Był zapomnianą gwiazdą lat 90. Jak Brendan Fraser z niebytu trafił na szczyt?
Brendan Fraser po latach grywania w niezbyt popularnych produkcjach w wielkim stylu wrócił na szczyt. Stało się to dzięki roli w głośnym dramacie "Wieloryb". W nocy z 12 na 13 marca powalczy zaś o najbardziej prestiżowe trofeum - Oscara.
Gdyby w 1999 roku ktoś powiedział mu, że za 24 lata będzie nominowany do Oscara za rolę pierwszoplanową, Brendan Fraser na pewno by w to nie uwierzył. Zdobył wtedy bowiem popularność dzięki "Mumii", ale to nie był występ, który powalił na kolana Akademię. A gdyby ten ktoś dodał, że tę nominację dostanie za rolę, w której wykorzysta swoją pokaźną nadwagę, aktor prawdopodobnie popukałby się w czoło. Fraser był wtedy bowiem jednym z największych przystojniaków w Hollywood i wszystko wskazywało na to, przez długie lata będzie grywał amantów, a nie mężczyzn pokiereszowanych przez życie. Ale od 1999 roku wiele się zmieniło. A Fraser, zamiast dostawać propozycje ról uwodzicieli, dostawał kolejne ciosy od losu.
"Ten film jest o miłości. Jest o odkupieniu, o szukaniu światła w mrocznym miejscu" - powiedział wzruszony Brendan Fraser, gdy odbierał statuetkę Critics Choice Award za rolę w "Wielorybie". Wcześniej, po światowej premierze tego filmu na festiwalu w Wenecji, z niedowierzaniem słuchał trwającej kilka minut owacji dla Brendana Frasera. Wiedział, że te brawa są przede wszystkim dla niego i był wyraźnie zawstydzony. W końcu subtelnym gestem zachęcał publiczność do opuszczenia sali kinowej, jakby chciał powiedzieć, że nie jest gotowy na takie uwielbienie. Będzie się jednak musiał przyzwyczaić, bo dzięki roli w "Wielorybie" nie jest już w mrocznym miejscu. I nawet jeśli nie dostanie za nią Oscara, to będzie jeszcze długo błyszczał.
Przełomowe wydarzenia w życiu często są dziełem przypadku. Ale z Fraserem było inaczej. To, że to właśnie on dostał rolę w "Wielorybie", jest zasługą skrupulatności i perfekcjonizmu reżysera tego filmu, Darrena Aronofsky’ego. W jednym z wywiadów twórca przyznał, że długo poszukiwał odpowiedniego aktora do roli Charliego, ważącego ponad 200 kilogramówe nauczyciela, który wie, że zostało mu niewiele życia i czas, który mu pozostał chce wykorzystać na odbudowanie relacji z nastoletnią córką. Kandydaci, których Aronofsky oglądał, z jakichś powodów mu nie odpowiadali.
Ale jako że był wytrwały w poszukiwaniach, to w końcu trafił na zwiastun niskobudżetowego brazylijskiego filmu, w którym Fraser zagrał jedną z ról. Reżyser nie kojarzył ostatnich dokonań aktora, czemu trudno się dziwić, bo w ostatnich latach Fraser grywał głównie w niszowych produkcjach. Ale po obejrzeniu zwiastuna od razu chciał się z nim spotkać. "Gdy opuścił moje biuro po naszym pierwszym spotkaniu, od razu to poczułem. Wiedziałem, że mógłby zagrać kogoś, kogo większość ludzi początkowo odrzuca, ale w ciągu pięciu minut zaczyna darzyć go sympatią, s po 20 minutach zaczyna się w nim zakochiwać. Brendan ma bowiem w sobie to coś" - przyznał w rozmowie z "Variety" Aronofsky.
Nie tylko Aronofsky nie śledził dokonań Frasera. Zapomnieli o nim też widzowie. Wielu z nich było zdziwionych, gdy zaczął się pojawiać w mediach i na czerwonym dywanie przy okazji premiery "Wieloryba". Wielu przecierało oczy ze zdumienia, gdy dowiedziało się, że ten otyły mężczyzna to przystojniak, który grał w "Mumii". Co istotne, to właśnie granie atletycznych, zwinnych, nieustraszonych bohaterów w filmach "George prosto z drzewa" czy serii "Mumia" stało się początkiem problemów zdrowotnych aktora.
