwykle bywa, staje się metaforą teraźniejszości. Czy w dobie kultu miłości i potępienia singli można wytrzymać w związku z samym sobą przez przynajmniej 45 dni?
Nieodległy tematycznie, bo traktujący o samotności i pamięci, jest także nowy film Gusa van Santa "The Sea of Trees". Obraz powstał w inspiracji tak zwanym "lasem samobójców", jak określa się leżący u podnóża Fudżi las Aokigahara, potocznie zwany też Morzem Drzew, skąd tytuł filmu. Rokrocznie strażnicy znajdują w nim ponad 100 ciał samobójców. Skąd ta nietypowa popularność? Przede wszystkim z tamtejszego klimatu. W związku z bujną roślinnością i podłożem z zastygłej lawy, panuje tam nietypowa cisza.
Szkoda, że nastroju tego miejsca nie udało się odtworzyć van Santowi, który wysyła swojego bohatera Arthura (Matthew McConoughey) ze Stanów do Japonii, by tam - po stracie bliskiej osoby - dokonał żywota, faszerując się medykamentami. Plan jednak bierze w łeb, kiedy mężczyzna spotyka na swojej drodze poranionego Japończyka. Rozmowy z nim powodują, że coraz bardziej zaczyna doceniać życie. Ale możliwości odwrotu, jak się przynajmniej wydaje, już nie ma - na drodze ku przetrwaniu stoi dzika przyroda, która nie pozwala mu się z lasu wydostać.
Trudno uwierzyć, że reżyser tej klasy, co van Sant, korzysta z klisz i schematów, w żaden sposób ich nie przełamując. Jego film jest jak czytanka z broszury ośrodka dla niedoszłych samobójców. Kiedy bohater wchodzi do lasu Aokigahara, kamera skupia się na tabliczkach z frazesami przypominającymi o wartości życia. Wypełniają ją banały pokroju "Jest tyle ludzi, którym na tobie zależy, nie zostawiaj ich".
Oglądając "The Sea of Trees", ma się wrażenie, że autor tych komunałów napisał też van Santowi scenariusz. Na wieczornym pokazie filmu, w piątkowy wieczór, film bezlitośnie wygwizdano. Publiczność Cannes z nikim się nie cacka, w przeciwieństwie do selekcjonerów, którzy zakwalifikowali ten film do konkursu zapewne tylko ze względu na nazwisko reżysera. Jeśli kogoś interesują mroki lasu Aokigahara, ten lepiej niech sięgnie po zbiór esejów Joanny Bator "Rekin z parku Yoyogi". Tam dostanie wszystko to, czego u van Santa zabrakło.
W minionych dniach niewiele wydarzyło się poza konkursem głównym. Pokazywany w sekcji Un Certain Regard obraz "The Fourth Direction" przenosi widza w lata 80. XX wieku do Amritsaru, miasta przy granicy indyjsko-pakistańskiej, w którym na każdego obcego patrzy się ze strachem w oczach. W okolicy nasilają się napięcia między sikhami i hindusami a muzułmanami. Eskalacja przemocy wisi w powietrzu.
Reżyser przeplata ze sobą dwie historię - pociągu, w którym spotykają się przypadkowi pasażerowie i rodziny sikhów ukrywającej się przed prześladowcami. Jedna opowieść nie pasuje do drugiej, żadna nie zmierza też w interesującym kierunku. Twórcy nie udaje się analiza nastrojów społecznych w przededniu ataku armii indyjskiej na Złotą Świątynię w Amritsarze, w której schronili się separatyści sikhijscy (zabitych zostało ok. 200 osób, w tym kobiety i dzieci). Jego film nie znajduje w przedstawionej historii uniwersalnych mechanizmów, które działają także dzisiaj. Pokazuje Pendżab jako krainę egzotyczną, która rządzi się nie obowiązującymi nigdzie indziej regułami. Jednak nawet gdyby miało tak być, nie tłumaczy ich działania. Nic dziwnego, że w czasie projekcji sala kinowa przeżyła exodus widzów.
Wielu z nich wybrało plażę, bo w Cannes wyjątkowo dopisuje w tym roku pogoda. Inni wybrali oczekiwanie w kolejce, by dostać się na inny film. Pod tym kątem Cannes przypomina Polskę za komuny: żeby się nasycić, swoje trzeba odstać. Szkoda, że nie zawsze warto.
Artur Zaborski, Cannes
Chcesz obejrzeć film? Nie możesz zdecydować, który wybrać? Pomożemy - poczytaj nasze recenzje!