Reklama

Alec Baldwin: Trochę inny Święty Mikołaj

- Czas był już najwyższy, żebym spróbował czegoś nowego - mówi Alec Baldwin. - Czy się denerwowałem? Oczywiście! To było jak początek długiej podróży.

54-letni aktor ma na myśli swój niedawny ślub z Hilarią Thomas, instruktorką jogi. Zważywszy na jego poprzednie doświadczenia, które swego czasu obszernie relacjonowała prasa brukowa, taka deklaracja musi świadczyć o optymizmie.

Pierwsze małżeństwo najstarszego z braci Baldwinów, które zawarł w 1993 r. z Kim Basinger, przetrwało dziewięć burzliwych lat i zakończyło się długotrwałą batalią o prawo do opieki nad jedynym dzieckiem pary, siedemnastoletnią dziś Ireland. To właśnie wtedy Alec - wybuchowy i nie stroniący od soczystych powiedzonek - stał się ulubieńcem tabloidów. Tak jest zresztą do dziś, w związku z czym jego o 25 lat młodsza małżonka z reguły nie może opędzić się przed paparazzi.

Reklama

Ostatnimi czasy Baldwin oswajał się z faktem, że z gwiazdora pierwszego planu - którym to statusem cieszył się w latach 80. - przeistoczył się w aktora charakterystycznego. Czasy, kiedy nastoletnie bohaterki filmu "Słodkie zmartwienia" (1995) porównywały swoich przystojnych kolegów do braci Baldwinów, dawno minęły. Dzisiaj Alec gra głównie role drugoplanowe, przy czym często są to partie wybitnie komediowe - a jego nazwisko kojarzone jest przede wszystkim z postacią szefa produkcji w stacji telewizyjnej Jacka Donaghy'ego z bijącego rekordy popularności serialu "Rockefeller Plaza 30". Rola Jacka nie tylko tchnęła nowe życie w jego aktorską karierę, ale też przyniosła mu dwie nagrody Emmy.

- W ciągu tych wszystkich lat nauczyłem się, że trzeba godzić się z rozczarowaniami - mówi Baldwin. - W tej branży zawsze ma się nadzieję na to, co najlepsze, ale później człowiek zdaje sobie sprawę, że życie rzadko pisze najlepsze scenariusze.

- Kiedy byłem młodszy, popadałem w przygnębienie za każdym razem, gdy jakiś projekt, w którym uczestniczyłem, nie przynosił oczekiwanego efektu. Martwiłem się, kiedy film nie zarobił wystarczającej ilości pieniędzy albo kiedy moja gra aktorska nie spotykała się z pozytywną reakcją krytyków czy widzów. Z upływem lat uczymy się jednak akceptować takie sytuacje. Chodzi o to, by przyjąć inną perspektywę. Jeśli coś się udaje, to wspaniale. Jeśli nie, trzeba przejść nad tym do porządku dziennego i nie mieć do siebie pretensji.

W walce z Królem Ciemności

"Strażnicy marzeń" (polska premiera zaplanowana jest na 4 stycznia 2013), najnowszy film z udziałem Baldwina, to animowana opowieść o śmiałej akcji bohaterów dziecięcych baśni, którzy przeciwstawiają się złemu Królowi Ciemności, Pitchowi, chcącemu zawładnąć światem. Strażnicy marzeń - Święty Mikołaj, Królik Wielkanocny i inni - po raz pierwszy łączą siły, stając w obronie marzeń i nadziei dzieci z całego świata. Alec Baldwin użycza głosu właśnie Świętemu Mikołajowi i, jak zapewnia, wypowiadane przezeń kwestie nie ograniczają się do słynnego "Ho, ho, ho!".

- Twórcom filmu zależało na tym, aby postacie te zyskały swoisty pazur. Nasz Święty Mikołaj miał odbiegać od stereotypowych wyobrażeń na jego temat - tłumaczy aktor. - Dlatego właśnie zainteresował mnie ten projekt. Mikołaj w kulturze masowej jest najczęściej przedstawiany jako dobrotliwy staruszek o rumianej twarzy. W "Strażnikach marzeń" jest nieco bardziej zadziorny, aczkolwiek nie wydaje mi się, żebyśmy przekroczyli jakieś granice... Niektóre filmowe żarty zapewne jednak umkną najmłodszym widzom.


