Reklama

Artyści wspominają Kolbergera

Przyjaciele Krzysztofa Kolbergera wspominają wielkiego artystę...

"Był niezwykle bohaterski w swoim przywiązaniu do życia i kochał swój zawód" - mówi o zmarłym Olgierd Łukaszewicz.

"Występowaliśmy razem ostatnio 18 listopada 2010 roku w Filharmonii Narodowej w Gdańsku na wieczorze poetyckim. Krzysztof mówił wiersz 'W malinowym chruśniaku'. To przepiękny erotyk i pochwała życia. Mówił to głosem, w którym chwilami brakowało oddechu, ale tym samym stawało się to dla nas, słuchających go wtedy, dramatycznym uwielbieniem życia - dodaje.

"Był szalenie zdyscyplinowany w tej walce o życie. Wiedzieliśmy, że za kulisami ma kuchenkę mikrofalową, w której były podgrzewane porcje jedzenia dla niego. Był niezwykle bohaterski w swoim przywiązaniu do życia, kochał swój zawód i to, co pokazał wtedy w Filharmonii, było wspaniałe" - podsumowuje aktor.

Reklama

"Zetknęłam się z Krzysztofem na gruncie zawodowym kilka razy. Szczególnie miło wspominam jednak naszą pierwszą współpracę, swój udział w sztuce 'Królewna Śnieżka i krasnoludki'. Zachorowała Maryla Rodowicz i zostałam poproszona o jej zastępstwo - i tak zostałam krasnoludkiem Gburkiem. A obok: Zbigniew Wodecki, Danuta Rinn, Krystyna Sienkiewicz, Jan Kobuszewski. Było rodzinnie i wesoło, ale taki był właśnie Krzysztof. On cały czas uśmiechał się do życia. Był człowiekiem delikatnym, taką poetycką duszą - wspomina Kolbergera Stanisława Celińska.

"Wielokrotnie się pięknie sprzeczaliśmy na tematy artystyczne, czasami nasze rozmowy kończyły się aż przed moim domem. Żył sztuką i poezją. W Teatrze Narodowym uczestniczyliśmy w takich dyżurach poetyckich, gdzie za darmo czytaliśmy poezję. Pamiętam nasze spotkanie tam sprzed kilku miesięcy. Krzysztof bardzo się spieszył, bo on mimo choroby był w ciągłym ruchu. Wyszedł przed końcem, bo jechał gdzieś w Polskę z kolejnymi występami. Aż trudno uwierzyć, że już nigdy nie wyjdzie na scenę" - dodaje.

"Krzysztofa Kolbergera bardzo dobrze znałam, bo przez 10 lat jeździliśmy po całym świecie, grając 'Pana Tadeusza'. Przemierzyliśmy wszystkie kontynenty. Zawsze czułam się przy nim tak, jakbym weszła w bezpieczne miejsce, gdzie jest świeże powietrze i słońce - opowiada Anna Dymna.

"Dziś zdałam sobie sprawę, że w tych brutalnych, często niestety chamskich czasach, Krzysiu był prawdziwym arystokratą ducha. On zawsze był czymś zajęty, zawsze był czymś zafascynowany, on lubił piękne rzeczy. Miał w sobie taką niezwykłą łagodność. Nigdy nie pozwalał sobie, żeby się na kogoś zdenerwować. Nigdy nikogo nie zbył, nigdy nikogo nie potraktował źle" - dodaje.

"Krzysztof Kolberger grał główną rolę w moim filmie 'Na straży swej stać będę'. To był film, który mówił o okresie okupacji niemieckiej na Śląsku. Wówczas miałem okazję zetknąć się z nim w bezpośredniej pracy i poznać go bliżej; sam Kolberger zresztą później uważał, że to była jego najlepsza rola. Podczas wspólnej pracy wytworzyła się między nami głębsza więź, bo dla niego to było ważne doświadczenie, z kolei ja poznałem kogoś niezwykle ciekawego z tego pokolenia. Mnie się wydaje, że wyróżniał się przez ostatnie lata jego choroby jakimś niesłychanym heroizmem w stosunku do własnego losu, jakąś taką dziwną, silną męskością. Był - moim zdaniem - człowiekiem bardzo prawym i bardzo uporządkowanym wewnętrznie. Posiadał bardzo głęboką duchowość i taką swoją - intymną, bo on tego publicznie nie demonstrował - filozofię życia, pełną harmonii, z dala od spraw tego świata" - mówi Kazimierz Kutz.

"Patrzyłem na niego z wielkim podziwem i szacunkiem. Moim zdaniem umarł ktoś bardzo prawy. Kiedy kończyliśmy naszą pracę w filmie, to on mi dał w prezencie taki sygnet męski, o którym nie dalej jak wczoraj rozmyślałem; myślałem, że dobrze jest, kiedy człowiek spotyka na swojej drodze ważnych ludzi i coś materialnego się od nich dostaje. I dziś odszukałem ten sygnet i symbolicznie go włożyłem na palec i muszę powiedzieć, że idealnie pasuje. Myślę o Krzysztofie Kolbergerze i ten sygnet w ten sposób stał się mi jeszcze bardziej bliski" - dodaje.

"Zawsze emanował z niego spokój. Pracowałem z nim m.in. przy sztuce 'Królewna Śnieżka', którą robiliśmy w Warszawie. Krzysiu to reżyserował, a grali tam m.in. Alina Janowska, Krystyna Sienkiewicz, Marek Perepeczko, Krystyna Tkacz, Maryla Rodowicz. To były wielkie nazwiska i każdy był indywidualistą, a ja patrzyłem, jak Krzysiu wspaniale sobie z nimi radził. Powodował, że wszystko było jak w rodzinie. Miał umiejętność niereagowania na rzeczy niepotrzebne. Wiedział, kiedy podjąć temat, żeby szło do przodu, a kiedy się nie odzywać, żeby nie wywoływać niepotrzebnych dyskusji - wspomina Zbigniew Wodecki.

"Wszyscy bardzo go cenili i lubili za umiejętność kulturalnego prowadzenia prób. Brał z bufetu herbatę czy kawę i szedł przez korytarze teatralne. Wszyscy go ciągle o coś pytali, a on z niezmiennym spokojem i lekkim uśmiechem im odpowiadał. Ten uśmiech zawsze był ciepły, ale jednocześnie powodował pewien dystans. W czasie prób siadał na widowni i odzywał się tylko wtedy, kiedy to było niezbędne. Nigdy nie wdawał się w dyskusję, kiedy coś nie wychodziło. Nie robił awantur, nie unosił się, nie krzyczał. W pracy był taki, jak w życiu" - dodaje.

"Krzysiek nie mówił o swojej chorobie. Twierdził, że nie ma się nad czym roztkliwiać. Swoje przemyślenia trzymał głęboko w sobie, nie obarczał ludzi swoim nieszczęściem, bólem, przypadłościami. Jeżeli już o tym mówił, było to zupełnie normalne. Po prostu informował, że idzie do szpitala. Starał się o tym nie mówić, to było obok" - podsumowuje Wodecki.

Krzysztof Kolberger - jeden z najwybitniejszych polskich aktorów zmarł w piątek w Warszawie. Miał 60 lat. Od 21 lat walczył z nowotworem nerki.

INTERIA.PL/PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy