Mikołaj Cieślak: Śmiać się ze wszystkiego?
Jest gwiazdą Kabaretu Moralnego Niepokoju. Na scenie często wciela się w fajtłapę lub pijaczka. Prywatnie jest zaprzeczeniem kreowanych przez siebie postaci, odpowiedzialnym mężem i ojcem rodziny.
W Kabarecie Moralnego Niepokoju działa pan od blisko 18 lat. Zdarzają się wam kłótnie?
Mikołaj Cieślak: - Niezbyt często, to raczej twórcze dyskusje. W ciągu tego czasu doszło jedynie do dwóch bójek, a poza tym jesteśmy zgodną rodziną.
Które swoje kabaretowe wcielenie szczególnie pan lubi?
- Inżyniera Mrównicę, to wazeliniarz, śliska postać. Lubię też Bogdana ze skeczy o małżeńskich perypetiach, w których występowałem razem z Kasią Pakosińską.
Czy uważa pan, że śmiać się można ze wszystkiego?
- Nie. Istnieją pewne granice. Dokuczyć ludziom troszkę można, ale nie należy ich ranić. Śmiejemy się z księży, ponieważ oni nie są święci, natomiast nie chcemy żartować z prawd wiary, bo to może kogoś urazić. Dotyczy to każdej religii. Są też cierpienia i dramaty, których śmiech nie powinien dotykać.
Życie kabareciarza toczy się w rozjazdach, jak to znosi pana rodzina?
- Częste wyjazdy są dobrym sposobem na udane życie rodzinne. Gdy mnie nie ma 3-4 dni w tygodniu, to wtedy bardziej doceniam, że mam do czego wracać. Nie ma czasu na nudę, rutynę.
U pana w domu jest wesoło, robicie sobie psikusy?
- Tak, żarty wchodzą w krew, ciężko rozmawiać bez jakiegoś zabawnego wtrętu. Żona i moje dwie córki, Majka i Jagoda w wieku 10 i 15 lat, też mają poczucie humoru, są otwarte, lubią zabawę i towarzystwo. Choć ostatnio starsza córka powiedziała, że nie chce, bym był w domu w czasie jej urodzinowej imprezy, bo będę się wygłupiał.
W nowym sitcomie "Słodkie życie" pana bohater to cukiernik. Ten zawód jest panu bliski?
- Lubię pączki (śmiech). Mówiąc poważnie, bliska jest mi atmosfera małego prywatnego biznesu. Mój dziadek był mechanikiem samochodowym, miał warsztat, w którym koncentrowało się życie towarzyskie okolicy, tam się wychowywałem.
A potrafi pan coś upiec?
- Pieczenie nie jest moją mocną stroną, ale umiem gotować. Robię pizzę i spaghetti, grecką musakę, hiszpańska paellę, jagnięce kotleciki to też moja specjalność. Jednak gotując, strasznie bałaganię w kuchni. Żona musi potem sprzątać.
Można pana też oglądać w warszawskim teatrze Capitol w spektaklu "Zdrówko". To farsa na polskie pijaństwo.
- Śmiejemy się z zabawowo-ludycznego charakteru sporej części naszego społeczeństwa. Na scenie pojawia się trzech bohaterów z różnych środowisk. Co ich łączy? Kieliszeczka nie odmówią.
Robert Górski przyznaje, że jest miłośnikiem czystej wódki, lubi też czerwone wino. A pan?
- Mam mocną głowę, choć ostatnio nieco przeholowałem, świętując swoje 40. urodziny. Staram się nie pić twardych alkoholi, bo to się zawsze źle kończy. Ale wszystko jest dla ludzi, tylko pić trzeba umieć. Jeśli ktoś się awanturuje albo zachowuje się niekulturalnie, to nie powinien spożywać alkoholu.
Po skończeniu czterdziestki pożegnał pan w sobie tego niesfornego chłopca?
- Nie. Uważam, że trzeba być odpowiedzialnym, ale chłopca czy dziecka w sobie nie wolno nigdy zatracić. Dzięki niemu czasami innymi oczami spoglądam na świat, potrafię uciec od codziennych problemów, mam marzenia.
A jak pan odpoczywa?
- Gdy jestem zmęczony, to po prostu śpię. Odstresowuje mnie bieganie na bieżni, robię tak do 10 km. W trakcie trochę marudzę, nie chce mi się. Natomiast później po kąpieli jest kapitalnie. Lubię też czytać.
Studiował pan polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim...
- Ale jej nie skończyłem. Miałem niemal połowę pracy magisterskiej, tylko na jakiejś imprezie moje notatki się zagubiły, a kabaret już mnie wciągnął, więc... nie zostałem magistrem.
Rozmawiała Ewa Modrzejewska.
Nie przegap swoich ulubionych filmów i seriali! Kliknij i sprawdź nasz nowy program telewizyjny!