Reklama

23. MFF Nowe Horyzonty: Wysyp świetnych debiutów [relacja]

23. edycja Nowych Horyzontów już na półmetku. Sił coraz mniej, filmów wciąż dużo, a codzienny wybór seansów nadal sprawia spory problem. Przy tylu możliwościach w ciągu niecałego tygodnia nie sposób nie trafić na miłe zaskoczenia i srogie rozczarowania. W swej relacji skupię się tylko na tych pierwszych.

"Cicha dziewczyna"

Irlandzka "Cicha dziewczyna" Colma Bairéada była jednym z kontrkandydatów "EO" Jerzego Skolimowskiego w walce o Oscara za film nieanglojęzyczny. Po pokazie na Nowych Horyzontach trudno się dziwić, dlaczego znalazła się w tym prestiżowym gronie. 

Fabuła skupia się na nastoletniej Cáit (świetny debiut Catherine Clinch). Dziewczynka ma problemy w szkole, w domu natomiast nie może liczyć na zrozumienie z żadnej strony — rodzice nią pomiatają, starsze rodzeństwo ignoruje. Gdy sytuacja finansowa staje się trudna, oczekująca kolejnego dziecka matka decyduje się oddać córkę pod opiekę krewnych. Tak oto Cáit trafia do Eibhlín (Carrie Crowley) i Seana (Andrew Bennett). Kobieta przyjmuje ją z czułością. Mężczyzna przez długi czas jest wycofany. Otwarcie się jego na dziecko stanowi sedno historii. 

Reklama

Po pierwszych minutach "Cichej dziewczyny" bałem się, że oto mamy powtórkę z "Mouchette" Roberta Bressona, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu uznawanej za arcydzieło. Naprawdę nie miałem siły na kolejny film o tym, że życie chłoszcze, a jeśli myślisz, że teraz jest źle, to zobacz, zaraz będzie gorzej, a potem jeszcze dokręcimy śrubę. 

Tymczasem po niezbyt zachęcającym otwarciu "Cicha dziewczyna" zmienia się w pełną ciepła opowieść o budowaniu bliskości. Gesty Seana wobec dziewczynki są rozczulające, a emocje powoli się nawarstwiają, by wybuchnąć w finale. To jeden z tych seansów, po których widzowie wychodzi z sali kinowej ze łzami w oczach. Przyznam bez wstydu, sam byłem jednym z nich.

"Poprzednie życie" 

Jednym z najbardziej wyczekiwanych tytułów tegorocznych Horyzontów było "Poprzednie życie" Celine Song. Film debiutował podczas festiwalu w Sundance, następnie wziął udział w konkursie głównym w Berlinie. Na obu imprezach dorobił się świetnych recenzji i sporego grona sympatyków. Niektórzy mówią nawet o szansach na nominacje do Oscarów. Nie będę ukrywał, miałem wobec tego filmu spore oczekiwania. Nie zawiodłem się. 

"Poprzednie życie" opowiada o relacji Nory (Greta Lee) i Hae Sunga (Teo Yoo), przyjaciół z dzieciństwa, którzy wychowywali się razem w Seulu. Łączyła ich wtedy głęboka żażyłość, którą przerwała przeprowadzka rodziny dziewczyny do Kanady. 12 lat później oboje, wciąż przebywający na różnych stronach globu, znajdują się dzięki mediom społecznościowym. Ich relacja jest tyleż gwałtowna, co nagle przerwana. Mija kolejnych 12 lat, gdy mężczyzna przyjeżdża do Nowego Jorku, a bohaterowie mają okazję porozmawiać twarzą w twarz. Ona jest wówczas w szczęśliwym związku małżeńskim. 

Czuły i empatyczny debiut Song to oda do miłości, która się nie wydarzyła, ale jak najbardziej mogłaby się zdarzyć. Do wyobrażeń o relacji, która nigdy nie mogła zaistnieć, bo nie pozwalały na to okoliczności lub zabrakło odwagi, bo zrobić duży krok naprzód. Temat ten nie jest prosty do uchwycenia. Łatwo byłoby popaść w romantyzowanie toksycznego trzymania się przeszłości lub obsesji na temat nastoletniego uczucia. Zaskakuje więc, jak mało jest tutaj szkodliwych emocji. Reżyserka szanuje przeżycia swoich bohaterów i nie ocenia ich. 

 Oni sami zdają sobie zresztą sprawę, że czas na wielką szaloną miłość minął. Sceny między Norą i Hae Sungiem mają ogromny ładunek emocjonalny, a jednocześnie są dosyć niezręczne, jakby pozbawione chemii — w końcu jest to spotkanie dawnych znajomych, którzy widzą, że to już nie to. Niesamowite jest przy tym zachowanie Arthura (John Magaro), męża kobiety. Ewidentnie nie czuje się on komfortowo z pojawieniem się nastoletniej miłości żony, niemniej jej potrzebę domknięcia relacji stawia nad swoją zazdrością. Nie przychodzi mu to łatwo, co prowadzi do kilku zabawnych momentów. 

"Poprzednie życie" to film cichy, skupiony na bohaterach, czasem ocierający się o kicz, jednak nigdy nieprzekraczający granicy nieznośności. Song z miejsca trafia na listę młodych twórców, których warto obserwować.

"Blue Jean" 

Kolejnym ciekawym debiutem okazała się "Blue Jean" Georgii Oakley. Fabuła osadzona jest w Wielkiej Brytanii w 1988 roku. Skupia się na nauczycielce wychowania fizycznego (Rosy McEwen), która jest zmuszona do ukrywania swojej seksualności przed kolegami z pracy i przełożonymi. Rząd Margaret Thatcher przygotowuje się właśnie do wprowadzenia prawa wymierzonego w gejów i lesbijki. Jednocześnie bohaterka odkrywa, że jedna z jej uczennic także jest homoseksualistką. Instynktownie chce chronić ją przed swoimi doświadczeniami. Z czasem skupia się jednak głównie na swoich lękach, które przelewa na dziewczynę. 

"Blue Jean" to kino wściekłe, buntownicze, wykrzykujące niesprawiedliwości czasów, które przynajmniej na Wyspach już minęły. Główna bohaterka stanowi natomiast ucieleśnienie tamtego okresu. Starająca się żyć normalnie, ale w sumie niemogąca sobie pozwolić na otwartość uczuć, Jean kisi w sobie emocje. Poczucie pozornego bezpieczeństwa góruje u niej nad szczerym życiem wedle własnych zasad, co skutkuje ciągłym napięciem. 

Reżyserka nigdy nie prowadzi jednak swej historii w stronę nieznośnej histerii. Zamiast tego stawia przed swoją bohaterką kolejne wybory, w których musi ona opowiedzieć się za własnymi wartościami lub bezpieczeństwem. Efekty są przejmujące, a nadchodzące powoli wyzwolenie tym bardziej oczyszczające. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cicha dziewczyna | Poprzednie życie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy