Burt Lancaster: Z cyrku do Hollywood
Idol w starym stylu: silny, męski, szarmancki. Burt Lancaster był akrobatą cyrkowym, który z dnia na dzień stał się gwiazdą kina. Jak mówił: - Pewnego ranka obudziłem się sławny. To było straszne! Potem przez wiele lat ciężko pracowałem, by na to miano zasłużyć.
Fani kochali go za uśmiech, z którego żartował do późnej starości: - Wolno wam mówić o mnie "Pan Grymas", bo szczerzę się jak mało kto - śmiał się, mrużąc filuternie oczy. Udowadniał tym samym, że ma dystans do sławy i łatki "boskiego ciała", która przylgnęła do niego po roli w "Karmazynowym piracie" (1952).
- Nikt nigdy nie wyglądał na ekranie tak dobrze jak on. I pewnie długo nikt mu nie dorówna - mówił wtedy reżyser John Frankenheimer. Nie mógł przewidzieć, że kilka dekad później muskularny Burt stanie się wzorem do naśladowania dla Arnolda Schwarzeneggera czy Gerarda Butlera. Panie wzdychały, urzeczone jego spojrzeniem i głosem, panowie podnosili ciężarki, by mieć krzepę jak Lancaster. A on - kochał życie, które nieoczekiwanie stało się wspaniałą przygodą.
Dziadkowie Lancastera przypłynęli do Ellis Island wraz z tysiącami imigrantów z Irlandii Północnej pod koniec XIX wieku. Byli protestantami z Ulsteru, przywykłymi do ciężkiej pracy i wiecznego braku gotówki. Wierzyli, że w Nowym Jorku przestanie nękać ich głód. Rodzice mieli pięcioro dzieci, urodzonych już w Stanach. Czy jednak ojciec James Henry, ledwo wiążący koniec z końcem urzędnik pocztowy na Manhattanie, mógł przypuszczać, że doczeka się wśród potomków prawdziwej gwiazdy?
Aktor po latach mówił: - W czasach, w których dorastałem, marzyciele mieli dwie opcje: uwierzyć w amerykański sen i tworząc siebie, osiągnąć sukces lub pogodzić się z rzeczywistością, podejmując pracę za marny grosz. Czekały na nas posady na poczcie i budowie, w porcie, garkuchni lub wytwórni ryb. "To ma być całe moje życie?" - myślałem. "O nie, nigdy!".
Burt przyszedł na świat 2 listopada 1913 roku w Nowym Jorku. Miał żywą wyobraźnię i niezły charakterek. Jako typowy dzieciak ulicy radził sobie nieźle. Bił się z Włochami, przyjaźnił z Polakami. Pociągała go gimnastyka. Potrafił ćwiczyć nawet siedem razy w tygodniu. - Byłem uparty jak muł - twierdził. Kochał cyrk. Ba, udało mu się znaleźć w nim pracę jako akrobata. Podobno w 1927 roku obejrzał film "Demon cyrku", który na zawsze zmienił jego życie.
Z pasją skakał na trampolinie. Trwało to kilka lat, aż do wypadku. Niebezpieczna kontuzja w cyrku zbiegła się w czasie z fascynacją kinem. - Pomyślałem: "Spróbuję!" - wspominał. W 1946 roku wystąpił w filmie noir "Zabójcy" i z dnia na dzień stał się gwiazdą. Miał opinię kobieciarza. Wystawne przyjęcia kończyły się kolejnymi podbojami. Romanse doprowadziły do szału pierwszą, a potem drugą żonę Burta. Obie wniosły pozew o rozwód. Ich mąż rozkochał w sobie świat - i setki aktorek - w okresie nazywanym srebrnymi latami Hollywood.
- Zimna wojna trwała na dobre. W Fabryce Snów panoszyła się kongresowa komisja do spraw działalności antyamerykańskiej. Łamano kariery. Chaplin uciekł do Europy. Miałem szczęście, że sam nikomu nie podpadłem - mówił. Tymczasem w domach było coraz więcej telewizorów, dzięki którym ludzie "emigrowali" do świata fantazji. Bożyszczami tłumów stali się Marilyn Monroe, Marlon Brando, James Dean i... on. Sławę przyniosły mu filmy: "Stąd do wieczności" (1953), "Elmer Gantry" (1960, Oscar), "Wyrok w Norymberdze" (1961), "Ptasznik z Alcatraz", "Lampart" (1963), "Port lotniczy" (1970) i "Atlantic City" (1980).
Uwielbiany przez miliony, tryskał optymizmem nawet gdy miał powody do smutku. Choćby takie, jak choroba najstarszego z pięciorga dzieci, syna Jamesa Stephena, u którego zdiagnozowano schizofrenię. Kochał westerny. Marzył jednak o kinie ambitnym. Mimo czterech nominacji, doczekał się tylko jednego Oscara. Prywatnie był demokratą o liberalnych poglądach. Przyjaźnił się z J.F. Kennedym (jadał z nim obiady w Białym Domu!). W sierpniu 1963 roku ruszył w marszu Martina Luthera Kinga na Waszyngton, a po śmierci Rocka Hudsona (1985) odważył się zabrać głos w sprawie ofiar AIDS, co było wtedy dowodem nie lada odwagi.
Człowiek bez skazy? Nic z tych rzeczy. Miewał humory. Był straszliwym marudą i zazdrośnikiem. Jadąc na plan, domagał się noclegów w hotelach z salami gimnastycznymi. W pracy narzekał bez umiaru, a jednak po ostatnim klapsie wszyscy go kochali. Otarł się o śmierć podczas zabiegu wycinania woreczka żółciowego (1980). Mimo wszczepienia bypassów (1983), zachował formę. Czy czegoś żałował? Odrzucenia roli w "Tramwaju zwanym pożądaniem" (1951), która przyniosła rozgłos Marlonowi Brando. Zmarł w Los Angeles, mając 81 lat. Żegnała go trzecia żona, dzieci i fani. Zabrakło kolegów pamiętających srebrne lata Hollywood, którzy nie mieli szczęścia dożyć tak sędziwego wieku.
Maciej Misiorny