Baldwin miał już wcześniej styczność z dubbingiem: anglojęzyczna publiczność mogła usłyszeć jego głos w takich filmach, jak "Psy i koty" (2001), "Final Fantasy" (2001) czy "Madagaskar 2" (2008). Jak mówi, bardzo ceni sobie twórczą swobodę, jaka towarzyszy tego rodzaju pracy.

- My ograniczamy się do tak zwanego aktorstwa radiowego. O wymiar fizyczny naszych postaci dba ktoś inny, dzięki czemu możemy eksperymentować ze słowem mówionym i podejmować ryzyko, nie przejmując się resztą.

A jeśli już o ryzyku mowa, to w dubbingu należy przede wszystkim wystrzegać się przesady.

- Zawsze istnieje możliwość, że aktor przeszarżuje. W moim wypadku oznaczałoby to, że postać Mikołaja będzie przerysowana - mówi Baldwin. - Wyszedłem z założenia, że będę różnicował środki aktorskie, żeby się nie zagalopować.

Mikołaja nie będzie!

Co ciekawe, aktor - który wychowywał się w stanie Nowy Jork wraz z trzema braćmi (Stephenem, Williamem i Danielem), którzy wybrali tę samą zawodową drogę co on, i z dwiema siostrami - przyznaje, że wciąż prześladuje go trauma związana z postacią Świętego Mikołaja. Nabawił się jej jeszcze w dzieciństwie...

- Pamiętam, jak kiedyś przyłapałem mamę i jedną z moich sióstr na pakowaniu prezentów - wspomina. - "Co się dzieje?!" - krzyknąłem. Wtedy wytłumaczyły mi, jak to wszystko naprawdę wygląda. Miałem wtedy jakieś siedem czy osiem lat. Pewnie zrobiły to po to, żebym mógł pomagać im w pakowaniu prezentów. W miarę, jak na świat przychodzili kolejni moi bracia, było z tym coraz więcej roboty...

Mały Alec lubił posiedzieć w święta przed telewizorem - naturalnie, nie miał jednak takiego wyboru, jak dzisiejsi młodzi widzowie.

- W tamtych czasach oferta telewizyjna kierowana do dzieci była dość uboga - podkreśla. - Urodziłem się w 1958 r. Moje pokolenie oglądało głównie specjalne odcinki animowanych przygód bohaterów "Fistaszków", jak "Charlie Brown Christmas" z 1965 r. Rok później premierę miał animowany "Grinch: Świąt nie będzie". Nie mieliśmy przecież ani telewizji kablowej, ani DVD. Wszystkie kinowe nowości były pokazywane w telewizji z kilkuletnim opóźnieniem. Każdego roku szumnie zapowiadano też emisję "Czarnoksiężnika z Oz". Czekaliśmy na to z wypiekami na twarzy.

Pocałunek z mężczyzną, telefon od Woody'ego Allena

W ostatnich latach w życiu Aleca Baldwina wiele się działo. Aktor po raz pierwszy wystąpił w musicalu; po raz pierwszy zagrał też główną rolę u Woody'ego Allena, wcielając się w architekta o imieniu John, który postanawia być mentorem dla młodego Jacka (Jesse Eisenberg), zakochanego w atrakcyjnej i uwodzicielskiej Monice (Ellen Page), przyjaciółce jego dziewczyny. Mowa oczywiście o filmie "Zakochani w Rzymie". Z kolei wspomniany musical to "Rock of Ages" - Baldwin zagrał w nim właściciela klubu muzycznego, który spotyka miłość w chwili, kiedy najmniej się tego spodziewa. Rola ta wymagała od niego zaprezentowania swoich umiejętności wokalno-tanecznych, a także... odegrania sceny pocałunku z Russellem Brandem!