Mordercze treningi, kaskaderskie wyczyny, katorżnicze diety i wysiłek na planie sprawiły, że aktor był wypalony psychicznie i wycieńczony fizycznie. Musiał powiedzieć stop. Zrobił to w 2008 roku, po roli w filmie "Mumia: Grobowiec cesarza smoka", na planie którego funkcjonował tylko dzięki lekom przeciwbólowym i chłodzącym okładom schowanym pod kostiumem. Kilka kolejnych lat poświęcił na ratowanie zdrowie - przeszedł operację kolana, kręgosłupa i zabieg rekonstrukcji strun głosowych.
W tym okresie szwankowało jednak nie tylko jego zdrowie, rozsypało się też jego życie prywatne. W kwietniu 2008 roku po 10 latach małżeństwa gwiazdor rozwiódł się ze swoją żoną, Afton Smith, z którą dzieli opiekę nad trójką synów: chorym na autyzm 20-letnim Griffinem, 18-letnim Holdenem i 16-letnim Lelandem. "Więcej uwagi poświęcałem swojemu życiu zawodowemu niż osobistemu" - przyznał w niedawnej rozmowie z Howardem Sternem, tłumacząc powody rozstania.
Niszczącym doświadczeniem była też trauma, którą Fraser nosił w sobie przez lata. Opowiedział o niej dopiero w 2018 roku. Wyznał wtedy, że w 2003 roku, podczas lunchu zorganizowanego przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej, ówczesny prezes tej organizacji Philip Berk molestował go seksualnie. Berk najpierw zaprzeczył tym oskarżeniom, a później w swoich wspomnieniach opisał to zdarzenie jako "żartobliwe uszczypnięcie w pośladek". Fraser w rozmowie z "GQ" opisał je zgoła inaczej, wskazując na znamiona napastowania seksualnego. W wywiadach mówił też, że to zdarzenie i trwające 15 lat milczenie, wiele go kosztowało. Czuł się upokorzony, popadł w depresję, obwiniał się, a jednocześnie obawiał się, że jeśli o tym opowie publicznie, to pogrąży swoją karierę. Dopiero pojawienie się ruchu MeToo i kolejne wyznania skrzywdzonych gwiazd sprawiły, że nabrał odwagi, aby ujawnić swoją wstydliwą i przez lata skrywaną prawdę.
"Do tego incydentu musiałem grać zgodnie z zasadami i dynamiką władzy panującą w Hollywood. Ale nagle sam padłem ofiarą naruszenia. To zaszło za daleko, nie byłem w stanie dłużej tego znosić. To zdarzenie wywołało mój emocjonalny niepokój. Odezwałem się, ponieważ widziałem tak wielu moich przyjaciół, koleżanki i kolegów, którzy w tamtym czasie odważnie mówili prawdę na temat władzy. I ja też miałem coś do powiedzenia" - przyznał aktor. Szczerość, zgodnie z przewidywaniami, negatywnie wpłynęła na jego karierę. Aktor po swoim wyznaniu na temat Berka stracił kilka projektów, nie chciał jednak zdradzić, kto z tego powodu zrezygnował ze współpracy z nim.
Być może Fraser byłby skazany na granie w niskobudżetowych filmach, gdyby nie Aronofsky. Dla niego liczył się tylko jego talent aktorski, bo chciał, żeby główny bohater "Wieloryba" poruszył widzów. Takiej roli chciał też Fraser. "Nigdy nie miałem poczucia, że mój powrót musi wiązać się z rolą, która będzie niemal krzyczała: jestem tu! Chciałem historii, którą się przejmę, która mnie poruszy" - przyznał. Przyjmując to ogromne wyzwanie czuł, że jest na nie gotowy, że ma w sobie pokłady emocji, doświadczeń, które będą, każdym jednym gestem, spojrzeniem wychylać się zza niewygodnego, ograniczającego kostiumu. Jednocześnie miał coś do udowodnienia.
Czy dziś jest gotowy na wielki splendor i ma poczucie, że to jego czas? Chyba nie. Wciąż trudno się oprzeć wrażeniu, że rozgłos, jaki przyniosła mu ostatnia rola, jest dla niego krępujący. Sam zresztą przyznał w rozmowie z serwisem NME, że w swojej pracy nigdy nie chce poczuć się zbyt pewnie. "Nigdy nie czuję się zbyt komfortowo. Gdy nachodzi mnie takie uczucie, wtedy myślę sobie, że za chwilę ktoś wejdzie i powie mi, że jestem oszustem. Wręczy mi ścierkę do naczyń i wrócę do swojej pracy. Mam nadzieję, że nigdy nie wyzbędę się tego uczucia. Mam jeszcze wiele do udowodnienia, a żeby to zrobić potrzebuję większych i wspanialszych wyzwań" - wyznał. O to, czy reżyserzy i producenci będą takie wyzwania przed nim stawiać, raczej nie należy się martwić. (PAP Life)