To on rozkochał w sobie Annę German
Rola Zbigniewa Tucholskiego, męża bohaterki serialu "Anna German", zjednała Szymonowi Sędrowskimu serca widzów i... nie tylko! Sam pan Zbigniew uznał, że aktor jest od niego dużo przystojniejszy. Chwalił tę kreację.
Spodziewał się pan tego, że aż tak przypadnie do gustu telewidzom?
- Oczywiście że nie, zwłaszcza na etapie pracy, gdy skupiony na swych zadaniach, nie bardzo myślałem, co będzie dalej. Zaskoczyło mnie to, że serial został pokazany w Polsce tak szybko. A już megazaskoczeniem była jego "siła rażenia" i natychmiastowy rozgłos, jaki zdobył od samego początku!
Można się było tego spodziewać, sądząc po tym, jak entuzjastycznie przyjmowano go wcześniej i w Rosji, i na Ukrainie...
- Wszyscy jesteśmy Słowianami, różnimy się jednak znacznie, m.in. skalą pamięci o piosenkarce. Jak kręciliśmy zdjęcia na Ukrainie, to miałem wrażenie, że Anna German jest wciąż obecna wśród nich, o wiele bardziej niż u nas. Tu, na dobrą sprawę, przypomniał o niej dopiero serial.
Jak pan się w nim znalazł?
- Klasyczną drogą - zaproszono mnie na casting, zorganizowany w Warszawie przez producentów z Rosji. Było to spotkanie dwuetapowe, podczas pierwszego z nich miałem próby z różnymi aktorkami, które pretendowały do głównej roli, za drugim razem byliśmy już tylko z Asią (Joanna Moro - przyp. red.). Sprawdzono nas w różnych scenkach pod kątem interakcji, innymi słowy: czy pasujemy do siebie.
Całe szczęście, że jest pan słusznego wzrostu. Anna German była bardzo wysoka...
- Rzeczywiście, oboje z Asią nie jesteśmy ułomkami, nawet ją z lekka przewyższam, no chyba, że ona założy szpilki (śmiech)!
A jak z językiem? Produkcja była przecież rosyjska...
- Tak, był taki wymóg, by znać język. I powiem, że podszedłem do tego bardzo solidnie, konsultowałem się z moją znajomą, która pochodzi z Ukrainy, porozpisywała mi akcenty w tekstach i sprawdzała wymowę. A potem, w czasie zdjęć, okazało się, że rozmawiamy z Asią tylko po polsku. Podobnie było ze scenami rozgrywającymi się we Włoszech i po włosku, do których z kolei przygotowałem się w tym języku, a producent orzekł, że Zbyszek nie może go tak dobrze znać, wystarczy parę słów...
W serialu imponuje wiarygodna stylistyka bohaterów. Pan wygląda jak żywcem wyjęty w połowy ubiegłego wieku!
- Każdego poranka spędzaliśmy minimum godzinę na szykowaniu odpowiednich fryzur, makijażu, potem dochodził kostium. Dla aktora to fascynujące, kiedy może się przenieść w historię z innej epoki, a w tym przypadku szczególnie, bo była to historia prawdziwa.
Czy jest pan podobny fizycznie do męża Anny German?
- Wiem, że szukano kogoś w zbliżonym typie. Ja osobiście nie miałem okazji poznać pana Zbigniewa Tucholskiego, czytałem tylko w jednym z wywiadów jego wypowiedź, że... zagrał go człowiek przystojniejszy, niż on sam z tamtego okresu. Wielki ukłon, panie Zbigniewie, ale moje zdanie jest dokładnie odwrotne! I dotyczy to zarówno wyglądu, jak i męskiego sposobu myślenia, funkcjonowania, patrzenia na świat, który mi tak zaimponował.
"Taka miłość się nie zdarza", chciałoby się rzec, przypatrując się historii z udziałem naszej artystki i oddanego jej męża, przyjaciela, opiekuna.
- To prawda. Nie znałem jej dokładnie, a po przeczytaniu scenariusza byłem zdumiony, że o sfilmowaniu pomyślano dopiero teraz! Nikt by takiej historii nie wymyślił, a jeśli już, to pewnie pojawiłyby się głosy, że jest nieprawdopodobna, zbyt dużo w niej amplitud emocjonalnych. Z jednej strony wielka miłość i ogromny sukces, z drugiej choroba, cierpienie, łzy. Potem wielka radość - przyjście na świat dziecka. I znów nieszczęście. Niczym w antycznej tragedii rozpacz miesza się z radosną ekstazą, a mściwe Parki uparcie wplatają w nić ludzkiego życia ziarnka goryczy.
Rozmawiała Jolanta Majewska