- Jestem trzeźwo myślącym człowiekiem i wiem, że żaden ze mnie wokalista - śmieje się Baldwin. - Wiedziałem jednak, że mój bohater to zwariowana i przerysowana postać. Mogłem się więc wygłupiać do woli.

"Rock of Ages" nie zawojował box office'u, ale Baldwin nie wydaje się być tym faktem zmartwiony - tym bardziej, że już od dłuższego czasu producenci nie oczekują, że to on ma być magnesem, który przyciągnie widzów do kin.

- Takie filmy albo się lubi, albo nie - przyznaje. - Część widzów powie, że to zwyczajnie "nie ich para kaloszy". Ale było też całkiem sporo osób, którym "Rock of Ages" przypadł do gustu. Owszem, zebrał parę niepochlebnych recenzji, ale też wielu widzów odnalazło się w tej konwencji.

Jeśli chodzi o "Zakochanych w Rzymie", to już w tej chwili możemy zdradzić, że Woody'emu Allenowi spodobał się styl pracy Aleka, ponieważ aktor wystąpi w kolejnym jego filmie. Akcja nie mającego jeszcze tytułu obrazu rozgrywać się będzie w San Francisco.


- Miałem okazję pracować z Woodym w 1990 r. Zagrałem niewielką rólkę w jego filmie "Alicja". Wówczas był jeszcze mężem Mii Farrow. Niezmiernie się cieszę, że wciąż jest w formie i wciąż robi filmy - i nie ma problemu z pozyskiwaniem ludzi, którzy chętnie wykładają na nie pieniądze! To coś wspaniałego. Aktorów, którzy jednocześnie są wielkimi reżyserami, można policzyć na palcach jednej ręki. Woody jest pod tym względem samotnym liderem. Jest też najbardziej płodnym znanym mi twórcą wspaniałych scen filmowych. Kiedy Woody dzwoni do ciebie z propozycją roli, nie masz wyboru: musisz znaleźć dla niego czas. (...).

Koniec serialowej przygody

Uprawianie zawodu aktora przez kilkadziesiąt lat nie jest rzeczą łatwą. Alec Baldwin przekonał się o tym na własnej skórze. Na dużym ekranie debiutował rolą w filmie "Twoja na zawsze, Lulu" (1987). Od tego czasu każdego roku występował w przynajmniej jednym filmie (z jednym tylko wyjątkiem). Teraz, gdy jego przygoda z "Rockefeller Plaza 30" dobiega końca (emitowany jest właśnie ostatni sezon serialu), ma nadzieję na częstsze występy w filmach pełnometrażowych. Przyszłość jest jednak zagadką.

- Powrót do świata filmu może okazać się trudną sztuką - tłumaczy. - To świat zaludniany głównie przez młode wilczki. Dlatego nie mam sprecyzowanych oczekiwań co do tego, jak potoczy się teraz moja kariera.

Udział w "Rockefeller Plaza 30" - serialu stworzonym przez Tinę Fey, która, obok Aleka, była też najjaśniej świecącą gwiazdą jego obsady - był dla Baldwina aktorskim odrodzeniem. Stąd też przyznaje on, że trudno mu jest oswoić się z myślą o jego końcu.

- Wszyscy są smutni, ja też - mówi. - Dla każdego z nas było to coś bardzo ważnego. Widzowie bardzo polubili efekt naszej pracy, dzięki czemu ta przygoda mogła trwać aż siedem lat... Z serialami tak już jest, że ciężko przebić się z czymś nowym. Nam się jednak udało, a do tego krytycy nie szczędzili nam pochwał. Wiem, że są takie seriale, które są emitowane nawet przez dziewięć sezonów, ale to już naprawdę nie lada wyczyn. Wydaje mi się, że dobrze zrobiliśmy, podejmując decyzję o zakończeniu zdjęć.

A co będzie dalej?

- Przyznaję, trochę się tą myślą denerwuję - mówi Alec Baldwin. - Ale też bardzo mnie ciekawi, gdzie będę za rok o tej porze.

© 2012 Cindy Pearlman

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Strażnicy marzeń | Alec Baldwin | święty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy